Mara Morfeusza ~ część czwarta
William leżał na niewielkiej polanie, pośrodku starego lasu, podpierając głowę na dłoniach. Pojedyncze źdźbła łaskotały go po policzku. Oczy miał przymknięte, oddech wyrównany. Blade promienie słońca muskały jego plecy, a biała koszula, w którą był odziany, unosiła się przy podmuchach ciepłego wiatru. Nie miał butów, a jego bose stopy drgały w rytm melodii, którą kwiliły ptaki w konarach drzew. Tylko pojedyncze chmury momentami przysłaniały chłopca cieniem. Szum sosen i zapach puszczy wprawiał Williama w nostalgiczny nastrój.
Cichuteńko, prawie bezgłośnie, recytował z pamięci list od ukochanej, który starannie złożył i wsunął do kieszeni brązowych, sztruksowych spodni. Oczyma wyobraźni przesuwał palcem po każdej linijce, zatrzymując się na pojedynczej literce, ozdobionej charakterystycznym wywijasem. Widział, jak pochylona nad drewnianym stołem, przelewa swoje uczucia na papier. Długie włosy, opadające na niebieską suknię, przewiązane miała białą chusteczką i z emocji chichotała pod nosem. Był pewny, że nie zważała na głos rozsądku, tylko zapisała akurat to, co podpowiadało jej w danej chwili serce.
Will myślał, że to unoszące się w powietrzu pyłki opadły mu na policzek, ale kiedy poczuł słodki zapach mirabelki połączonej z kwiatem frezji i nutą mchu dębowego, odwrócił się gwałtownie. Jego zmysły go nie zwodziły, chociaż nie mógł uwierzyć, że wspomnieniem przywołał ją z pamięci. Siedziała przy nim, delikatnie muskając opuszkami palców jego policzek. Oczy jej w kolorze niezapominajek pełne były tęsknoty, pożądania i oddania.
— Najdroższa — wyszeptał, nie potrafiąc ubrać myśli w słowa.
Targały nim emocje. Nie widzieli się tak długo, a jednak nie zmieniła się od ostatniego spotkania. Skanował ją wzrokiem centymetr po centymetrze. Długie blond włosy w jasnym świetle przywodziły mu na myśl ziarenka piasku gdzieniegdzie jaśniejsze, gdzieniegdzie ciemniejsze. Upleciony wianek z polnych kwiatów wpięła w kosmyki i wyglądała jak rusałka. Policzki jak zwykle zaróżowiałe i ten tajemniczy uśmieszek, tańczący na jej pełnych ustach.
Chłopak podniósł się na łokciach, aby być bliżej dziewczyny, ale kiedy objął ją w talii i przyciągnął do siebie, jasnowłosa przekornie odsunęła się od niego.
Urażony Will zmarszczył brwi.
— Dalej Williamie — zachichotała — zatańcz ze mną.
Nie wybaczył od razu. Siedział bez ruchu, ze skrzyżowanymi ramionami, nie patrząc nawet w jej kierunku.
Dziewczyna podniosła się zwinnie i przybrała pozę baleriny, okręcając wokół własnej osi. Uniosła dłonie ponad głowę, wirując niczym listek na wietrze. Falbany jej białej sukni smagały płatki polnych kwiatów. Wyglądała tak pięknie i niewinnie, że chłopak nie potrafił się jej oprzeć. Jednym krokiem dziewczyna doskoczyła do Williama, chwyciła go za dłonie i pociągnęła w górę. Zakochani zachowywali się, jakby poza ich łąką nie istniał świat. Mydlana bańka, w której tańczyli do utraty sił i tchu, była gdzieś ponad cierpieniem, bólem i głodem. Śmiech niósł się echem po lesie, a kiedy upadli na trawę, zmęczeni i zmachani, spletli swoje dłonie. William gładził koniuszkiem palca delikatną skórę dziewczyny, a potem uniósł jej rękę i złożył na niej delikatny pocałunek. Jego usta wyznaczały czułą ścieżkę — najpierw wodził ustami po każdym jej smukłym palcu, następnie po wierzchu dłoni, by wtem przyłożyć ją czule do policzka na kilka sekund i napawać się dotykiem. Zamruczał z rozkoszy, by później zahaczyć o nadgarstek. Musnął go ustami, a kiedy dotarł do ramienia, zsunął z niego biały rękawek sukienki. Subtelnie cmoknął ukochaną w ramię i trącił brodą obojczyk. Zwilżył usta językiem i nachylił się nad szyją dziewczyny, której oddech od początku pieszczot diametralnie przyspieszył. William wypuścił powietrze z płuc, kalając jej skórę zimnym oddechem przez dłuższą chwilę, podczas której dziewczyna jęknęła z rozkoszy. Zaciągnął się jej zapachem, który przywodził mu na myśl dom. Odchyliła głowę, kiedy zaczął składać przeciągłe muśnięcia warg na jej szyi. Przeszedł do linii szczęki, a potem zostawił dwa drobne całusy w obydwu kącikach malinowych ust, żeby odsunąć się i spojrzeć jej w oczy, które dziewczyna otworzyła, gdy Will zaprzestał czułości. Słońce oświetliło jej twarz, a długie rzęsy rzucały cienie na policzki. Ich wzrok w tamtej chwili był bardziej intymny niż wszystkie pieszczoty dotychczas. Przez długi moment nic nie mówili, zamknięci jedynie w pułapce swoich przyspieszonych oddechów.
Dziewczyna uniosła dłoń i odgarnęła Willowi z czoła brązowe kosmyki.
— Williamie obiecaj, że pójdziesz ze mną — poprosiła szeptem.
Chłopak zachowywał się, jakby jej nie usłyszał i po raz kolejny spróbował ukraść całusa. Wtedy dziewczyna wstała nagle i podbiegła do linii drzew, a jej sylwetka zatarła się w cieniu wysokich sosen.
— Nie zostawiaj mnie — zaprotestował gorączkowo William, chwytając ją za dłoń.
Kobieta spojrzała na ich splecione palce, a później przeniosła wzrok na chłopaka. Radość uleciała z jej oczu, ustępując miejsca łzom.
— Zniszczyłeś nas — powiedziała. — Zostawiłeś mnie.
Nie potrafił zaprzeczyć, bo był świadom swoich błędów i wiedział, że dziewczyna miała rację. Wyrwała dłoń z uścisku i wpatrywała się w coś ponad jego ramieniem.
William odwrócił się i zobaczył małego chłopca po przeciwnej stronie polany, który uśmiechał się do niego przyjaźnie i kiwnął rączką.
— Musisz wybrać, Williamie — krzyknął chłopczyk, a jego głos niósł się echem po lesie.
Will stał pomiędzy dziewczyną, a malcem i nie potrafił podjąć decyzji. Chłopczyk, w przeciwieństwie do kobiety, której sylwetka niknęła między drzewami, nie drgnął z miejsca. Dłonie miał skrzyżowane za plecami i kołysał się na piętach.
William chciał pobiec za dziewczyną, utulić ją, ująć jej twarz w dłonie i ponownie spojrzeć w oczy, których już nigdy miał nie zobaczyć. Chociaż to kobieta się oddalała, wiedział, że on sam porzucił ją przez popełnione błędy i złe decyzje. Gdyby nie był głupcem, byliby szczęśliwi.
Will usłyszał chichot chłopca dobiegający zza jego pleców, a złość zawładnęła jego ciałem, kiedy ten zaczął czytać prywatny list, który był tajemnicą od ukochanej.
- Najdroższy Williamie, za każdym razem, kiedy ode mnie odchodzisz, niknę. Jestem niewidzialna, kiedy na mnie nie patrzysz i niema, gdy nie słuchasz mego głosu. To Twój dotyk sprawia, że istnieję. Czy to łaska boża, że mamy siebie? Czy może drwina piekła, które skazuje nas na olbrzymie cierpienie podczas rozłąki? Nieistotnym jest, czy błogosławieni albo przeklęci jesteśmy. Pragnę Cię jak niczego innego w mym życiu. Proszę, wróć do mnie. Twoja Rosalie.
Paniczny krzyk, który przeszył noc, rozdarł gardło Williama.
Chłopak otworzył oczy, zlany potem, a chłód wstrząsnął jego ciałem. Rozglądnął się i zrozumiał, że pośrodku wrogiego lasu, leżał zupełnie samotnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top