Mara Morfeusza ~ część szósta
William stawiał kroki ostrożnie, jakby nie był pewny żadnego z nich. Nie spieszył się. Wręcz odrobinę się ociągał, kiedy dotarło do niego, gdzie właściwie się znajdował. Chciał zawrócić, ale nie wiedział, dokąd miałby pójść. Drzwi za nim były zamknięte, chociaż chłopak nie sprawdzał tego wcześniej. Po prostu wiedział, że nie może uciec.
Jego kroki cichuteńko roznosiły się echem po wnętrzu kaplicy. Przystanął i rozejrzał się niechętnie. Brakowało kilku obrazów na ogołoconych ścianach, a ołtarz właściwie całkowicie różnił się od tego, który pamiętał, ale poza tym nic się nie zmieniło. Znał to miejsce, bo ojciec często przyprowadzał go do kościoła, chociaż William nie widział w tym sensu. W przeciwieństwie do staruszka, dla malca była to strata czasu, ale chodził, bo lubił wpatrywać się w tatę, gdy ten splatał dłonie, zamykał oczy i szeptał jakieś słowa, których Will nie rozumiał. Założył, że są to rozmaite magiczne zaklęcia, bo tatko czasami był radosny, czasami smutny, bywał zły i spokojny, ale najgorzej było, kiedy płakał. Kiedyś William zapytał ojca, z kim rozmawia. Odpowiedź bardzo zaskoczyła chłopca. Nie przypominał sobie bowiem, żeby znał kogoś takiego jak Bóg, więc pytał, kim ten ów jegomość jest. Ojciec odparł mu, że jak podrośnie, to wrócą do tej rozmowy i wszystko zrozumie. Will podrósł, ale nie zdążyli o tym porozmawiać. Może właśnie dlatego był taki rozgoryczony i naburmuszony, kiedy przebywał w kaplicy.
Chłopak napotkał wzrokiem znajome, kolorowe witraże, a paleta barwnych szybek, od zimnego niebieskiego, aż po ognisty pomarańcz, wpuszczała do wnętrza przyćmione, zdumiewające światło, którego William unikał, stojąc w cieniu. Chciał pozostać niezauważony, ale pragnął też wystawić rękę i zobaczyć, jak fioletowy kolor wyglądałby na jego bladej skórze. Pstrokate plamki lawirowały obok jego stóp, ale on zachowywał dystans, jakby bojąc się, że spotkanie z jasnością go zrani. Obserwował, jak drobinki kurzu unosiły się w powietrzu i marzył przez chwilkę, że jest lekki jak pyłek. Uśmiechnął się pod nosem i przymknął oczy, ulatując gdzieś i na długą chwilę uwalniając się od ciężaru swojego ciała.
Kiedy lewa ręka Willa drgnęła impulsywnie i poczuł, jakby ktoś go uszczypnął, otworzył oczy. Grymas wykrzywił mu twarz, gdy w przyćmionym świetle dostrzegł drewniany krzyż. Will badał wzrokiem figurę ze zmarszczonymi brwiami. Pytał sam siebie w myślach, co właściwie tutaj robił. Uniósł brew, a słowa samoistnie opuściły jego usta.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — zapytał, patrząc wyzywająco na krucyfiks.
Czekał na odpowiedź kilka sekund, a potem zaśmiał się pod nosem, kręcąc głową z politowaniem. Chichot ten zamienił się jednak w kaszel, bo poczuł się niekomfortowo, jakby urażony faktem, że nikt mu nie zawtórował. Will odwrócił wzrok, próbując wymazać z pamięci wstydliwy występek i omiótł spojrzeniem drewniane ławki w kaplicy, a wtem coś przykuło jego uwagę.
Miał wrażenie, że nie zauważył go od razu, bo siedział w pierwszej ławce, tej najbliżej krzyża, po prawej stronie, tuż na skraju, ale nie w świetle barwnych światełek, jakby nie chciał, by ktoś go dostrzegł. Will rozpoznał mężczyznę od razu, ale zawahał się, zanim ruszył w jego stronę. Nie wiedział, jak ma się zachować. Chłopak zmarszczył brwi i zastanawiał się, czy on słyszał, że ktoś nadchodzi. Pytał sam siebie, dlaczego się nie odwracał. Może miał coś powiedzieć? Zawołać go? Bił się z myślami, czy powinien mu przeszkadzać, czy zaczekać aż skończy.
William z każdym krokiem denerwował się coraz bardziej, kiedy zbliżał się do ojca. Oddech miał przyspieszony, ręce zaczęły się mu pocić, dlatego zacisnął je w pięść.
Nie usiadł obok niego, a w ławce za nim, żeby móc skanować wzrokiem sylwetkę staruszka.
Papa klęczał, dłonie miał złożone, głowę na nich opartą i znowu szeptał te zaklęcia. Czarna sztruksowa marynarka jak zwykle była za duża, szare wełniane spodnie w kant i porządne skórzane buty na grubej podeszwie. Na głowie, ze starości i stresu, tata włosów już więcej miał siwych niż czarnych. Will pochylił się odrobinę do przodu, zamknął oczy i zaciągnął się korzennym zapachem ojca. Łzy nabiegły mu do oczu mimowolnie, a to wszystko przez emocje, które zawładnęły nim w momencie, gdy poczuł zapach domu.
Rozczulony William przygryzł palec, żeby nie zacząć lamentować na głos z rozpaczy. Jego papa natomiast był jak w transie. Nie usłyszał ani też nie zauważył syna, który nie pragnął w tamtej chwili niczego innego, jak tylko bliskości rodziny.
Ojciec coraz głośniej wypowiadał zaklęcia i był z minuty na minutę bardziej wzburzony. Szept zamienił się w normalny ton głosu, chociaż William i tak nie rozumiał, co mówił.
Chłopak oparł łokcie na kolanach, zamknął oczy i zatkał sobie dłońmi uszy, bo zaklęcia ojca były tak głośne i nieznośne, że Will chciał się od nich uwolnić, jednocześnie go nie opuszczając. Nagle William miał wrażenie, jakby w kaplicy zaczęło pojawiać się więcej osób, które mówiły swoje zaklęcia jednocześnie i równie głośno z papą. Chłopak zaczął przyciskać ręce do głowy, ciągnąc się za włosy, byle tylko odwrócić swoją uwagę od wzmożonych głosów, które wzbierały na sile i ilości, powoli przeradzając się w jazgot. Hałas wwiercał się Willowi w uszy, doprowadzając go do szaleństwa. Chłopak kołysał się w przód i w tył, cicho nucąc pod nosem melodię. Oczy miał zamknięte, bo bał się sprawdzić, czy ojciec nadal przed nim klęczał. Rumor był tak głośny, że szept Willa przerodził się we wrzask. Krzyczał tak długo, aż wszystkie zaklęcia nie ucichły. Gardło paliło go od wysiłku. Czuł, jak traci głos. Dłonie drżały mu z rozpaczy i zdenerwowania. Opadł bezsilny i pod policzkiem poczuł chłodną, chropowatą powierzchnię ławki. Leżał tam tak długo, aż jego oddech nie wrócił do normy. Napawał się rozkoszną ciszą, która była dla niego wytchnieniem. W końcu otworzył oczy i z zawodem dostrzegł, że ojciec go zostawił. W miejscu, w którym siedział, chłopak zauważył otwartą książkę. Podniósł się i chwycił ją w dłonie, a następnie przeczytał: „[...] Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top