Mara Morfeusza ~ część ósma


Otworzenie oczu było trudniejsze, niż zapamiętał. Gdyby nie odruchy wrodzone, pewnie by nie podołał. Światło dnia tak go oślepiło, że przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie otaczała go ciemność, bo aura panująca wokół niego była podejrzanie świetlista. To wystarczyło, żeby Will nie zastanawiał się nad tym, gdzie dokładnie przebywał.
Powoli docierało do niego, że w końcu odzyskał panowanie nad swoim ciałem i chociaż był bardzo osłabiony, wysilił się, żeby poruszyć dłonią. Pomyślał, że to chyba było coś niesamowitego, bo wokół wybuchnęła sensacja. Dźwięki zlewały się w całość tak jak obrazy. Chciał sklecić zdanie albo chociaż słowo na dobry początek, ale jego język był suchy jak wióry. Cokolwiek zakrywało mu usta, zdawało się piec niemiłosiernie, jednocześnie przenikając jego płuca i rozrywając mu gardło. Jego myśli były tak nieskładne, jak ciało. Błądził spojrzeniem, nie potrafiąc niczego nazwać, ani na niczym się skupić. Mrużył oczy, chociaż każde ponowne uchylenie powiek sprawiało mu trudność przez jaskrawe światło. Chciał uciec od tej wrzawy i od wysiłku, ale nie potrafił.
Mocny uścisk na nadgarstku zwrócił jego uwagę, a głos wybił się ponad szmer.
— Will. Jak dobrze, że wróciłeś.
Zobaczył parę znajomych zielonych oczu. Nie odrywał od nich wzroku, jakby w obawie, że tata rozpłynie się bezpowrotnie. Chciał poczuć na języku słowo papa, wypowiedzieć je na głos, zasmakować z rozkoszą, ale było to równie absurdalne co myśl, że jego umarły ojciec mówił do niego, ściskając za dłoń. Mimo to Will otworzył usta, ale papo uspokoił go.
— Nic nie mów, synu. Oszczędzaj siły.
Ojciec pogładził go po ręku, a Willowi szybciej zabiło serce. Pierwszy raz od dawna poczuł bliskość drugiego człowieka. Jego tata nachylił się, by palcem złapać łzę Williama, która uciekła ze smutnych brązowych oczu.
Will szarpał się, lecz ojciec nie zrozumiał bełkotu. Próbował zapytać, gdzie jest jego ukochana, która była ważniejsza niż jego obecny stan i zamieszanie panujące wokół.
Wtedy to jakby papo czytał mu w myślach i w pośpiechu zaczął opowiadać, że są w szpitalu, odwracając uwagę chłopca od dziewczyny. Słowa ojca jakby nie dotarły do chłopca, który nie umiał oswoić się z tą myślą. Nie miał na to nawet czasu, bo do sali przybiegli ludzie w białych kitlach i doskoczyli do niego w pośpiechu.
William był tak zagubiony, że chociaż reagował na bodźce i polecenia, nie potrafił określić, ile czasu spędził z białymi ludźmi, ani za co oni właściwie odpowiadali. Ich głosy były dla niego beznamiętne. Wyciągał szyję, żeby dojrzeć ojca, który zniknął gdzieś pomiędzy białymi fartuchami.
Will ucieszył się, że biali ludzie umożliwili mu poruszanie ustami, zabierając zbędną aparaturę. Mógł swobodnie wykrzywić twarz w grymasie, niezadowolony z ich obecności. Kiwał głową na polecenia ludzi w białych kitlach. Nie potrafił jednak odpowiedzieć na zadawane przez nich pytania, bo ich nie rozumiał. Chciał być tylko z ojcem i dowiedzieć się, gdzie była Rosalie.
Chłopak zakrztusił się suchym powietrzem, żeby po chwili przywyknąć do samodzielnego oddychania. Najprostsze czynności były dla niego wyzwaniem.
Ojciec pojawił się w następnej chwili i Will stwierdził, że wysłał ludzi w bieli do diabła, bo rozpłynęli się po kątach zaraz po tym, jak na nich nakrzyczał.
Papo, westchnął i ponownie usiadł na krześle, podciągając sobie uprzednio spodnie. Pokręcił głową i zastanawiał się nad czymś bardzo długo, po czym podniósł wzrok i spojrzał na syna, uśmiechając się poczciwie.
Will zebrał w sobie siły, z trudem wypowiadając:
— Rosalie.
Tato posmutniał, a Will zdawał sobie sprawę z faktu, że ojciec uciekał od sedna sprawy. Poczochrał synowi włosy, jakby nie usłyszał jego słowa.
— Trzeba znowu cię obciąć.
Will zaśmiał się z bólem, zaskoczony swoją reakcją. Nie poznawał sam siebie, jakby nie należał do ciała, w którym przebywał. Jego osoba powinna być w lesie, w ciemności, której był częścią.
Zakłopotany papa podrapał się po karku. Wiedział, że musi wyjawić synowi prawdę.
On sam. Nie lekarze.
— Wybacz mi synu — odezwał się ojciec po długiej chwili, a głos mu się łamał. — Dla niej było za późno.
Will patrzył na niego, zupełnie nie rozumiejąc, o czym mówił. Ogarnięty plątaniną myśli, w których widział spojrzenie jej fiołkowych oczu i słyszał harmonijny śmiech. Nie mógł zrozumieć słów ojca.
— Tamtego dnia poszedłeś do lasu. Była piękna pogoda na spacer, a ty nie powiedziałeś nam, że masz zamiar, że chcecie...
Westchnął z bólem.
— Bez pytania ani pozwolenia wziąłeś naszą łódź. Razem wypłynęliście na wodę. Jak mogliście być tak bezmyślni? — zapytał tato pełnym rozpaczy głosem.
Will denerwował się z każdą chwilą i oddychał ciężko, patrząc ojcu w oczy. Mężczyzna usiłował przygotować syna na bolesną prawdę, jakby to w ogóle było możliwe.
— Rąbałem w lesie drwa, kiedy usłyszałem krzyki. Gdy dobiegłem na miejsce, szalupa była do góry dnem. Nie mogłem ocalić waszej dwójki Will. Nie byłem w stanie. Odbiliście za daleko od brzegu, więc musiałem wybrać.
William nie wierzył jego słowom. Szarpał się z własnym ciałem, usiłując wstać i uciec z miejsca, jakby sam chciał sprawdzić, co było prawdą.
— Nie — powiedział z trudem. — Ona żyje. Widziałem ją.
Ojciec chwycił go za ramiona, usiłując uspokoić syna.
— Will uwierz, to jest prawda. Jej ciało znaleziono tydzień po wypadku. Trzy dni później odbył się jej pogrzeb.
Chłopak oddychał ciężko. Ojciec porwał go w ramiona, tuląc do piersi.
— Już po wszystkim synu — gładził go uspokajająco. — Żyjesz.
— Chcę ją zobaczyć — wyszeptał chłopak przez łzy.
— Will. To było siedem lat temu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top