Mara Morfeusza ~ część druga


Wykręcając sobie palce ze strachu, chłopak w myślach powtarzał jak mantrę wszystkie powody, dla których nie powinien opuszczać swojego ciasnego pokoiku, którego nie znosił tak bardzo, jak się w nim lubował. Wiatr tamtej nocy doprowadzał drzewa do niekontrolowanego tańca. Trzeszczały one pod naporem żywiołu i były pogrążone w lamencie, ostrzegając Williama przed konsekwencjami opuszczenia bezpiecznego domu. Wydawało się, że burza i deszcz tylko czekały, aż chłopak przepadnie, wychodząc z chaty.
Śmiałek pocieszał się, że nie słyszał odgłosu polujących wilków. Wiedział też, że ów wieczór to jedyna okazja, gdyż matka wyjechała do wuja, a on w domostwie został sam, dlatego nikomu nie musiał składać zbędnych wyjaśnień.
Bał się niemiłosiernie. Był tak zatrwożony, że wyobraźnia płatała mu figle, zanim jeszcze wyszedł z domu. Dostrzegł przez uchylone drzwi izby ojca sączący się przyćmiony blask. William zmarszczył brwi, zamknął oczy i pokręcił głową, przechodząc obok tego obojętnie i przy okazji przywołując się do porządku.
Księżyc nieśmiało spoglądał na młodzieńca, kiedy ten stanął w progu domu. Nie sprawdził, czym było światło w pokoju taty, które straciło na intensywności, kiedy chłopak opuścił mieszkanie. Wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Wiatr zatrzasnął za nim drewniane drzwi, a kiedy się odwrócił, spostrzegł, że wrota nie miały ani zamka, ani klamki. Szarpał się z drzwiczkami, które nie ustępowały pod jego naporem. W tamtej chwili Williamowi wydawało się, że wszystkie żywioły ucichły, łącznie z sercem w jego klatce piersiowej. Dotarło do niego, że popełnił błąd. Jego dom już nie istniał. Nie było powrotu.
Chłopak odszedł parę kroków i po raz ostatni przyjrzał się drewnianej chacie. Wydawała się mu taka pusta i zimna, jakby nagle pozbawiona została duszy. William był pewny, że w swoim pokoju zapalił świecę i postawił ją w oknie. Służyć miała ona jako latarnia, jednak jego światło nadziei nie płonęło. Zrozumiał z zawodem, że ktoś zgasił gromnicę. Ten sam ktoś zamknął przed nim drzwi i pozbawił go wszystkiego, co posiadał.
Chłopak nie był przygotowany na tę wyprawę ani psychicznie, ani fizycznie.
W jednej chwili jednak odwrócił się na pięcie i wbijając paznokcie w dłonie aż do krwi, ruszył przed siebie, zupełnie niegotowy na zmierzenie się ze ścianą lasu, która była odzwierciedleniem jakiejś mrocznej części jego własnego wnętrza. Wiedział, że przepadnie bez śladu. Wiedział też jednak, że to jedyna słuszna decyzja, jaką mógł podjąć — nic innego mu nie pozostało.
Z głębokiej zadumy wyrwał go harmonijny chichot. William zatrzymał się i zmierzył okolice wzrokiem, a księżyc oświetlił bladą twarz małego chłopca, który stał na skraju lasu, jakby czekał na niego już od długiej chwili. Will nie rozumiał, ale nie było czasu do namysłu. Niecierpliwy chłopczyk zachęcił go gestem dłoni, żeby ruszył dalej.
— Chodź, pobaw się ze mną. — powiedział wesoło maluch i puścił się biegiem między drzewa.
Will do końca nie był pewny, czy pobiegł za nim, bo się o niego bał, czy po prostu nie chciał zostać sam.
— Zaczekaj na mnie! — krzyknął.
Przeciął linię drzew, a gałęzie smagały jego ciało i twarz niczym bicze. Nie nadążał się przed nimi osłaniać. Nie zatrzymał się, kiedy jedna z nich rozcięła mu policzek, ani kiedy kora i iglice wbiły się głęboko pod paznokcie. Chłopczyk śmiał się, sprawdzając ciągle, czy Will bierze udział w zabawie.
Księżyc, który czasami oświetlał drogę Williamowi, był jego jedynym sprzymierzeńcem. W przeciwieństwie do małego chłopca, który znał las, Will intuicyjnie omijał drzewa, chociaż nie zawsze umiał przebić się przez gąszcz, gromadząc na swoim ciele liczne zadrapania, siniaki i guzy.
Malec się nie zatrzymywał, chociaż Will go błagał. Biegł bez ustanku, a William powłóczył nogami, nie rozumiejąc, skąd dziecko miało tyle energii. Był potwornie zły na chłopca, który zachowywał się nieroztropnie i nie myślał o czyhającym niebezpieczeństwie. Młody chłopak traktował las jak Idyllę.
Pot spływał stróżkami po plecach, a jedyne czego Will pragnął w tamtej chwili, to odrobina słodkiego, rześkiego deszczu. Rozpamiętywał, jak to jest zaspokoić swe pragnienie. Język jego był suchy jak wióry, a organizm słaby jak źdźbło trawy na porywistym wietrze. Will nie chciał jednak pójść szukać rzeki i zostawić tym samym chłopca na pastwę losu.
Obydwoje usłyszeli wycie wilków i w momencie znieruchomieli. Śmiech chłopca ucichł, a dźwięk głodnych psów wybił ich z sielankowego rytmu. Chłopczyk podbiegł do Williama, chwycił za dłoń i pociągnął, by usiadł. Dotyk rączki małego chłopca wywołał u Williama dreszcze. Dzieciak sięgnął do kieszeni swojej przydużej marynarki i wyciągnął małą, drewnianą szkatułkę z grawerowanym liściem rozmarynu na klapie. Swoimi malutkimi paluszkami chwycił złotą korbkę i nakręcił pozytywkę, a kiedy otworzył wieczko, ujrzeli porcelanową postać grającą na pianinie. Delikatne dźwięki Nokturnu 9. Fryderyka Chopina doprowadziły Williama do łez. Patrzył na towarzysza, który oparł głowę na kolanie i wsłuchiwał się w melodię. Will w bladym świetle księżyca dostrzegł szramę pod lewym okiem chłopca i odruchowo jego dłoń powędrowała do własnej blizny.
William zrozumiał wszystko, dopiero kiedy malec spojrzał mu w oczy. Chłopczyk był jego odbiciem z przeszłości. Will patrzył na samego siebie. Mieli takie same oczy i paskudne oszpecenie. Najważniejsza jednak była szkatułka, którą posiadał mały chłopiec — prezent od ojca, o którym William przenigdy nikomu nie powiedział.
Will nie wiedział, czy ma o cokolwiek zapytać, czy po prostu wstać i odejść.
Jego powiernik wyczuł to i wyszeptał:
— Już nigdy stąd nie wyjdziemy.
Pod policzkiem Will poczuł miękki mech, który kojarzył mu się z poduszką pełną kaczych pierzy. Nie potrafił się podnieść, nie potrafił niczego powiedzieć, nie potrafił niczego zrobić. Przez łzy w oczach widział rozmazany pomarańczowy blask. Nie zareagował, tylko spojrzał na splecione dłonie jego i chłopca, który położył się obok. Ogniste języki sięgały jednak coraz wyżej i były coraz bliżej chłopców, którzy znajdowali się w pułapce bez wyjścia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top