[2] Cuda nie takie małe

Serce zaczęło mi łomotać w rytmie oberka, nogi zrobiły się jak z waty i przez te kilka sekund topiłam się we własnym brodziku przerażenia.

Nie mogą.
Nie postrzelą mnie.
Nie ma nawet takiej opcji.
Moja historia miała się skończyć happy endem, a nie śmiercią w tanim hostelu, jako kolejny "martwy szczur".

Przerwałam wzrokowe połączenie z dwójką tajemniczych jegomości i przerzuciłam moją widoczność na ich idealnie wypastowane lakierki. Pytanie, Ile razy zostały splamione krwią? Tego nie wiadomo, ale jeśli czegoś nie zrobię, to ucierpią na tym zarówno buty jak i ja.

Panom najwyraźniej na tym zależało, bo nie każąc mi już dłużej czekać, ruszyli dziarskim krokiem w stronę hostelowego wejścia.

Idą. Matko jedyna. Idą pozbawić mnie życia!

Złapałam łapczywie powietrze w płuca i natychmiast spoliczkowałam się w myślach, aby w końcu zacząć działać.
"Just do it", powiedziałby Shia LaBeouf.
Mają do pokonania dwa piętra, czasu jest niewiele.

Odskoczyłam jak poparzona od okna i niczym gepard wparowałam z powrotem do mojego niedużego pokoiku. Jednym zamachnięciem zamknęłam słabe, już ewidentnie wyniszczone drzwi i chwyciłam z beżowego biurka metalowy kluczyk z zamiarem dwukrotnego przekręcanie go w zamku. Ale jak na skinienie diabła, moje dłonie dostały nieposkromionej padaczki, powodując wyślizgnięcie się metalu z ich miernego uścisku.

- Cholera jasna - wycedziłam przez zęby, odczuwając coraz to większą presję i przypływającą falę niepokoju.

Przeskoczyłam wzrokiem na szary, zapyziały dywan i mimo, iż wciąż posiadałam wsparcie okularów, wśród pojedynczych, zaschniętych plam, nie znalazłam nic kluczopodobnego. Boże dopomóż.

Rozejrzałam się desperacko po ubogim wyposażeniu pokoju i już po chwili zaczęłam przysuwać do mogących zostać w każdej sekundzie wyważonych drzwi, kolejno plastikowe krzesło, biurko z wciąż odpalonym laptopem, a zaraz po nim szpitalne łóżko, które pomimo moich wszelkich starań ani drgnęło. No co jest? Czułabym, gdyby ktoś nafaszerował kamieniami materac.

Ej, Ty na górze! Nie na taki cud oczekuję!

I nagle...
Nie wiem czy można było to nazwać takowym "cudem", bo w moim odczuciu przypominało raczej chwilowy przypływ energii, na samo wspomnienie o mocnym americano bez pianki.

Zrobiłam groźną minę zdobywcy i niczym słynny David Kolney, kochaś tej całej Greenberg, pchnęłam z niewyobrażalną siłą łóżko, jakby było moim nieznośnym przeciwnikiem na ringu. Poskutkowało, bo już po chwili stało grzecznie, wsparte z pozostałymi meblami o drzwi.

- W końcu - bąknęłam, odczuwając lekką ulgę.

I niespodziewanie... trzask!
Cóż, odważne pchnięcie łoża, na i tak już chwiejącą się barykadę pociągnęło za sobą skutki przyczynowo wypadkowe. A konkretniej mój ukochany laptop w kolorze brudnego jaśminu przekoziołkował nieelegancko w zdradliwe objęcia podłogi.

- Nie, proszę nie! - wydusiłam z siebie cichy krzyk rozpaczy, przykucając przy moim umierającym, elektronicznym kompanie. W tym momencie poczułam w brzuchu mieszaninę złości, zirytowania i promieniującego na wszystkie strony dziecinnego strachu. Spojrzałam ostatni raz na wizerunek mojej sobowtórki, która w przeciwieństwie do mojego aktualnego stanu była opanowana i niezwykle spokojna. - Co ja wyprawiam? - wysapałam zrezygnowana, kiedy obraz znikł, ogarniając ciemnością prostokątny ekranik.

Ulokowałam się wygodnie pod pobliską ścianą i wyłapałam uchem dobiegające z holu nierównomierne postukiwania lakierków o ceramiczne kafelki.
Już tu są.

Naprawdę nie wiem na co się łudzę. Że niby nie dadzą rady przedostać się przez moją improwizowaną barykadę? Dobre sobie. A w tej bajce były smoki?

Pojedyncza łza spłynęła jak po zjeżdżalni po moim rozgrzanym policzku. Rzeczywistość jest brutalna. Ponownie chcą pozbawić mnie szansy na spełnienie marzeń. Tylko, że tym razem, to już ostateczny koniec tej całej gry. Finisz na samym starcie.

Poczułam jak nowa, wyprodukowana łza goniła tą pierwszą. To takie dziwne. Płacz, zdecydowanie nie jest częstym gościem na mojej twarzy. Bynajmniej ja staram się nigdy go nie zapraszać.

Zdjęłam moje niezawodne okulary, aby otrzeć niedbale nadgarstkiem zaszklone oczy i wstałam zbierając w sobie resztki sił.

- No już, spływaj stąd. Żegnam pana, panie Płaczku - powiedziałam drżącym, ale zdecydowanym głosem do samej siebie.
O dziwo, brzmiało to kojąco dla mojego wstrząśniętego umysłu, co pozwoliło mi na bezproblemowe pogodzenie się z tym, co nastąpi.

Tak, teraz byłam gotowa.
Na randkę ze śmiercią.

Jednak zanim dojdzie do naszego abstrakcyjnego spotkania, muszę załatwić parę roboczych spraw w pokoju przyszłej zbrodni. To mało romantyczne miejsce, ale nadzwyczaj intrygujące, zważając na fakt, że pozostawię tu cenne poszlaki, po których ludzie próbujący naśladować Sherlocka Holmesa dojdą do Marhalla.

Lubię mojego szefa, jako jedyny rzucił mi koło ratunkowe, kiedy topiłam się w basenie biedy i rozpaczy. Dlatego nie pozwolę, aby jego "wielkie przedsięwzięcie", jak przeważnie miał w zwyczaju określać punkt kulminacyjny, do jakiego dążyła działalność SNAVU, nie doczekało niezadawalającego go końca.

Tak więc chwyciłam ze sztywnego łóżka bezbronną krótkofalówkę i bez cienia zawachania rzuciłam ją o przeciwległą ścianę. Należycie się roztrzaskała i rozbrzmiała wysokim piskiem, jak przystało na rozwalające się, skomplikowane, mechaniczne ustrojstwo.

Telefon, leżący do tej pory leniwie na parapecie, miał skończyć tak samo, ale nawet nie zdążyłam obrócić ciała w jego kierunku, bo skutecznie obezwładniły mnie nieprzyjemne, tubalne odgłosy.

Huk!
Krzyk!
Strzał!

Padłam szybko na podłogę, zasłaniając moje pokaleczone wysokimi drganiami uszy.
I powtórka.

Krzyk!
Strzał!
Chwila ciszy.
I huk!

Oddychałam szybko, przestraszona i przygłucha na prawe ucho.
Co się właśnie stało? Rozejrzałam się szybko po pomieszczeniu, gdzie wszystko pozostało nietknięte. A ja... przeżyłam. Zdezorientowana całą sytuacją powoli wstałam, otrzepując z siebie drobne paprochy z podłogi.

Czy przeoczyłam jakiś istotny fakt? Czy celem rekinów faktycznie nie była moja śmierć?

Jedynym sposobem, aby poznać prawdę, było opuszczenie tych przytłaczających, czterech ścian. Tak też zrobiłam, kiedy już uporałam się z niewdzięcznym łóżkiem.

Minęłam dwa korytarzowe okna, uprzednio sprawdzając, czy aby nie zobaczę przez nie mrocznych jegomości i skierowałam się w stronę pokoju sąsiadki.

- Nie dam rady! - Z mojego punktu docelowego wybiegł niski, pulchniutki mężczyzna, zalany łzami traumy i potem przerażenia. Gdy tylko zobaczył moją równie zszokowaną co on osobę odskoczył spanikowany, przyklejając się plecami do tylnej ściany. Wpatrywał się we mnie z wyraźnym lękiem, zupełnie jakby właśnie zobaczył Samarę Morgan. Zdaję sobie sprawę, że nie wyglądam najlepiej, ale że aż tak?

- Nie... nie zabijaj mnie! - Mały człowiek, ubrany w przyciasny, czarny T-shirt z uniwersum gwiezdnych wojen, zdawał się z każdą sekundą tracić swój normalny kolor skóry, aby w końcu zrobić się białym jak kartka. - Nie zabijaj! - krzyknął agresywnie, zaczynając dławić się wodospadem łez. Podeszłam do niego, starając uspokoić go powolnymi ruchami dłoni. Czy ja naprawdę wyglądam jak morderczyni?

Bez zastanowienia rzucił się do ucieczki, pozostawiając mnie w jeszcze gorszym stanie, niż byłam.

Przystanęłam między pustymi zawiasami w progu pokoju sąsiadki i natychmiast zrozumiałam, co było powodem dziwnego zachowania fana Star warsów. Stałam właśnie jak sparaliżowana, zbyt oszołomiona by cokolwiek poczynić i tylko obserwowałam, jak pstrokaty róż jej sukienki mieszał się z ciemnokrwistą, gęstą cieczą.

Odebrałam to jako ostrzeżenie, że to co czynię nie jest dobre i jeśli tego nie zmienię...
Spojrzałam na martwą twarz staruszki, przełykając przy tym ciężką gule w gardle.
Skończę tak samo.

*****
Rozdział nieco dłuższy, ale za to bardzo ważny. Nie pogniewam się, jeśli wypełnisz to smutne, puste pole w kształcie gwiazdeczki, albo wysmarujesz komentarz ze swoją opinią. Do następnego! 😊

Xx.Kalosz

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top