Część 2.3

– Mamo... – szepnął, a jego oczy się zaszkliły.

Tak dawno nie używał tego słowa... Nie wypowiadał ani na głos, ani nawet w myślach. Nie wiedział skąd ten opór, przecież brzmiało jakoś tak miękko. Było takie proste, łatwe; zapewne pierwsze, jakie wypowiedział. Wystarczyło tylko uchylić delikatnie wargi, język nie musiał wykonywać nawet żadnej pracy.

– Mamo... – powtórzył, jakby rzeczywiście chciał sprawdzić, że nie kosztuje go to dużo wysiłku.

Teoria się potwierdziła, zadźwięczało niezwykle lekko. Przecież kiedyś tam, dawno temu, przed latami wypowiadał je automatycznie – w chwilach radości, bólu, szczęścia, smutku, samotności. Nie wiedział, czemu zaprzestał ani kiedy... Zresztą to bez znaczenia. Nawet gdyby teraz miał je powiedzieć tysiąc razy to bez sensu, tamto już przepadło.

– Proszę. – Usłyszał jej cichy głos.

Wiedział, czego od niego żąda. Pokręcił głową, nie wiedząc, czy odpowiada sobie, czy jej. Przymknął powieki, by nie widzieć wymalowanej na wykrzywionej, kobiecej twarzy bólu, który przeszywał ją od środka, i drżenia powiek, zdających się szukać jedynie ukojenia. Przesunął rękę w kierunku zaciśniętej w agonii dłoni. Pogłaskał ją delikatnie, próbując odgonić niewidzialne sidła cierpienia. Na nic się to jednak zdało, kościste palce wykrzywiły się w jeszcze bardziej nienaturalny sposób.

Leżała bezwładnie, wydawała się mu taka mała, ledwo zdołała się odezwać. Była słaba, ale już nie w ten śmieszny sposób. Jego uszy drażnił charczący oddech, rzężenie przedśmiertne. Patrząc na nią, czuł rozdzierający ból w klatce piersiowej i nieprzyjemny ścisk w żołądku.

 I naprawdę chciał to zrobić, spełnić jej ostatnią prośbę. Przecież już tyle wycierpiała w swoim życiu. Po co jeszcze teraz przedłużać tę chwilę? By on mógł jeszcze raz powiedzieć:

– Mamo...

Jak zwykle, był głupi i egoistyczny. Starał się oczyścić swój umysł, wyzbyć się niepotrzebnego balastu natarczywych myśli. Nie mógł, to było silniejsze od niego. Czuł dużo, za dużo.

W tej chwili – tak naprawdę, a nie że tylko mu się zdawało, jak za dziecięcych, młodzieńczych lat – miał do niej żal, był na nią zły, irytowała go, gardził nią, nienawidził jej. Tak, w tym momencie ta mieszanka negatywnych emocji w rzeczywistości go trapiła. Powód był teraz jednak zgoła inny niż wówczas. Wszystkie te uczucia były spowodowane tym, że zamierzała odejść. Opuścić go. Pozostawić samego na tym przeklętym świecie.

Chciał jej ulżyć, okazać jakiś szacunek dla ostatniej woli. Miał świadomość, że nie ma możliwości, że się jej poprawi, nie było też już sposobu, aby uśmierzyć, czy chociaż złagodzić ból. To samolubne, ale ociągał się z podaniem eliksiru tylko dlatego, żeby jeszcze przez kilka sekund czuć, że na tym świecie jest jeszcze osoba, która go kocha. Teraz wydawała mu się taka potrzebna – ale to znowu była narcystyczna myśl.

Zły na samego siebie, chwycił za leżący na nocnej szafce flakonik. Wstrząsnął nim. Mikstura przybrała brzydką, szarą barwę; odcień pozbawiony życia i pozbywający życia. Drżącą ręką odkorkował małą butelkę. Intensywny, metaliczny zapach podrażnił jego nozdrza i spowodował kłucie w gardle. Ostra, nieprzyjemna woń, charakterystyczna dla palonego siarkowodoru przypomniała mu słowa z pogrzebu ojca: „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz". Zamarzył, żeby samemu skosztować eliksiru i przekonać się na własnej skórze o kruchości ludzkiego życia. Nie mógł, to była tylko jedna dawka i to cudem zdobyta.

Wolną ręką podniósł delikatnie jej głowę. Przyjrzał się bladej twarzy i zmęczonym oczom. Uderzyła w niego myśl, jak w ciągu całego swojego życia mało uwagi poświęcała sobie i swoim potrzebom. Nie potrafił odszukać w pamięci momentu, kiedy ostatni raz widział na tych ustach uśmiech.

Nadal nie rozumiał jej niektórych decyzji. Ale czy to coś by zmieniło? Czy w ogóle zrozumienie w czymś mogło pomóc? Nie, zdecydowanie nie. Przecież sam siebie nie rozumiał, nie wiedział, co kierowało jego życiem, a przecież zrobił wiele gorszych rzeczy niż ona. Czasami pewne rzeczy się dzieją i tyle. Zresztą już nawet nie pamiętał, o co winił ją przez całe życie.

Przysunął naczynie z napojem do jej spierzchniętych warg. Zimne szkło dotknęło ust, sprawiając, że te rozchyliły się lekko. Spoglądając w drugą parę oczu, przechylił flakonik. Nie wiedział, czy cokolwiek chciała mu przekazać tym spojrzeniem, czy w ogóle była jeszcze w stanie to uczynić i zrozumieć, co on chce powiedzieć... Wątpił, a mimo to patrzył głęboko, próbując wyrazić te wszystkie zbłąkane, niewypowiedziane słowa z dzieciństwa, nastoletnich lat i wczesnej młodości. Zamarł w bezruchu, znów czując łzy zbierające się w kącikach oczu. Odstawił pustą buteleczkę na stół.

Wreszcie mu się przypomniało. Ten moment, gdy po raz pierwszy pokazała mu, jak działa magia oraz na czym polega piękno eliksirów. Letnie popołudnie, zapach trawy, przyjemny wiatr smagający policzki, iskierki radości w jej oczach i delikatny ruch dłonią, gdy zmierzwiła mu włosy. W jednej chwili zrozumiał, jak dużo jej zawdzięcza: to ona była tą osobą, dzięki której ta znienawidzona szarość zaczynała się mienić i srebrzała – tak jak jedna z barw Slytherinu – wprawdzie rzadko, a czasem mizernie i krucho, ale srebrzała. Chciał to oznajmić na głos; już rozchylił wargi, by podzielić się tym odkryciem.

Jednak z ust leżącej kobiety wydobył się ostatni oddech, a oczy zamknęły się na zawsze. Poczuł, jak ogarnia go zimny dreszcz, załkał cicho, przykładając rękę do buzi. Został sam. Bez niej, bez...

– Mamo...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top