Mam na imię Słonecznik

     Weronika od zawsze marzyła o wyjeździe do Grecji. Fascynowała się tamtejszą kulturą już od paru ładnych lat, zaś od trzech co roku błagała ojca, aby spędzili tam następne wakacje. Marzyła, by zobaczyć Wyspy Jońskie albo chociażby znany wszystkim Partenon, nie wspominając o górze Olimp.

     Dlatego nie mogła się doczekać, aż tata wróci z pracy. Godzinę wcześniej zadzwonił do niej, mówiąc, że miał dla niej małą niespodziankę. A ze względu na to, że Weronice w tym roku udało się poprawić wszystkie stopnie, ba!, dokonała nawet niemożliwego i pierwszy raz w swoim życiu miała pasek na świadectwie, była pewna, że jej tata na pewno rozpatrzył jej prośbę odnośnie wyjazdu do Grecji.

     Gdy kilka minut później usłyszała, jak ktoś przekręcał klucz w drzwiach, wstała natychmiast z kanapy i pobiegła do przedpokoju.

     — Cześć, tato — rzekła radośnie, widząc mężczyznę w drzwiach. — Jak ci minął dzień?

     — I bez tego ci powiem o tej niespodziance — zaśmiał się, na co Weronika od razu zaczęła drżeć. Nie mogła się doczekać, aż jej ojciec powie to jedno zdanie, o którym marzyła od lat. — Już końcówka czerwca, więc nie będę cię dłużej trzymał w niepewności.

     W myślach błagała go, by już to powiedział. By spełnił jej marzenie.

     — Jedziemy do babci Wandy na dwa tygodnie — powiedział z uśmiechem. — Zauważyłem, że zaczęłaś się bardziej interesować biologią i ogólnie naturą, więc pomyślałem, że to super pomysł.

     Tylko że Weronika go już nie słuchała. Stała jak słup soli, powtarzając w głowie słowa taty.

     "Jedziemy do babci Wandy".

     Nie do Grecji.

     — W sumie to ty jedziesz na dwa tygodnie, ja jedynie na tydzień, bo jednak robota sama się nie zrobi — ciągnął dalej. — Ale myślę, że chętnie ode mnie odpoczniesz, co? W końcu ile można z takim starym prykiem jak ja, nie? — zaśmiał się ponownie, a gdy się uspokoił, zobaczył, iż jego córka jedynie patrzyła się na jego buty. — Coś nie tak? Weronika?

     Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na tatę swoimi załzawionymi oczami.

     — Tak — odparła. — Znaczy... nie. Chyba wieś dobrze mi zrobi, masz rację.

     Nie potrafiła mu powiedzieć, że nic nie było w porządku. Od tylu lat marzyła o zobaczeniu Grecji swoimi oczami, lecz nic z tego. Kolejny rok, w którym się zawiodła. Ale nie mogła winić o to ojca — codziennie ciężko pracował nad tym, aby jej niczego nie brakowało. Ostatnio nawet zataił przed nią informację, że mają lekkie problemy finansowe, bo nie chciał jej martwić. Weronika zdawała sobie więc sprawę, że tak właściwie bezpłatny wyjazd do babci na wieś był dla niego najlepszym rozwiązaniem.

***

     Patrząc przez okno w samochodzie, zauważyła masę słoneczników. Słyszała kiedyś, że te kwiaty prócz dumy oznaczają również szczęście. Była ciekawa, czy to szczęście postanowi jej się udzielić, bo jak na razie była pesymistyczne nastawiona do najbliższego miesiąca.

     Po tygodniu się nic nie zmieniło. Jedyne, co robiła, to oglądała w słabej jakości seriale, słysząc, jak babcia Wanda narzekała na nią i resztę młodzieży.

     Pewnego ranka Weronika została wywalona z domu przez babcię, aby wreszcie wyszła na słońce. Problem w tym, że ta wieś nie miała nic do zaoferowania. Co chwilę tylko domy i pola, aż można było zwariować. Ludzi też za wiele nie było — albo się ukrywali w domach przed gorącem, albo wyjechali w ciekawsze miejsca.

     Na całe szczęście udało jej się zabrać przed wyjściem książkę, dzięki czemu nie była zmuszona się błąkać bez celu i czuć na sobie wzroku wszystkich mieszkańców (zza okien, oczywiście), którzy starali się dowiedzieć, kim była ta nowa dziewczyna.

     Potrzebowała jedynie spokojnego miejsca do czytania. Jakby na złość, sąsiad jej babci postanowił akurat jeździć traktorem, więc musiała się przenieść w jakieś dalsze miejsce.

     Nie wiedząc, co robić, postanowiła udać się w stronę słoneczników, które widziała dwanaście dni temu. To było jedyne miejsce, które w miarę jej się spodobało. Co prawda obok była ulica, ale tak rzadko jeździły tamtędy samochody, że mogła śmiało rzec, że spokój będzie miała tam zagwarantowany.

     Gdy w końcu dotarła na miejsce po kilkunastu minutach, postanowiła, że skryje się pośrodku wszystkich słoneczników. W ten sposób była niewidoczna — tak wysokie kwiaty bez problemu ją zasłaniały. Miała więc w końcu święty spokój.

     Zachwycała się każdą stroną Najgorszego człowieka na świecie Małgorzaty Halber. Była pod wrażeniem tego, jak bardzo Krystyna momentami ją przypominała. Chociaż i tak ją podziwiała, bo ona przynajmniej potrafiła powiedzieć to, co chciała powiedzieć od dłuższego czasu. Weronika zaś tego nie potrafiła, za co sobie pluła w twarz.

     W końcu natrafiła na rozdział, podczas którego Krystyna szła na kolejny meeting AA. Zaczytana, nie zauważyła nawet, iż ktoś od paru ładnych minut stał nad nią i razem z nią poznawał historię kobiety.

     — Masz dobry gust.

     Omal nie schodząc na zawał, złapała się za serce i odwróciła w mgnieniu oka. Zobaczyła, że nieznany jej mężczyzna się do niej uśmiechał ciepło. Kompletnie nie rozumiała, czego on od niej chciał, lecz jednocześnie bała się o to zapytać.

     Jakby czytając w jej myślach, mężczyzna zaśmiał się, po czym rzekł:

     — Jak masz na imię?

     Czuła się jak w jakimś filmie, gdzie jakiś młody dorosły zaczepia małą dziewczynkę, a następnie się z nią bawi.

     — Weronika — odparła niepewnie. Bała się nieco nieznajomego, bowiem nie miała zielonego pojęcia, kim był i dlaczego ją zaczepiał. Jednakże ciekawość zawsze z nią wygrywała w tego typu sprawach, przez co zamiast jak najdalej uciec, zapytała: — A ty?

     — Mam na imię Słonecznik.

     Oboje milczeli. On, bo czekał na jej odpowiedź, ona zaś dlatego, że nie rozumiała nic z tego, co właśnie powiedział. Zastanawiała się, czy przez te dwa tygodnie powstała jakaś nowa moda czy mem, którego jeszcze nie widziała, lecz szybko odrzuciła tę opcję. Mężczyzna nie wyglądał na takiego, co by interesował się takimi głupotami.

     — Czy to jakaś metafora, której nie rozumiem? — zapytała w końcu, patrząc nieznajomemu prosto w oczy.

     — Tak — zaśmiał się. — Ale spokojnie, wkrótce zrozumiesz.

     — Jak to wkrótce?

     — Droga ku wolności graniczy ze słonecznikami.

     Weronika nadal nic nie rozumiała. Skąd się w ogóle wziął ten facet i dlaczego rozmawiał z nią jakimiś szyframi czy Bóg wie czym?

     — Brałeś coś? — zapytała po chwili, układając brwi w literę V. — Maryśka?

     — Chętnie bym wziął — odparł. — Nie rozumiem tego... Skoro papierosy i alkohol są legalne, to czemu biedna marihuana już nie? Przecież to dyskryminacja.

     Słonecznik, jak to się nazwał, mówił to tak, jakby był jakimś poetą z czasów zaborów. Weronika zastanawiała się więc, skąd on się urwał, że tak się zachowywał. Wieś wsią, ale tym razem to nie była jej wina.

     Może naoglądał się Lucifera, Dr House'a czy Sherlocka i udzielił mu się nastrój? To chyba było jedyne wyjaśnienie, jakie była w stanie wymyślić.

      — Tak, tak — odparła, wstając i biorąc książkę pod pachę. — Muszę lecieć, więc miłego dnia.

     Nie chciała mówić "do widzenia" czy czegoś w tym stylu, bo to by znaczyło, że mieliby się spotkać raz jeszcze. A tego wolałaby uniknąć za wszelką cenę. Mężczyzna wydawał jej się zbyt podejrzany, więc postanowiła trzymać się od niego z daleka.

     — Do zobaczenia — rzekł z uśmiechem, przez co przeszły ją dreszcze.

      Nie wiedziała, czy to ona przesadzała, bo jednak wiele osób traktowało to pożegnanie zwyczajnie, czy faktycznie te dwa słowa zostały wypowiedziane z pewnego rodzaju satysfakcją.

***

      Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Babcia nakrzyczała na nią, że za dużo siedziała przed komputerem, a następnie kazała wyjść na dwór, mimo że był to już przedostatni dzień jej pobytu. Tym razem jednak Weronika nie zdążyła wziąć niczego ze sobą, w tym telefonu, na którym miała zainstalowanych wiele gier na czarną godzinę.

     Przypominając sobie sytuację z poprzedniego dnia, uznała, że nie pójdzie do słoneczników. Obawiała się, że mężczyzna tam na nią czekał, dzięki czemu jego "do zobaczenia" nabrałoby sensu.

     Po dość krótkim marszu znalazła małą uliczkę, po bokach której znajdowały się lipy szerokolistne. Usiadła pod jedną z nich, skrzyżowała ramiona na piersi i w takiej pozycji zamknęła oczy. Z uśmiechem na twarzy wysłuchiwała szumu wiatru oraz wdychała aromat tego drzewa. Czuła się tak... dobrze. Świeże powietrze, spokój oraz piękne widoki sprawiały, że zaczęła doceniać pomysł taty. Chyba miał jednak rację, natura zdecydowanie dobrze jej robiła.

     — Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!* — Usłyszała, a wtem, otwierając szeroko oczy, zauważyła już, niestety, znajomą twarz. — Dzień dobry!

     — Czemu cytujesz Kochanowskiego? — zapytała, nawet się nie witając, co lekko zabolało Słonecznika.

     — Bo siedzisz pod lipą — odparł, dosiadając się obok. Weronika się lekko skrzywiła i przesunęła w lewo, aby jednak zachować jakąś przestrzeń między nimi, co zauważył. — Piękne drzewo, nie sądzisz?

     — Sądzę, że jesteś dziwny — prychnęła, oddalając się jeszcze dalej.

     — Dziękuję.

     Nagle mężczyzna wstał i wysunął rękę w stronę dziewczyny. Nie rozumiejąc jego aluzji, postanowiła wstać, jednakże bez jego pomocy.

     — Chcę ci coś pokazać.

     — Nie chcę — odpowiedziała od razu.

     — Chcesz, wierz mi — zaśmiał się. — Wiem, że ja cię odpycham, ale uwierz mi. Chcesz to zobaczyć.

     Wyglądało to tak, jakby jemu bardzo na tym zależało. Wobec tego w Weronice coś pękło. Po prostu nie potrafiła komuś odmówić, gdy widziała tę nadzieję na jego twarzy. Nienawidziła rujnować innym marzeń czy planów, nienawidziła również odbierać nadziei. Bo czasami nadzieja bywała jedyną rzeczą, którą posiadał człowiek.

     Gdyby ktoś kiedyś zabrał jej nadzieję jako małej dziewczynce na to, iż jej mama pewnego dnia wyzdrowieje, poczułaby, że straciła wszystko. W tamtym momencie nadzieja była dla niej jedyną rzeczą, która powodowała, że na jej twarzy pojawiał się uśmiech.

     Po śmierci matki nie czuła się tak, jakby jej świat się zawalił. Dzięki nadziei nadal potrafiła spojrzeć na świat przez różowe okulary. Dlatego nie potrafiła sobie wyobrazić, co by było, gdyby jej tę nadzieję odebrano.

     Postanowiła więc, że nigdy nikomu nie odbierze nadziei, póki ją jeszcze posiadał.

     — Dobrze — odparła z uśmiechem. — Chcę to zobaczyć.

     Słonecznik wyglądał na szczęśliwego, ale jednocześnie na zaskoczonego jej decyzją. Szczerze mówiąc, Weronika nie wiedziała, którego z uczuć było więcej, lecz cicho liczyła na to, iż tego pierwszego.

     Po kilkunastu minutach dotarli na łąkę, której dotychczas nie widziała. Najwyraźniej była opustoszała. Cóż się dziwić, skoro najbliższy dom był ponad kilometr stąd?

     — Chciałeś mi pokazać łąkę?

     — Cierpliwości.

     Podążała za nim jeszcze przez kilka minut, aż w końcu Słonecznik się zatrzymał. Nie rozumiejąc, czemu to zrobił, podeszła do niego, a wtem zauważyła wielki dół w ziemi.

     — Co to...

     — Fałszywa wolność.

     — Nie rozumiem — odpowiedziała. — Czemu fałszywa?

     — Bo droga ku wolności graniczy ze słonecznikami — rzekł, cały czas smutno spoglądając w dół. — Widzisz tu jakieś słoneczniki?

     — Nie.

     — No właśnie — rzekł z uśmiechem, nagle wskakując do środka. — Nie bój się, skacz.

     Mimo że nic z tego nadal nie rozumiała, zrobiła to, co powiedział, i teraz oboje stali w pustym dołku na środku łąki bez żadnego celu.

     — Lubię to miejsce — rzekł. — Daje mi nadzieję, że pewnego dnia mi się uda.

     — Co się uda? — zapytała, lecz nie uzyskała odpowiedzi. Słonecznik był zbyt pochłonięty wpatrywaniem się w chmury.

     — Jak ci się tu podoba? — nagle rzekł, w końcu odwracając głowę w jej stronę.

     Weronika rozejrzała się dookoła, lecz nie zdołała zauważyć nic nowego. Po prostu był to zwykły dół pośrodku łąki.

     — Nie rozumiem, co chcesz mi pokazać — odparła.

     Głęboko westchnął i opadł na ziemię. Usiadł po turecku, a następnie spojrzał pytającym wzrokiem na Weronikę.

     — Nie chcę pobrudzić spodni — powiedziała, lecz on dalej patrzył na nią bez słowa. — No dobra — westchnęła i dołączyła do niego na dole.

     — Zazdroszczę ci.

     — Czego? — zdziwiła się.

     — Prawdziwej wolności.

     — Nie rozumiem...

     — Droga ku wolności graniczy...

     — ...ze słonecznikami — przerwała mu. — Tak, tak, tyle już wiem.

     — I nadal nie rozumiesz?

     Wywróciła oczami. Skoro tyle razy go o to pytała, to chyba logicznym było, że nic a nic nie rozumiała z tego zdania.

      — Nie jestem dobra w domyślaniu się, co autor miał na myśli.

      — Martin Firrell był znany ze swojego art as debate — zaśmiał się. — Ogólnie był zbytnim idealistą. Chciał, aby każdy człowiek mógł być wolny.

      — Nie czujesz się wolny? — zapytała.

      — Ani trochę — odparł ze smutnym uśmiechem. — Dlatego tak bardzo zazdroszczę słonecznikom. Wiesz, że są symbolem wolności? — zapytał z pewnego rodzaju entuzjazmem. — Chciałbym być taki, jak one. Być Słonecznikiem.

      — Czyli chciałbyś być wolny?

      — I to bardzo.

      — Co ci w tym przeszkadza?

      — Ta wieś — westchnął. — Niestety, jestem tu, jakby to powiedzieć, trzymany przez innych.

      — Nie rozumiem — wymamrotała.

      — I nie zrozumiesz. — Strzelił palcami, a następne zajął się przygryzaniem policzka od wewnatrz. — Chyba że twoja matka ma zaawansowanego Alzheimera.

     — Nie mam matki.

     Oboje nagle ucichli. Ona, bo zdała sobie sprawę z tego, jak Słonecznik musiał strasznie cierpieć, on zaś, ponieważ uderzył niechcący w czuły punkt.

     — Nie żyje? — zapytał niepewnie po dłuższej chwili.

     Nie potrafiła odpowiedzieć słowami, czuła wielką gulę w gardle, zatem jedynie przytaknęła.

     — Rak?

     Wytarła łzy i wzięła głęboki oddech.

     — Choroba Friedreicha — wydukała. — Pewnie nie znasz, jest cholernie rzadka. — Kiwnął głową. — W skrócie... obumierają neurony. Zaczyna się od problemów z chodzeniem, potem z mówieniem, aż w końcu jesteś przykuty do szpitalnego łóżka. — Pociągnęła nosem. — Mama urodziła mnie, mając dziewiętnaście lat. Rok później zaczęło się coś dziwnego dziać z jej ciałem. Poszła do lekarza, a on stwierdził, że to choroba Friedreicha. Nawet nie wiem, jak musiała się czuć, kiedy to usłyszała... — Ponownie wytarła twarz z łez. — Pamiętam jedynie, jak od małego odwiedzałam ją w szpitalu. Umarła, gdy miałam osiem lat, czyli i tak długo wytrwała.

     — Przepraszam, nie powinienem...

     — Nie, spokojnie — zaśmiała się nerwowo. — Jestem już jednak przyzwyczajona — powiedziała, pokazując, że wszystko było w porządku. — Twoja kolej — zaśmiała się ponownie, tym razem już szczerze.

     — Mama tak naprawdę choruje od kilku lat, ale choroba postępuje bardzo szybko — rzekł spokojnie. — Na razie nie jest jeszcze masakrycznie, ale wiem, że będzie. I tego się obawiam.

     — Ma tylko ciebie, racja?

     — Tak. Więc muszę tu być cały czas i jej pilnować, żeby nie zrobiła niczego złego czy głupiego.

     — Ciężka sprawa — odparła, grzebiąc w ziemi.

     — Czuję się tu samotny. — Podniósł głowę i spojrzał w stronę słońca. — Wszyscy mnie unikają, bo jestem synem kobiety z Alzheimerem. Więc tak naprawdę... nie mam tu nikogo.

     I w tym momencie w sercu Weroniki coś pękło. Zrozumiała już, dlaczego ją zaczepił. Była tu nowa, nie znała go ani jego matki, dlatego bez problemu mógł w końcu z kimś porozmawiać.

     Czuła się więc okrutnie z tym, co za chwilę była zmuszona mu powiedzieć.

     — Jutro wyjeżdżam.

     — Dobrze — odparł.

     — Dasz sobie radę?

     — Od kilku lat sobie daję radę — zaśmiał się. — Możesz być o mnie spokojna.

     Kolejne godziny spędzili na rozmawianiu o książkach, w szczególności tych Waldemara Łysiaka. Okazało się, iż oboje są jego wielkimi fanami, co było dość dziwne, bo w ich wieku raczej mało kto go w ogóle kojarzył.

     Jak można się było spodziewać, czas minął szybko. Zdecydowanie za szybko. Weronika musiała już wracać, by spakować się na jutro rano.

     — To do zobaczenia — powiedział już przy drodze.

     — Tak — odpowiedziała z uśmiechem. — Do zobaczenia.

***

     Ojciec dziewczyny przyjechał punktualnie o ósmej, przez co Weronika nie miała okazji się pożegnać z wioską. Władowała swoją walizkę do bagażnika i zajęła miejsce obok kierowcy.

     — I jak było, Werka? — zapytał z uśmiechem. — Podobało ci się?

     — W sumie to tak.

     — To się cieszę — odparł, żeby następnie się zaśmiać. — Nie uwierzysz w to, co ci zaraz powiem.

      Zmarszczyła brwi w zdziwieniu.

      — Za rok pojedziemy na miesiąc do Grecji — rzekł radośnie. — Od lat mnie o to prosisz i w końcu mi się udało!

      — Mój Boże! — wrzasnęła. — Ale... jak?

      — Wygrałem konkurs w pracy — odparł dumnie. — Wycieczka dla całej rodziny do wybranego kraju za rok.

      — Jejku, to gratuluję! I dziękuję!

     Lecz nagle przypomniało jej się to, o czym wczorajszej nocy tak długo myślała.

     — Tato?

     — Tak?

     — A możemy w przyszłym roku znów tu przyjechać?

     — Jasne — zdziwił się.  — Nie sądziłam, że aż tak ci się tu spodoba — dodał, lekko się zaśmiawszy pod nosem.

     — Do zobaczenia — wyszeptała i spojrzała przez szybę.

      I gdy przejeżdżali obok pola słoneczników, Weronika miała nadzieję, iż pewnego dnia i Słonecznik zasmakuje wolności, o której tak bardzo marzył.

____________________

*fragment fraszki Jana Kochanowskiego Na lipę.

     Opty, co ty znów wyczyniasz?

     Cóż, moi drodzy, znalazłam na Wattpadzie ciekawy konkurs i postanowiłam, że wezmę udział. I w sumie nie zależy mi jakoś bardzo na wygranej, więc zrobiłam to całkowicie po swojemu [bo, nie oszukujmy się, większość ludzi chyba nie lubi mojego stylu; jest zbyt dziwny].

     Tak właściwie ten konkurs był dla mnie pretekstem do wzięcia się w garść i napisania w końcu czegoś nowego. Ja wiem, wszyscy czekacie na Bubblegum i Przez striptiz do serca, ale, no, ja po prostu nie umiem pisać jednego opowiadania ciągle. Stąd też właśnie Mam na imię Słonecznik.

     Przyznam się szczerze, iż pomysł z początku był nieco inny. To Weronika miała mieć ten główny problem, zaś Słonecznik miał go rozwiązać. A podczas powrotu Weronika miała poprosić ojca, by się zatrzymał na chwilę, żeby przekroczyć tę granicę ku wolności.

     No, nie wyszło. Trudno się mówi.

     Ale myślę, że ten pomysł, który właśnie przeczytaliście, też był dobry. Bo był... nie?

     Anyway, mam nadzieję, że Wam się podobało i że się nie zawiedliście [o ile mieliście jakiekolwiek oczekiwania wobec mnie].

     Tak więc, ten, no... To do zobaczenia, moi mili¡

     PS LuCe-rtes kazała, abym jej podziękowała, więc dziękuję za to, że pomagała mi w ocenie, wymyślaniu, co może wybudować człowiek, i w ogóle, że była obecna, kiedy nie wiedziałam, co mam teraz napisać bądź ze sobą zrobić. Dziękuję ślicznie, LuCe-rtes¡

     Nie, ale tak serio... Dziękuję, C e r t i.

     PS2 Cholernie też dziękuję rockersuckhew za, jak zawsze zresztą, świetną okładkę¡ ♡

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top