5: Rozpad na sto kawałeczków bez gwarancji
– Cholera, mam pomysł – oznajmiam mrukliwie na kanapie przed telewizorem. Zenon nie potrafi już normalnie na mnie patrzeć, kiedy Leia leniwie wtula się w moje ramię. Wygląda niechętnie spode łba. – Beznadziejny, ale zawsze jakiś – dodaję.
– Jaki? – pyta Leia słodko, nie odrywając wzroku od ekranu.
Wzdycham w duchu. Bardzo beznadziejny, jednak nie widzę innego wyjścia. Internet? Mechanik? O czymkolwiek innym niż telezakupy można tu zapomnieć. Żadnych części do wehikułu.
– A gdyby tak rozmontować jeden z twoich odkurzaczy z Mango i spróbować użyć go jako zamiennik dla oryginalnych części?
Leia podnosi głowę. Nie jest zachwycona tym pomysłem. Zenon patrzy.
– Ty jednak, wbrew pozorom, jesteś całkiem głupi – komentuje mój przypałętas.
– Zenon! – karci go Leia. – Z nas wszystkich to Kuba jest największym geniuszem, nie mów tak!
– O, już Kuba – zauważa.
– Daruj sobie – uciszam go głośno i wyraźnie, by słowa dotarły do jego pustego płaskoziemskiego łba. – Masz lepsze rozwiązanie?
– Tak. Zostańmy tu.
– Nie możemy. – Przełykam ślinę i patrzę na Leię. – Musimy wrócić.
Widzę w oczach kobiety gasnący płomyczek. Ona nie chce być sama. Ja też nie chcę być sam. Ale...
– Musicie? – upewnia się cicho. – Zostawicie mnie?
Wzdycham, zerkając na leżącego wygodnie na dywanie Hana. Co powinienem zrobić? Mam mętlik w głowie. Kocham ją i wiem, że ona kocha mnie. Jednak wszystko jest przeciwko nam. W moim życiu ona jeszcze się nie urodziła, ja w jej życiu być może wącham kwiatki od spodu. Nawet durny Zenon nam nie kibicuje.
Nienawidzę swojej samotności. Nienawidzę Zenonowego pragnienia rozdzielenia nas. Nienawidzę tego, że to się tak skomplikowało.
– Przepraszam – mówię tylko.
– Nie pozwolę wam! – unosi się nagle, aż Han szczeka dwukrotnie i merda ogonkiem.
– Leia... – zaczynam, ale nie kończę.
– On nie chce mieszać w czasoprzestrzeni – dopowiada za mnie Zenon i podryguje lewą brwią. – Zrozum.
Leia staje przy stole, patrzy to na niego, to na mnie. Wypuszcza przez wydęte policzki powietrze.
– To prawda? – wbija we mnie pytanie jak nóż w pierś. – Nieważne, co bym czuła, ty chcesz tylko wrócić?
Nie mam siły jej okłamywać. Przyciskam czoło do otwartej dłoni. Mam dość. Wszystko mnie boli w sensie zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Tak, to prawda, Leia. Przysiągłem sobie nie wchodzić w bliższe relacje z nikim z innego czasu niż ja. Chcę tylko wrócić. Chcę tylko odzyskać ojca. Dlaczego łudziłem się, że możemy być razem? Przestań na mnie patrzeć, tak będzie najlepiej. Co ja zrobiłem...
– Tak – wybąkuję, a serce tłucze się we mnie niemiłosiernie. Mam wrażenie, że tysiące mrówczych Zenonów wgryzają się w nie złośliwie ząbkami, a uwięziona w nim Leia ucieka równie szybko, jak się tam znalazła, sypiąc za sobą parzące iskierki.
Ona zaś stoi. I patrzy. Widzi mnie w żałosnej pozie, ale nie komentuje. Wychodzi długim krokiem do kuchni, znikając. A Zenon, czuję to instynktownie, uśmiecha się pod nosem.
– To by się stało prędzej czy później – pociesza mnie łagodnie. Słyszę jak przez folię.
– Spierdalaj – cedzę i wypuszczam przetrzymywane w ściśniętym gardle powietrze.
– Mówi się trudno i żyje się dalej – mruczy i próbuje nachylić się nade mną wystarczająco, by zobaczyć moją twarz. – Żyjesz?
– Spierdalaj! – prawie krzyczę, jak naburmuszona nastolatka. Na szczęście nie zdąża mi się przy tym złamać głos.
Kurwa, jak mi niedobrze. Niech mnie ktoś stąd zabierze jak nieudolnego dzieciaka. Proszę.
Zenon kieruje się za przykładem Lei do kuchni. Teraz to jego pięć minut na parkiecie. Pieprzony buc. Nawet nie zapytałem Lei o tego dziwnego nastolatka na dworze. Nawet nie spytałem, czy oglądała Gwiezdne wojny, czy imię Hana jest świadomie wybrane, nie dowiedziałem się, ile części kultowej sagi do tej pory powstało. I nigdy się nie dowiem. Zenon... to wszystko przez niego. Wszystko rozpieprzył. I... drży mi ręka jak w nerwicy. Boże, co mam robić...
„Zapomnij o tym!" – drze się rudy facet z telewizora nad fenomenalną miotłą.
Nie, nie zapomnę.
☆
Wykręcam srebrną śrubkę, a ta opada z krótkim piskiem na kafelki. To ostatnia. Wsadzam paznokcie w wąską wnękę przy plastikowej klapie, haczę i zdejmuję. Dziwny jest ten odkurzacz. Nie przypomina grata, którego trzymam w domu, gdzieś tam w odległym czasie. Jego plastikowa obudowa jest czarna, niekształtna, a elastyczna rura, charakterystyczna dla odkurzaczy, złocona. Ciekawie to wygląda, jak błyskotka, nie sprzęt z półki AGD. Zaglądam do środka. Silnik jest, i to nawet podobny do jakiegokolwiek innego. Całe szczęście, być może uda mi się go wykorzystać (jeśli podoła machinie jak poprzedni z kosiarki), jak wyjęte już z antycznego radia kable. Cóż, Leia zgodziła się rozmontować tyle, ile trzeba.
Leia. Jej twarz wyglądała, jakby żałowała, że mnie poznała. Nie dziwię się jej. Zachowałem się jak gówniarz, dając nieistniejącą nadzieję. Nie mam jej za złe, że woli spędzać czas z Zenonem, który nie karmi jej złudzeniami. Po prostu bawią się i korzystają z siebie. W pokoju za ścianą łazienki. A ja wszystkiego słucham z nogami założonymi po turecku. Już ochłonąłem nieco. Naprawię wehikuł i wrócę, nic więcej. Puszczę wydarzenia z pobytu tutaj w niepamięć, uratuję ojca. Mam nadzieję. Mam nadzieję, że tym jednym razem zdążę. Że poznam go i uchronię od uduszenia. I nie będę już dłużej sam. Proszę. W sumie... sam nie wiem kogo proszę. To bez sensu.
Zza wykafelkowanej ściany dobiega wesoły jęk, powtarza się parokrotnie. Zenon. Leia. Kurwa. Zastygam z kiścią splątanych kabli w dłoni i nasłuchuję. Czemu ja to robię? Z kranu skapuje pojedyncza kropelka, jakby chciała mnie speszyć. Brzdęk! Odbija się o ceramiczną powierzchnię zlewu i stacza się w odpływ. Zduszony krzyk i śmiech. Wzdycham przez nos. Dlaczego oni mi to robią? Wiem, teraz jestem tym dupkiem bez uczuć, który ma naprawić swojego złoma i wypierdalać. Dokładnie.
Zimny punkt dotyka mojego łokcia. Odwracam się, kładę niespokojne palce na miękkiej głowie. Han. Wszedł przez uchylone drzwi i obwąchuje moją skórę. Pachnie, co? Zaciąga się, wystawiając język. Pieszczę go za uchem. Dobry piesek. Tylko on chce mi towarzyszyć w pracy. Nie Zenon, który jeszcze rano wyglądał, jakby najchętniej spryskał mi z zazdrości oczy gazem pieprzowym. Nie Leia, która zdawała się teraz całkowicie odrzucić moją obecność, przestając mówić do mnie zdrobniale oraz w ogóle. Tylko i wyłącznie Han z tymi swoimi paciorkowatymi oczkami pod rozczochraną kępką futra.
Przez chwilę przez głowę przemyka mi wyrwana znikąd psotna myśl, żeby wejść do pokoju obok i z wymuszonym uśmiechem zaproponować parce trójkącik. Być może atmosfera by nieco między nami zelżała. Lecz po co?
Wygrałeś, płaskoziemco. Wygrałeś.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top