2: Drzewo i samolot na wolności

Na zewnątrz panuje dziwna atmosfera. Najniższe budynki wznoszą się wysoko ponad sześćdziesiąt metrów, czyli jakieś dwadzieścia pięter, jak tyczki powtykane nieregularnie w zbitą, wyniszczoną glebę, przywodzącą na myśl minecraftowy dirt, pomiędzy nimi rozciąga się szeroka pustka, wypełniona kontenerami, a na ulicach nie ma nikogo.

Gdzie nie spojrzeć, widzi się jedno wielkie nic. Jak na pustyni. Ani krzaczka, przydrożnej budy ze śmieciowym jedzeniem, ani nawet Toi Toi'a. Nic.

Jedynie wszędzie te kontenery, nieopisane blaszaki. I wszechobecny zapach stęchłego oleju.

Nieźle się urządzili, zajebisty krajobraz przyszłości.

„Tylko teraz przy zakupie dwóch sztuk otrzymasz robota toaletowego R2D2 gratis!" – niesie się skądś przeraźliwym pogłosem.

„Zamów swój nowy ulubiony odkurzacz i ciesz się czystością!"

Przechodzi mnie zimny dreszcz. Biedny R2D2, parszywy los uczynił go szczotką do kibla.

Zatrzymuję się przy jednym z blaszaków, dygam ręką na wleczącego się Zenona i z powrotem wsadzam ją do kieszeni. Zamykam czerwone jeszcze oczy, próbując usłyszeć jakiekolwiek inne dźwięki, poza telewizyjnym bełkotem, co wcale nie jest łatwe, gdy prawie każdy w tym mieście ma regulator podkręcony na maksa i otwarte okno. Udaje mi się wyłapać nad sobą krakanie. Patrzę automatycznie w górę, na szarawe niebo, i wołam:

– Hej, Huginn, Muninn!

Zenon przewierca mnie wzrokiem mówiącym „Normalny ty jesteś?". Tak, wiem, to nie było zbyt normalne.

– Słuchaj – odzywam się do niego jak do małego dziecka – rozumiesz, w jakiej jesteśmy sytuacji? Utknęliśmy, a Maluch nam się rozdupczył. Nie mam telefonu, bo i tak nie byłoby do kogo zadzwonić. Wyszliśmy na dwór, żebyś nie uprzykrzał tamtej miłej pani na razie życia. A ja pomyślę, jak naprawić wehikuł. Muszę obczaić, gdzie mogę znaleźć części zastępcze. I jak wyciągnąć moją kupę złomu z mieszkania, inaczej nie będzie, gdzie srać. Czy ty to wszystko rozumiesz? – pytam jeszcze raz dla pewności.

– Tak – odpowiada jakby całkowicie świadomy swojego położenia. Dziwne. 

– Super. – Klaszczę i zacieram dłonie.

– Skąd wiedziałeś, że ona mówi po polsku? – pyta nagle głosem trzeźwego Zenona.

Marszczę czoło. Aż tak mu służy to powietrze przyszłości? W sumie, po podróży w czasie występują różne skutki uboczne.

– Po prostu wiedziałem.

– Nieprawda. Wcześniej gadałeś coś o tym, że nas wysadzi gdzieś tam na dysku.

– Wyolbrzymiłem – ucinam i uśmiecham się zgryźliwie. – Musieliśmy trafić do Polski, bo wehikuł nie ma na tyle dużego zasięgu, żeby się przeteleportować na Hawaje. A co, tak się przejąłeś, płaskoziemco? Nie okazałeś tego w żaden sposób...

– Już cię nie lubię – stwierdza, po czym strzepuje mi ręką przed nosem.

– Dawno wytrzeźwiałeś?

– Pierdol się – odburkuje na tyle głośno i wyraźnie, by było to słychać na parterze najbliższego bloku.

– To moja kwestia – zauważam cicho, kiedy Zenon jest już tyłem do mnie i idzie przed siebie. – A ty gdzie? Beze mnie nigdzie nie wrócisz.

Odwraca się bez słowa. Zanim otwiera usta, żeby odparować, coś, a raczej ktoś, z boku uderza w niego niespodziewanie całym ciałem, jak Tupolew o brzozę. Zenon o mały włos nie ląduje na ziemi, jednak zdąża zaczepić się dłońmi o rękawy kurtki ze sztucznej skóry. Tupolew – nazywajmy tak rozpędzonego nastolatka – rwie się z przewiercającym uszy okrzykiem i próbuje okładać mężczyznę po twarzy. Zaskoczony Zenon zerka na mnie, a ja jestem nie mniej zdezorientowany. Otrząsnąwszy się, biegnę, by rozdzielić Tupolewa i brzozę. Odciągam szarpiącego się chłopaka za włosy do tyłu, a ten zaczyna piszczeć.

– Co ty robisz?! – wrzeszczę na niego.

On szczerzy w moją stronę zgrzytające zęby i obiera mnie sobie za nowy cel, olewając Zenona.

– Jestem psychiczny! – dyszy, drapiąc mnie po ręce prawie do krwi i obawiając się szarpnąć mocniej. – Psychiczny, słyszysz? Puść mnie!

– Do starszych tak? – pytam donośnie. – Kto cię wychował?

Tupolew wciska we mnie szalone spojrzenie. Jego powieki drżą.

– Chłopaku, uspokój się. I ucisz, bo z okien się na ciebie pewnie gapią – proszę. Ten nie przestaje wyrywać pojedynczo włosa po włosie z mojego uścisku. – Mówię coś do ciebie!

W jednej chwili nastolatek wbija mi palec w lewe oko i mimowolnie rozluźniam mięśnie, skupiając się na bólu. Nie wyrabiam naubolewać się i postękać, gdy Tupolew już przewala mnie na twardą, wysuszoną ziemię. Łapie mnie za ramiona i uderza parokrotnie o jej powierzchnię.

– Jestem nienormalny! – dalej woła. – I wy dwaj też jesteście nienormalni!

 Nie mam zamiaru dać sobą tak pomiatać przez jakiegoś gówniarza i wymierzam mu pięścią cios w brzuch. On zgina się wpół, co pozwala mi wyczołgać się spod niego i pchnąć na kontener, aż wycie blachy roznosi się pogłosem, faluje w uszach.

– Gadaj, o co ci chodzi – warczę mu w twarz.

Chłopak nie daje za wygraną i wierzga nogą, uderzając mnie seryjnie w bok, a potem obrywam w zęby, co odrzuca mnie do tyłu.

Ile razy jeszcze takie chuchro jak ja będzie zmuszone okładać się, nie umiejąc się okładać...?

Unoszę się na jedno kolano, po czym wsysam krew z rozerwanej wargi, czując jej metaliczny posmak. Następnie ocieram nadgarstkiem usta i zostawiam na skórze ręki czerwone mazy.

– Nie boisz się, że jakiegoś HIV-a złapiesz przez takie tłuczenie się z kim popadnie? – zaczepiam dumnego z siebie nastolatka, który zdążył już wstać.

– Nie będziesz mnie straszył chorobami cywilizacyjnymi.

– Cywilizacyj... – dziwię się, wstając, i nie kończę, bo Tupolew sprowadza mnie z powrotem na kolana, kopiąc w krocze. 

Łapię się żałośnie między nogami i klnę na napastnika.

– A męska solidarność, zafajdańcu?! – wyrzucam stęknięciem przez świeżo opuchniętą wargę.

Ten kuca przede mną i patrzy na mnie z szerokim uśmiechem, z namiętnym szaleństwem. Bardziej namiętnym niż jakiekolwiek wyznanie miłości. Lecz co ja wiem, ostatnio słodkie słówka usłyszałem od mamy za małego brzdąca.

– Widzisz, jaki jestem psychiczny? – cieszy mordę, a mnie mdli na kolejne „psychiczny" z jego ust i przysięgam, że jak jeszcze raz to usłyszę, zaraz sam pokażę, jaki jestem psychiczny. Poza tym zdaje mi się, że sam sobie chce coś udowodnić.

– Wspaniale, widzę. I co teraz, obedrzesz mnie ze skóry? A może wyewoluujesz w Jasona z Piątku trzynastego i od razu zabijesz?

– Nie oglądam tych przestarzałych gówien na telewizorze – dyszy. – Dlatego jestem psychiczny!

– Dobra, wystarczy na dziś – hamuję go, wstaję, jak gdyby nigdy nic, pozostawiając go na kucaka ze wspaniałym wyrazem „wtf" na twarzy i wymierzam nagle porządnego kopniaka w ucho, aż coś przeskakuje mi w kolanie.

Tupolew z impetem wciska się nosem w ziemię, a z ust toczy mu się strużka śliny. Poprawiam naciągniętą koszulkę i odchrząkuję. Wiedziałem, że puszczą mi nerwy, ale teraz będę musiał coś z nim zrobić, zanim całkiem się ściemni.

Rozglądam się. Pustka.

– Ej, płaskoziemco! – nawołuję Zenona, jednak odpowiada mi cisza. – Zenon, taś taś, kici kici!

Brak odpowiedzi. Więc ja mu ratuję dupę, a ten się odwdzięcza, uciekając gdzieś, tak?

Łapię Tupolewa jak jakiś pieprzony książę księżniczkę, a przynajmniej chciałbym tak, i idę z nim.

Po dziesięciu sekundach wlokę już po prostu chłopaka po ziemi, zastanawiając się, gdzie go zostawić. Ostatecznie wchodzę do klatki przypadkowego budynku i sadzam go przy windzie, bo schodów tu nie ma. Przynajmniej będzie mu tam cieplej niż pod gołym niebem i ocknie się niewystawiony na pastwę miejskiej pustyni.

– Płaskoziemco! – krzyczę jeszcze. Daleko przecież nie mógł pójść. – Gdzie jesteś, Zenek?!

– Ogarnij się, durniu, tu jestem – słyszę głos Zenona tuż obok. – I nie nazywaj mnie bez przerwy płaskoziemcą.

Stoi zwyczajnie, oparty o ścianę bloku. Jak to możliwe, że go nie widziałem? Ślepy przecież jeszcze nie jestem.

– Jezus Maria, gdzieś ty był? – pytam wkurzony i poobijany z każdej strony.

– Ciągle stałem i patrzyłem, jak się walisz z tym dzieciakiem. Zabawny kabarecik. – Wzrusza ramionami, a także po chwili posyła mi wredny uśmieszek.

– Cieszę się niezmiernie, że dobrze się bawisz – mówię kwaśno, zaciskając zęby oraz pięści. – A teraz wracamy do mojego wehikułu, bo muszę go obejrzeć. Płaskoziemco.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top