Rozdział 10[Dylan]
Thomas stał przede mną zupełnie nagi. Widziałem jego blizny na przechudzonym ciele. Pełno siniaków, których dotykałem. Starałem się być delikatny, ale wciąż widziałem jak zaciska zębami wargi, by nie jąknąć. Był taki mizerny. Miał cienie pod oczami, a z jego oczu płynęły łzy. Przytuliłem go do siebie. Widziałem jak bardzo potrzebował w tym momencie pomocy.
— Nie powinieneś tak cierpieć... — przyznałem smutno, kładąc opuszki palców na jego policzku.
— To już tak nie boli — odparł, próbując się uśmiechać. Słabo mu to wychodziło, ale i doceniałem to.
— Gdybym był wtedy tam... — zacząłem, ale blondyn mi przerwał. Spojrzał na mnie z ogromną powagą, a w jego oczach dostrzegłem łzy.
— To zabiłbyś go? — dokończył za mnie, a potem pokręcił tylko głową. — Nie chcę Cię widzieć tylko i wyłącznie w Azkabanie.
— Thomas? — uniosłem jego podbródek, tak by on patrzył w moje piwne oczy. Musiałem widzieć w nim szczerość. — Boję się o Ciebie. Czuję jak cześć mnie ciągle próbuję Cię chronić, a ty mi na to nie pozwalasz.
— Tak jest lepiej, Dylan. Dużo mniej cierpię — wyszeptał, a po chwili obraz zaczął mi się rozmazywać, a promienie słoneczne zaczęły drażnić moje oczy. Niechętnie je otworzyłem, uświadamiając sobie, że ta krótka rozmowa między mną a Brodim była tylko iluzją snu. Odetchnąłem z ulgą, bo widok tak pobitego blondyna, nie był wcale przyjemny. Rozciągnąłem się po łóżku, a potem z jękiem wstałem. Za cholerę nie chciało mi się wstać i nawet rozważałem wagary, lecz wiadomość od błękitnookiej sprawiła, że ostatecznie to zrobiłem. Napisała mi, że czeka na mnie w salonie, więc szybko zarzuciłem na siebie czarną koszulę i tego samego koloru spodnie, wziąłem plecak i telefon, a następnie pobiegłem do ogromnego salonu.
— Cześć skarbie! — przywitała się ze mną, a potem złożyła na moich ustach szybki pocałunek.
— Cześć kochanie — odparłem. Chwyciłem ją za rękę i już miałem udać się w stronę jadalni, gdy dobiegł nas głos Willa.
— Po kątach się miziacie, ale na kolegę poczekać to już nie łaska? — zapytał niby obrażony, lecz w jego głosie można było usłyszeć nutę smiechu. Cały on. Nigdy nie umiał być poważny.
— A no tak — zaśmiałem się pod nosem. — Przecież jeszcze ty tu jesteś. Myślałem, że dziś też robisz sobie wagary jak ostatnio.
Oczywiście miałem na myśli sytuację, gdy pukałem do Poultera, ale nie odpowiadał.
— Bo nie pukałeś...
— Pukałem i to z milion razy — przerwałem mu, wiedząc jaka była prawda. — Dobra, chodźcie na śniadanko, bo mi brzuszek burczy.
— On u ciebie burczy dwadzieścia cztery na dobę — skomentował z uśmiechem mój przyjaciel, na co mu przytaknąłem. No, ale nie moja wina, że zawsze byłem głodny.
Po śniadanku ruszyliśmy na lekcje. Jako pierwszą mieliśmy obronę przed czarną magią. Lubiłem ten przedmiot, bo był bardziej praktyczny niż teoretyczny. I nauczycielka tego uczącą była zajebista. Dziś stwierdziła, że wykonamy sobie pojedynek. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy moim przeciwnikiem okazał się właśnie Sangster. Blondyn wyszedł przed szereg, stając naprzeciw pani Hattaway.
— Ustawcie się na środku sali — rozkazała delikatnie, pokazując gestem w tamto miejsce. Oczywiście zasady walki były takie, że oboje musieliśmy stanąć do siebie twarzą, a potem ukłonić się. No i wtedy miała się rozpocząć cała walka. Słyszałem jak ludzie obstawiają kto wygra, a kto przegra. Jednak nie to mnie zaniepokoiło, ale dziwny niepokój na twarzy blondyna. Był dość blady, choć próbował zakryć swoje obawy, chytrym uśmieszkiem.
— Niech wygra lepszy, O'Brien — powiedział, wpatrując mi się w prosto w moje oczy. Jego wzrok próbował wzbudzić we mnie strach, ale nie wyszło.
— Miło będzie utrzeć Ci nosa i wygrać — oznajmiłem, biorąc w dłoń różdżkę. Chwilę później profesorka rozpoczęła walkę.
Thomas zaatakował jako pierwszy, rzucając zaklęcie Confundus (zaklęcie dezorientujące) przez co zupełnie straciłem równowagę i spadłem na ziemie lekko oszołomiony. Na szczęście udało mi się w porę ogarnąć i tym razem ja zadałem ruch. Rzuciłem zaklęcie Drętwota ( zaklęcie oszałamiające i powodujące drętwotę). Chłopakowi jednak udało się machnąć różdżką i wypowiedzieć zaklęcie odbijące mój czar. Potem, co chwilę padały takie zaklęcia jak ekspeliarmus (rozbrajające przeciwnika), expulso (odpychające przeciwnika) lub fuumos (broniące przed ciemną mocą). Z początku wygrywał Sangster, bo znał dużo więcej czarów atakujących ode mnie. Później jednak zaczął tracić sił i gdy kolejnym razem rzuciłem „drętwota" , chłopak bezsilnie opadł na ziemię. Tym razem zaklęcie widocznie uderzyło mocniej, bo dostrzegłem strach w jego oczach. W dodatku kilka sekund później pojawiła się krew spływająca z jego nosa. Pomimo, że mogłem go dobić i zakończyć walkę, nie zrobiłem tego. Thomas wtedy zaczął powoli się otrząsać, a potem rzucił czar, po którym to ja wylądowałem na ziemi. Twarz miał omazaną krwią. Spoglądał na mnie przez chwilę do czasu, aż nauczycielka nam nie przerwała.
— To była bardzo dobra walka chłopcy — pochwaliła nas, a potem zmartwiona spojrzała na Brodiego. — Thomas, idź do higienistki! Dylan idź z kolegą! — Wiedziałem, że Thomasowi to nie na rękę, bo wczoraj uciekł przed rozmową. Dziś jednak miałem zamiar z nim pogadać podczas drogi do pielęgniarki. Przynajmniej tak myślałem, bo blondyn nie odezwał się ani słowem, dopóki nie wszedł do gabinetu. Mi pielęgniarka nie pozwalała tam wejść, więc czekałem spokojnie pod gabinetem. Z nerwów bawiłem się palcami, a ściany były dość cienkie, więc co nieco mogłem usłyszeć.
— Masz tu tabletki, Thomas — powiedziała kobietka, która najpewniej podawała mu właśnie jakieś lekarstwo. Ale jakie? Przecież to był tylko krwotok po zaklęciu. Kurde musiałem się tego dowiedzieć.
Po chwili blondyn wyszedł już w lepszym stanie zza pokoju medycznego. Patrzył na mnie tępo, a potem usiadł tuż obok mnie.
— Dlaczego mnie nie dobiłeś? — zapytał ciekawsko. Jego wzrok był jednak skupiony na butach. — Przecież uczysz się do olimpiady jak ja i dobrze wiem, że znałeś napewno jakieś zaklęcie.
— Nie mam zamiaru walczyć z kimś, kto od samego początku wyglądał jakby zaraz miał paść na ziemię.
— Czyli zrobiłeś to specjalnie? — dopytał, więc mu przytaknąłem. Chłopak chwilę się zastanawiał, a potem zrobił coś, czego bym się, kurwa, nie spodziewał. Przytulił się do mnie. Byłem tak zszokowany, że przez długi czas, nie mówiłem nic. Po chwili jednak zacząłem głaskać jego plecy. Miałem chyba zimną dłoń, bo chłopak zadrżał na mój dotyk.
— Jestem chory... — w końcu wyszeptał. Wciąż będąc w moich ramionach.
— No co ty nie powiesz — zakpiłem, a po chwili usłyszałem jego cichy płacz. I nagle poczułem jakby ktoś wbił mi nóż w serce. To było naprawdę niemiłe uczucie.
— Mam anemie i problemy z krzepliwością krwi... — wyznał przez łzy, więc mój mózg zaczął przeszukiwać informacje na temat tej choroby. Oczywiście trochę mi zajęło, ale w końcu do mnie dotarło, że była to choroba ciężka. Mogła powodować krwawienie z nosa, szybkie meczenie, bladość skóry, utraty przytomności.
— Dlaczego nie mogłeś powiedzieć mi tego wcześniej? — zapytałem, gdy blondyn ponownie popatrzył w moje piwne oczy.
— Bo ty byś nie zrozumiał, idioto! — wyrzucił, podnosząc ręce ku górze. Jego policzki były całe mokre, ale starałem się to ignorować. Mimo, że chciałem je przetrzeć. Pytanie, czemu kurwa chciałem?
— Przestań mnie obrażać, egocentryku! — odparłem jego atak, a potem dodałem: — I nie zmieniaj tematu, Tommy. Dlaczego tak bardzo zależało Ci na tym, żeby to nie wyszło?
— Powiedziałeś do mnie, Tommy? — Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, więc sam zacząłem się zastanawiać, czy tak zrobiłem. Czy to możliwe bym zdrobnił jego imię? Chyba nie.. albo może.
— Nie, nie wiem. — zaprzeczyłem. Po chwili jednak zrozumiałem, że mogłem tak powiedzieć, bo moja ciotka zawsze zdrabniała imiona. Może po niej to wziąłem? — Nawet jeśli to co?
— Ojciec tak zawsze do mnie mówił. Przynajmniej tak było do...
Tym razem to u mnie ciekawość zwyciężyła. Niestety, chyba wyląduje w piekle po śmierci.
— Do?
— Do czasu, aż nie zmarł jak zacząłem chodzić do pierwszej klasy akademii.
Boże. W jednym momencie zrobiło mi się tak go żal. Chłopak był chory i bez ojca, a większość jego przyjaciół nawet nie wiedziała o tym, co tak naprawdę przeżył. To ukrywanie musiało go niszczyć psychicznie. Być nie do zniesienia, a on już to zatajał dobry, szósty rok.
— Przykro mi... — wydukałem, bo jego słowa mnie zagięły. Odebrały mowę. — A co z mamą?
Blondyn wstał, ignorując moje pytanie. Patrzył wprost na ścianę. Słyszałem tylko jak ciężko oddychał.
— Wiesz dlaczego, tak usilnie próbuje nikomu o tym nie mówić? — Thomase zignorował moje pytanie i zaczął swój monolog. — Bo po śmierci ojca moja matka stwierdziła, że nie ma zamiaru się zajmować mną, szczególnie, że jestem chory. Gdyby nie dyrektor, to pewnie bym był sierotą. Ja po prostu nie chcę przeżywać tego jeszcze raz.
Tym razem się obrócił w moją stronę, a jego ciemne oczy mocno się szkliły. Ten Thomas to była wersja, którą mało, kiedy doświadczałem. Zazywczaj był wobec mnie zimny i chłodny, ale tym razem pokazał, że jednak miał serce. Owszem ukryte gdzieś głęboko, ale je miał.
— Ja..
— Obiecaj, że nikomu nie powiesz, dobrze? — poprosil błagalnie, przez co zaczął się jąkać. Moim zdaniem nie powinien się bać, choć doskonale go rozumiałem. Nie chciał ponownie cierpieć jako odtrącony i zostawiony dzieciak.
— A...
— Obiecaj, Dylan.
— Obiecuję — przytaknąłem, a potem w osłupieniu patrzyłem jak blondyn się uśmiecha i znika za ścianą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top