25. Epilog
Pov. Veronica
Chciałam parsknąć śmiechem na jego słowa. Wyjść za niego? Wolne żarty. Szybciej zobaczy mnie na stryczku niż przy ślubnym kobiercu, jeszcze z nim. I nie obchodziło mnie, co teraz może ze mną zrobić. Nie bałam się go. I nikt nie będzie mi rozkazywał za kogo mam wyjść, kiedy i po co. Jego fantazje mogę wsadzić mu w dupę.
I gdy tak patrzyłam na niego, ledwo powstrzymując śmiech, on irytował się coraz bardziej. Cudownie było obserwować jego ciało w garniturze i czerwoną jak truskawka twarz, która kompletnie nie pasowała do tego czym chciał siebie reprezentować.
- Powiedz coś! - wykrzyknął w pewnym momencie.
Przełknęłam ostatnią salwę drgawek, które zawładnęły moim ciałem od powstrzymanego chichotu. Gdybym nadal nie była przywiązana, od dawna bym się zwijała na podłodze jak dżdżownica.
- Co mam ci powiedzieć? - pytam retorycznie. - Że ten plan jest chujowy i nigdy za ciebie nie wyjdę? Sebastianie, naprawdę cieszę się, że masz wielkie marzenia, ale znajdź sobie kogoś kto podziela twoje szaleńcze uczucia. I to dosłownie. - mówię, opierając się na tyle wygodnie na ile może związana ofiara.
Sebastian nie wiedział co powiedzieć, i to chodziło. Mało kto umiał odpowiedź na tyle szybko i błyskotliwe na moje odzywki, by nie wyszedł na kompletnego kreatyna. Tak jak właśnie mój brat / nie brat w tym momencie. Patrzy na mnie tępo, a jedyne co może powiedzieć to...
- I tak to zrobisz. - warczy. Przewidywalne.
Raczej każda osoba chodząca po tym świecie doświadczyła tego uczucia. Gdy ktoś ma jednak odpowiedź na twój niemiły komentarz, a ty zapominasz języka w gębie i jedyne co ci pozostało to słowa: i tak to robisz, lub, chyba ty.
Cóż, to najszybszy, jednak najgłupszy sposób obrony przed słownym atakiem.
- Nie, nie zrobię. - oznajmiłam spokojnie.
- Zrobisz. - zagroził, pochylając się nade mną. Znów poczułam swąd jego oddechu. Jeśli on przeżyje, codziennie będę wysyłać mu szczotkę do zębów i dobrą pastę.
- Nie. - targowałam się dalej.
- Tak.
- Nie
- Tak
- Nie
- Tak.
- Chłopie, możemy tak do samego rana. Doskonale wiesz, że tego nie zrobię. - Warknęłam. - Nie i koniec.
- Oj, Veronico. Jeszcze tak mało wiesz o sobie i o mnie. Po ślubie, nie będzie w twoim słowniku takiego słowa jak nie, mogę ci o tym zapewnić. - uśmiecha się szeroko, że aż jego usta wychodzą mu z twarzy. Wygląda przerażająco. Jak nie człowiek, a .... Jakieś przerażające coś. - A teraz wybacz mi, ale muszę coś załatwić. Wrócę za kilka godzin. Rozgość się. - rzuca, odwracając się ode mnie, nawet nie dokańczając ostatniego zdania.
- Już pędzę! - krzyczę za nim, ale metalowe drzwi znowu się zamykają.
Zajebiście!
Po prostu, kurwa zajebiście!
Dobra, Vera. Tylko spokojnie. Kiedy go nei będzie możesz spokojnie uciec. Ci kretyni, którzy pewnie nawet nie zauważyli, że zniknęłam po ciebie nie przyjdą, więc radź sobie sama. Tak jak w tym starym przysłowiu: jeśli coś ma być zrobione dobrze, trzeba to zrobić samemu.
Manipuluję rękoma by dosięgnąć końców obu sznurów. Mogę się założyć o tysiąc dolarów, że podczas tego roku nie poprawił swojej umiejętności wiązania węzłów. Odchylam się delikatnie do tyłu, by widzieć co robię.
Przekładam raz jeden sznur, raz drugi. Wujek Luca zawsze powtarzał, że dobry węzeł to mafijna podstawa. Jego uwagi są teraz na tyle przydatne, że rozluźniam nadgarstki, nie przysługują już tak ściśle do metalu.
Króliczek wyskakuje z norki, chowa się za drzewem. Króliczka złapali, został ciasno owinięty. Wycofuje się powoli, aż znajdzie wyjście. Już prawie, światło w oddali widać. Na koniec króliczek kończy pod mostem, schowany przed deszczem. Marchewkę w nagrodę dostanie, za dobre sprawowanie.
Powtarzam wierszyk wuja, a jedna moja ręka jest wolna. Boże, nie sądziłam, że ten głupi wierszyk się do odwiązywania i zawiązywania butów się kiedyś przyda! Bo do tego miał służyć. Robię to samo z drugą dłonią, która zaraz przed sobą. Moje biedne kości.
Szybko odwiązuje jeszcze nogi. Nawet nie robię tego do końca, tylko gdy czuję, że mogę wyślizgnąć nogę, robię to. Prostuje się, rozglądając po wnętrzu. Okien nadal brak, za to drzwi chyba nie powinny być zamknięte. Zabieram jeden z większych kamieni z rogu, cokolwiek one tu robią i otwieram pomału drzwi.
Tak jak się spodziewałam, jest ktoś kto mnie pilnuje. Zarzucam kamieniem i trafiam w tył głowy. Leci jak kłoda, a krew sączy mu się po bokach. Cóż, udław się nią! Zabieram jego broń i kurtkę. Jakby nie patrzeć mam na sobie skąpą sukienkę, błyszczącą się na kilometr jak nie lepiej. Widać mnie nawet z bazy kosmicznej, więc ci idioci na górze, których mam nadzieję nie będzie na tyle dużo bym nie dała im rady, mnie zauważą.
Zapinam suwak i nabijam broń. Magazynek ma niemal pełny, to dobrze. Masz szczęście Sergiu, Ivan czy jak byś się zwał. Aż mi żal, że to ty oberwałeś karmieniem.
Schodzę na dół po stromych schodach, kamienie skrzypią pod moimi stopami. Trzymam się cały czas lewej ściany, staram się być zasłonięta jak najbardziej się da. Wychodzę na otwartą przestrzeń, nikogo nie ma. Patrząc przez ogromną dziurę w ceglanej ścianie mam jeszcze parę pięter do zejścia. Staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, kompletnie nie kojarzę tej części miasta. O ile nadal to jest miasto.
Schodzę dalej, już jakieś pięć pięter. Dopiero na szóstym słyszę kroki. Jednak Sebastian nie jest głupi, nie zostawi mnie z jednym debilem, trzeba ich więcej.
Sądząc po krokach jest ich tam z siedmiu. Nie dam sobie z nimi rady. Myśl, Vera. Skoczyć, nie skoczę. Jest stanowczo za wysoko na mój biedny kark. Przejście obok nich także nie wchodzi w grę, za szybko mnie zauważą. A gdyby tak....
Pif paf. Pif paf. Pif paf. Pif paf. Pif paf. Pif paf. Pif paf.
Strzały lecą jak podczas prawdziwej bitwy. Przyciskam się mocniej plecami do ściany i sprawdzam jeszcze raz pistolet, celując nim na razie w podłogę. Jednak, gdy słyszę dobrze znane mi głosy mam jednocześnie ochotę ich zabić, jak o wyściskać za to, że jednak o mnie nie zapomnieli. A może bardziej, że nie uznali za balast, który sam się wyniósł.
- Witam, chłopcy. - wychylam się zza cementowych schodów. Pięć lufy pistoletów są skierowane prosto na mnie. - Wow, ale miłe powitanie. - Ironizuje, unosząc ręce ku górze. - Zawsze wiedziałam, że mnie kochacie.
- Boże, ty jeszcze żyjesz! - woła Mike.
- A planowałeś zająć mój pokój czy jak? - uśmiecham się pod nosem.
- Nigdy nie sądziłem, że jeszcze ucieszę się na twój widok. - oznajmił Jim, podchodząc do mnie i dając moje spodnie oraz buty.
Przewracam oczami na jego słowa, ale posłusznie zakładka ubrania. Od razu lepiej. Ta kiecka pomimo tego, że wygląda super na imprezach, do porwań preferowalam inny strój. Tak samo jak szpilki nie mogły się równać z tenisówkami w tym momencie.
- Ile jest jeszcze w dół? - spytałam, gdy ponownie dzierżyłam w dłoniach pistolet.
- Jakieś cztery piętra, wszyscy raczej zdjęci. Ale musimy się pośpieszyć, nie wiemy czy któryś nie zaalarmował innych lub co gorsza samego Szefa.
No tak racja. Nawet jeśli pozabijali wszystkich po kolei, i tak pewnie zdążyli by wezwać pomoc. W dodatku ten kret. A właśnie, kret!
- Hola, wiecie kto nas wydał? - pytam, zatrzymując się przed kolejnymi rzędami betonowych schodów.
Chłopcy patrzą po sobie, wymieniają spojrzenia. Ponaglam ich ruchem ręki.
- Tak jakby. - Eric drapie się po karku.
- Kto? - domagam się odpowiedzi. Ukrywanie przede mną prawdy nic im nie da. Powinni o tym wiedzieć. To nie fire. – Charles? - pytam go.
- To był Ares. - mówi pod nosem, a zaraz potem biegnie w dół po schodach.
Kurwa.
- Kurwa.
- A żeby tylko kurwa. - wtóruje mi któryś z chłopaków, ale nawet nie wiem który.
Biegnę po schodach, jak chwilę temu Charlie. Nasze buty obijają się o marmurowe zniszczone ściany głośnym echem. Prawie się potykam, ale biegnę dalej, trzymając się zardzewiałej poręczy. Charles przyśpiesza, a ja nawet nie wiem czy go gonie czy sama uciekam.
Mam mętlik w głowie. Ares był przydzielony do mnie jako ochroniarz. Przeszedł pełen szereg zadań fizycznych i psychicznych, żeby ojciec mógł go jakkolwiek wziąć pod uwagę. Jakim cudem mógł zataić to, że był zamieszany w sprawy wroga? Musiał być naprawdę niezłym aktorem.
Tak, był i jest wredny, niemiły i po prostu chamski, ale aż tak wszystkich zmylić? Podjerzewałam nawet Jima o to, że sprzedaje nas. A to był Ares, cały czas to był on. A ja.... Brałam go pod uwagę jako przystojnego mężczyznę z którym teoretycznie mogłabym się umówić na randkę czy dwie?
Pociągali mnie tacy faceci, co prowadzić?
Czuję się oszukana. I to bardzo. Szok krąży w moich żyłach, tak samo jak adrenalina. Umysł mam tak pusty jak głęboki jest ocean, ale ciało nie reaguje na żadne polecenia mózgu, robi co innego. Nogi same mi się poruszają, tak samo jak ręce z bronią.
Czuję wilgoć dookoła i nieprzyjemny zapach stęchlizny oraz grzyba, wdzierający mi się w nozdrza. Słyszę wszystko wyraźnie: kroki grupy mężczyzn, szkło pod butami, głosy i strzały. Ja pierdole! Umysł zaczyna wydobywać się z wszechogarniającej pustki.
Wpadam na parter skąd dobywają się dźwięki. Charles klęczy na środku pomieszczenia, przytrzymując swój bok. Dopiero za filarem dostrzegam Aresa i Sebastiana u jego boku. Patrzą bez wyrazu na upadającego Charlesa. Bez zastanowienia się strzelam dwa razy.
Raz w kierunku Aresa. Za to, że nas tak wystawił. Za to, że robił mi nadzieję. Za to, że mieszał nam wszystkim w głowach. Za to, że go postrzelił, drugiego mężczyznę, który wydawał się w miarę w porządku. Za to, że współpracował z tym chujem.
Drugi strzał w kierunku Sebastiana. Za to, że nas dręczył. Za to, że to on wszystko wymyślił. Za to, że prześladował moją rodzinę od dwóch lat. Za to, że mogliśmy być spokrewnieni. Za to, że jest pieprzonym psychopatą bez serca, ani gram uczuć. Za to, że nie zdechł wiele lat temu razem ze swoim ojcem i matką!
Nienawidziłam ich.
Pierwszy raz poczułam co to jest naprawdę nienawidzić drugiego człowieka. To nie jest przelotne uczucie, nic nie warte wypowiedzenie tego słowa. Nie czuję tego co czułam do tej pory, mówiąc że kogoś nienawidzę. Nie, to nie jest to. Nienawiść to spalające każdą cząstkę twojego ciała uczucie. Pragniesz śmierci tej osoby, której nienawidzisz. Zioniesz ogniem niczym smok, to pożera cię. Nie możesz spojrzeć tej osobie w twarz, wypowiedzieć inne słowa, niż obelgi. Masz po prostu ochotę zabić tego człowieka.
I ja się tak właśnie czuję. Mam ochotę zabić tych dwóch pieprzonych sukinsynsynów. Po prostu za to, że żyją i stoją przede mną ze wzrokiem wyrażającym zdziwienie. Dosłownie powiedzenie, że widzę teraz na czerwono, byłoby jebanym niedopowiedzeniem.
I trafiłam dwa razy.
- Jak miło, że do nas dołączyliście. - syczy Ares, skręcając się z bólu. Trafiłam go tylko w nogę.
- Też się cieszę. - warczę, zasłaniając Charlie'go własnym ciałem.
Nigdy go nienawidziłam. Nie lubiłam go, bo miał się mną opiekować jak dzieckiem. Ale nie nienawidziłam. W sumie to go lubię.
Za mną stanęli także Eric, Mike, Jim i Axel. Podnieśli go na równe rogi, zasłaniając w pełni. Nie odwracali się plecami, ale pilnowali by więcej nasz przywódca nie dostał. Widziałem to jak leciał, mógł już stracić dużo krwi. Nie wiem czy nadal jest przytomny.
Wycelowałam jeszcze raz w obu mężczyzn przede mną. Tym razem nie spudłuje. Obojgu trafię w samo serce. Mieć cierpią, tak samo jak cierpi teraz Charles, moja rodzina, moja grupa i ja sama. Za to wszystko zamorduje ich z uśmiechem na twarzy.
- Nie robiłbym tego na twoim miejscu, Veronico. - odezwał się spokojnie Sebastian, wycierając krew z rękawa. Trafiłam go w ramię.
- W dupie mam to co byś zrobił, a co nie. - rzucam i nabijam broń. Trzymam palec na spuście, w tym samym czasie kiedy ich usta się poruszają.
- Do budynku jest podłączona bomba. - mówi jeden z nich.
- Jeśli nas zabijesz, będę na tyle szybki by wcisnąć guzik. - oznajmia ze stoickim spokojem drugi.
- Twój wybór.
Zatyka mnie. Ponownie.
Właśnie odrywa się przede mną scena z gry komputerowej, gdy autor gry każe ci wybrać między swoją śmiercią, śmiercią bliskiej osoby lub zabicie czarnego charakteru gry, któremu się to należy. Ale jeśli ty zabijesz jego on zabije albo ciebie albo bliską ci osoby. Próbujesz wtedy podjąć słuszną decyzję. Różnicą między tym porównaniem, a tym co teraz rozgrywa się przed moimi oczami to fakt, że w grze masz kilka żyć. Jeśli coś pójdzie nie tak gra nie powie ci, że to koniec, nie zagrasz już w to nigdy więcej, bo twój bohater umarł i nigdy więcej go nie zobaczysz.
To starsze mieć teraz wybór. Nikt pewnie nie chciałby być na moim miejscu.
KURWA JEBANA JEGO MAĆ!
- Charles. - zwracam się cicho do mężczyzny, nawet nie wiem czy jeszcze żyje i czy jest przytomny.
- Hm? - mruczy, ulga spowija całe moje ciało.
- Możesz chodzić? - pytam jeszcze ciszej.
- Raczej tak. - odpowiada niepewnie. - Ty chyba nie zamierzasz....
- Jim, Eric, Axel, Daniel, Mike. Biegnijcie. Tylko trzymajcie Charlie'go! - rzucam wściekle, nawet na nich nie patrząc.
- Ale... - odzywają się chórem.
- Już! - wrzeszczę, trzymając jeszcze mocniej pistolet w dłoniach.
- Ares, wyjdź. - zarządza zaraz Sebastian.
Zanim nawet o tym pomyśle strzelam. Celuję najpierw w zdradziecką facjatę Aresa, by nie mógł wyjść. Zaraz potem oddaje strzał w stronę Sebastian, który naciska przycisk.
Wiedziałam, że zginę. Od początku to wiedziałam. Od kiedy tylko ten plan wpadł mi do głowy, jeszcze zanim dowiedziałam się, że Ares jest pieprzonym zdrajcą. Już na imprezie. Szykowałam się na niechybny koniec.
Tak miało być i oddaje się w pełni losowi.
Musiałam się poświęcić i cieszyłam się, że poznałam takich ludzi jak ta ekipa. Bo przez te kilka tygodni czułam się naprawdę żywa. W końcu dokonałam mojego jedynego celu, którego trzymałam się od małego jak deski ratunkowej. Zdobyłam się do oddziału, jako jedyna dziewczyna z kilkuset chłopców na całym świecie. I byłam z tego cholernie dumna.
Mam nadzieję, że kiedy ktoś spojrzy na moją historię, powie lub pomyśli „ Chcę być taka sama jak ona. Marzę o tym, by być tak dzielna jak ona.” To moje marzenie. A tym kimś ma być dziewczynka. Taka mała i słodka dziewczyna z kucykami po obu stronach głowy i bez jednej jedynki. I będzie nazywała się Madeleine lub Agnes.
A skąd to wiem?
Bo to będzie moja, pieprzona córka!
To moje życie i mój los. Jakieś gwiazdy, znaki zodiaku, Bóg czy inne wierzenia nie będą mówić mi jak mam żyć, kim będę i jak umrę.
Biegnę ile sił w nogach. Wybuch posuwa mnie do przodu. Robię długie kroki, byleby tylko dotrzeć do wyjścia. Do Charlesa, muszę go przeprosić. Skaczę do przodu, chcąc uchronić się przed poparzeniami. Turlam się po twardej ziemi i zamykam oczy.
Pov. Charles
Jim i Daniel ciągną mnie do wyjścia jak szmacianą lalkę. Nie wierzę, że to zrobiła. Kurwa, przecież ona tam zginie! Nie zgadzam!
Tak, lubię tą małą złośnicę, okej? Jest takim promyczkiem złośliwości w morzu szczęśliwych par i małżeństw. Nie umrze, dopóki nie usłyszy ode mnie tych jebanych słów.
Słyszysz Boże! Ona przeżyję! Nie zamierzam oddawać jej jeszcze w twoje zdradzieckie dłonie!
Wybuch następuje szybciej, niż któryś z nas przewidział. Oślepia mnie i ogłusza. W uszach słyszę tylko głośny pisk, a przed oczami mam tak jasno, jakbym to ja umarł i znalazł się w niebie.
Otwieram pomału oczu, czarne kłęby dymu otaczają całą przestrzeń wokół. Nie widać prawie nic. Cały budynek zawalił się, jakby był z kart. Zostały tylko zgliszcza i gruz. Kurwa, nie. Nie, nie, nie, nie, nie!
- Vera. - szepcze, nie wierząc. Ona musiała uciec, po prostu musiała. - VERONICA!
Pomimo rany przy żebrach znowu biegnę w stronę pozostałości po budynku. Ona musi gdzieś tu być. O ile szybko ją znajdę, dalej będzie mnie irytować i wkurzać swoim ciętym językiem. Nie tylko to chciałbym by nim robiła.
Przegrzebuje gruz, dym nadal unosi się nad moją głową. Wdziera mi się nawet do płuc i drapie w gardło. Nawet nie wiem kiedy zaczynają lecieć mi łzy. Zaraz nic nie widzę, tylko nawołując tą nieznośną dziewczynę. Powtarzałem raz, za razem jej imię, ale nikt mi nie odpowiadał.
Nie....
- Charlie? - szepcze cicho damski głos. Odwracam się gwałtownie w jego stronę.
Stała pośrodku ciemnych kłębów dymu, umorusana ziemią. Chwiała się na boki, podpierając się o kamień. Uśmiechnąłem się na jej widok. Nie myślałem, że naprawdę kiedyś będę się aż tak szczerzył i biegł do kogoś, tylko po to by poczuć tą osobę.
W tym momencie ani gruz, ani dym, ani żaden pierdolony Sebastian czy Ares nie przeszkodzą mi by ją pocałować. Nie ma takiej opcji. Biegłem, potykając się co chwila o kamienie, ale nie przejmowałem się tym. Po prostu biegłem. Ona chyba też biegła.
Spotkaliśmy się gdzieś pośrodku tego śmietniska i wpadliśmy w swoje ramiona. Płakałem, ale Veronica też płakała. Nim się spostrzegliśmy oboje klęczeliśmy na twardych skałach, nie mając zamiaru się puścić. Było mi w końcu tak dobrze. Tak dobrze w jej ciepłych ramionach, które opatulały ciasno mój kark.
- Charlie? - znowu wychrypiała prosto do mojego ucha.
- Vera.
- Kocham cię, Charlie. - wyszeptała, przytulając mocniej policzek do mojego ramienia.
Nie zastanawiałem się co do odpowiedzi ani chwili.
- Ja też cię kocham, Vera. - odpowiadam.
Odciągam jej twarz od mojego ciała i złączam nasze usta w pocałunku. Jest słodki jak miód, tak samo namiętny i podniecjący jak zapamiętałem. Musnąłem jeszcze raz językiem jej język, rozkoszując się tą chwilą. W końcu mogliśmy być razem. Nie tylko w związku, a razem po prostu. Nic nam nie przeszkodzi. Pocałowałem ją raz jeszcze, nie mogąc się nasycić miękkością jej warg i to jak współgrały z moimi.
W końcu czułem się pełny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top