X
Czekaliśmy miesiąc, aż w końcu pojawią się sojusznicy, ale nikt takowy się nie ukazał. Staraliśmy się być cierpliwi, ale po tygodniu straciliśmy wszelkie nadzieje. Czas nam umykał między palcami, cel był coraz dalej, sukces się ukrywał, a Luna w coraz większą agresję popadała. Potrafiła na całe noce znikać i pojawiać się rano, dalej będąc wściekła. Niekiedy była poturbowana, zakrwawiona, posiniaczona, jakby sama załatwiała całą bazę FBI.
Siedziałem w salonie i przyglądałem się nieśmiertelnikowi, starając się znaleźć jakąś odpowiedź, ale nic mi to nie dało. Z boku wyglądałem, jakbym modlił się do kawałka żelaza, które jest pamiątką rodzinną.
- Zbieraj się. - podskoczyłem, wyrzucając biżuterię nad siebie. Gdy tylko opadło spowrotem na mojej dłonie, spojrzałem zdezorientowany na różowowłosą, która była dalej wściekła, a w dłoni trzymała jakąś kopertę, a w drugiej telefon. Nie sądziłem, że długo się zasiedziałem, ale właśnie wybijała dwunasta po południu. - John przyjechał po nas. Ważne spotkanie, w którym również ty, bierzesz udział. - wtedy też właśnie zauważyłem, że dziewczyna znów ubrana była w białą koszulę, czarne spodnie i szpilki, a włosy związała w koński ogon, zostawiając dwa pasemka, z czubka głowy, które swobodnie opadały na policzki.
- Ale ja...
- Przebierzesz się w samochodzie! Ruszaj dupsko, a nie, jak skończony kretyn, siedzisz! - podeszła do mnie ciężkim krokiem, złapała za nadgarstek i pociągnęła do samochodu, zamykając głośno drzwi. Na wjeździe stało już czarno białe BMW, które różowowłosa postanowiła polakierować, a w kokpicie siedział szatyn, bębniąc palcami o kierownice.
- Ile go budziłaś? - mruknął mężczyzna, gdy zasiedliśmy na swoich miejscach.
- W ogóle. - odparła i rzuciła torbę na moje kolana. Rozsunąłem zamek i zobaczyłem czarny garnitur, w który zacząłem się, stopniowo, ubierać. Miałem również dziwne przeczucie, że znów coś się stanie. Że znów ktoś nas śledzi. Jednak nie chciałem martwić, a tym bardziej podjudzać, różowowłosej, która na domiar złego trzymała jakąś bardzo ważną kopertę. Nie wiemy co tam było, ale na pewno coś ważnego.
Żaden z braci Rodriguez nie chciał nam powiedzieć co się dzieje, jakie wieści zdobyli ani jaka informacja na nas czeka w kopercie.
- Jak już wszyscy się zgromadzą w sali, wtedy możesz otworzyć list. - mruknął Harry, gdy wspinaliśmy się po schodach, kierując się prosto do sali narad.
- Mam dość ukrywania przede mną prawdą. Gadać natychmiast, co to jest?! - warknęła głośniej i zaczęła wymachiwać kopertą, gdy byliśmy w pobliżu drzwi naszego dzisiejszego celu.
- O proszę! Nasza ukochana Luna się zdenerwowała, bo nie dostaje to, czego chce? - zaśmiał się, z lekką pogardą starszy mężczyzna. Od razu go rozpoznałem. Rysy twarzy, widoczna linia szczęki, garbaty, duży nos, błękitne oczy. Arthur Smith. Człowiek, którego brakuje na mojej liście zamkniętych kryminalistów.
- Smith. - mruknęła pod nosem dziewczyna i żeby nie doprowadzić się do szaleństwa agresji, spojrzała na czystą kopertę, która już miała lekkie zgięcia, przez jej wymachiwanie ręką.
- I co dziewczynko? Znów ci się nie udało dopaść Wilsona? - natychmiastowo podniosła głowę i wpatrywała się w niego, spod byka. - Skąd ja wiedziałem, że się nie nadajesz na Ojca Chrzestnego. - zaśmiał się w niebo głosy i już chciał wejść do sali, ale różowowłosa musiała coś od siebie dodać.
- Żyjesz, tylko dlatego, że złożyłam obietnice. - warknęła i wyminęła starca, trącając jego ramię, swoim. Żeby nie zostawać w tyle, ruszając za nią i słysząc szept Harrego.
- Dopilnuj, by na starcie nikogo nie zabiła. - przytaknąłem głową i szybko zasiadłem, obok Dona, który sam był wściekły. W razie pogotowia, przerzuciłem sobie pistolet, na przód i skryłem pod skrawkiem marynarki.
- Luna, siadaj. - mruknął jej ojczym.
- Nie. Bo jak usiądę, to tym bardziej kogoś zabije. - spojrzała znacząco na Smitha, który posyłał jej uśmiech, w którym mnóstwo było pogardy, jadu i nienawiści. Zaczynałem podejrzewać co będzie w tej kopercie. Bo sam Don ciągle spoglądał, złym wzrokiem, na Arthura. Gdy w końcu wszyscy zajęli swoje miejsca, najstarszy Rodriguez oparł łokcie o stół, złączył dłonie i popatrzył na wszystkich po kolei.
- Wybaczcie, że znów was sprowadzam i musieliście zrezygnować z planów, ale wśród nas jest kret. - wszyscy zgromadzeni, szeptali między sobą, nie wierząc w słowa Dona.
- Lepiej, żeby ta osoba miała dobre wytłumaczenie, dlaczego jest przeciwko nam, zanim otworzę kopertę. - warknęła dziewczyna. Zapadła cisza, gdzie wszyscy wydawali się być spokojni, jakby ta sprawa ich nie dotyczyła. Ja czułem wielkie napięcie. Żołądek co chwilę mi się ściskał, wykonywał fiolki, przekręcał się, a moja twarz bladła, coraz bardziej, z każdą chwilą. Czułem jak zimny pot spływa po moich plecach. Nie wiem czemu, ale bałem się w tamtej chwili. Bałem się, że coś się złego stanie i wszystko obróci się przeciwko nam.
- Chyba kolega nam chce coś powiedzieć. - zaśmiał się głośno ojciec Louisa. Wszystkie oczy skierowały się na mnie, co wywołało u mnie odruchy wymiotne. Musiałem się bardzo postarać, bym nie zwrócił kolacji.
- Borys nie byłby w stanie być szpiegiem. Sam jest poszukiwany przez Federalnych. - warknęła Luna i otworzyła od razu kopertę. Spojrzała na jej zawartość, by zaraz rzucić papier na stół i uderzyć, otwartymi dłońmi, o blat mebla. - Chcesz nam coś powiedzieć?! - huknęła, a wszyscy zgromadzeni usiedli prosto. Nawet sam Don, chociaż wiedział do czego, jego adoptowana córka, jest zdolna.
W końcu jeden z mężczyzn odważył się złapać za list, wyjął z niego zdjęcia i wyrzucił je na stół. Wszyscy zobaczyliśmy, jak Smith witał się z Achillesem, na drugim jak razem pili w jakimś klubie, zadowoleni z siebie, a na kolejnym dokonywali handlu. Pełno było dowodów na to, że kretem stał się Arthur.
- Chcesz mi powiedzieć, że cały czas miałeś kontakt z tym śmieciem, który zabił mi najbliższych przyjaciół?! - najstarszy Rodriguez gwałtownie wstał i wyciągnął broń, kierując ją na siwowłosego. Różowowłosa zrobiła to samo i jak na zawołanie, wszyscy bracia Rodriguez dokonali tego samego. Cała czwórka stanęła nad nim, trzymając lufy przy samej jego głowie. Serce prawie mi stanęło w miejscu, byłem bliski omdlenia, ale musiałem się utrzymać w tej pozycji, w jakiej się znajdowałem. Nie było łatwo. Nawet głębokie oddechy, czy liczenie do dziesięciu, w głowie, nie pomagało. A wzmagało wszystkie problemy, które działy się w moim organizmie.
Wtedy też przypomniałem sobie o papierosach, które były w mojej kieszeni. Natychmiastowo przystawiłem dłoń do paczki, przymknąłem oczy i zatopiłem się w myśli, że właśnie odpalam jednego z nich. Poczułem ukojenie i wewnętrzny spokój, dzięki któremu odzyskałem panowanie nad własnym ciałem. Wtedy też poczułem dłoń na ramieniu. Delikatną, małą, a zarazem twardą dłoń, która należała do jednej kobiety. Do szalonej, rozwścieczonej różowowłosej kobiety, która robiła wszystko, co mogła by oczyścić naszą dwójkę ze wszelkich zarzutów.
- Przez twojego kolegę, straciłam rodzinę. Przez twojego kolegę, mój człowiek stracił ojca. Przez twojego kolegę, zostaliśmy skazani na cierpienie, ból i wykończenie psychiczne! - wyglądała jakby chciała strzelić, ale zawahała się. - Nie zabije cię. - spojrzeliśmy na nią, jak na wariatkę. Rodzina Rodriguez patrzyła na nią, z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. - Żyjesz tylko dlatego, że złożyłam obietnice. Obietnice się dotrzymuje... - wtedy drzwi pokoju się otworzyły z hukiem, a przez nie wszedł Louis, opierając o bark karabin. Rozwścieczony spoglądał po nas wszystkich, aż w końcu zatrzymał wzrok na swoim ojcu. Uśmiechnął się podle nabił karabin i podszedł do niego, stając za jego plecami i przykładając lufę do potylicy.
- Obiecałem sobie, że jak wyjdę z więzienia, zabije tego skurwiela. Własnej rodziny się nie sprzedaje policji. Oby cię w piekle przywitali z otwartymi ramionami i zafundowali, to co ja miałem. - i stało się. Po całym pomieszczeniu rozszedł się odgłos strzału. Nabój przebił, na wylot głowę mężczyzny, krew rozproszyła się dookoła ciała, plamiąc mężczyzn, którzy siedzieli w pobliżu, a także brudząc stół i podłogę.
Nastała cisza, która była przerywana naszymi głośnymi oddechami, nie tylko przerażenia, ale i wściekłości. Powietrze stało się cięższe, a ja przed oczami miałem mroczki, które, wraz ze wspomnieniem rozstrzelenia głowy mężczyzny, zmieniały się. Kręciło mi się coraz bardziej w głowie, ale nikt nie zauważył, że coś jest nie tak. Dopiero kiedy chciałem wstać, straciłem równowagę i siłę. Padłem na ziemię jak długi, a różowowłosa zareagowała natychmiast na mój stan.
Mówiła coś, ale w głowie miałem odgłos strzału. Widziałem ją, ale wspomnienie krwawiącej głowy przyćmiewało mi obraz. Czułem dotyk, ale byłem tak sparaliżowany, że nie mogłem nawet się ruszyć. W końcu zobaczyłem Johna, który uderzał mnie, z otwartej dłoni, w policzki. W uszach zaczęło piszczeć, wzrok się zaostrzał, aż na samym końcu mogłem usiąść i złapać więcej tlenu w płuca, do momentu aż nie zacząłem się dusić.
- Na dwór z nim! - ryknął Peter. Harry i Tony złapali mnie pod pachami i wyciągnęli przed dom, sadzając na schodkach. Zaraz za nami potoczyła się Luna, a wraz z nią Peter i John.
- Co to było?! - huknął Peter. Różowowłosa od razu usiadła obok mnie, objęła ramię i głaskała po plecach, dając mi trochę otuchy.
- Nie czepiaj się go. Nie jest przyzwyczajony... - odezwała się, pół szeptem, dziewczyna.
- To lepiej niech zacznie się z tym oswajać, bo jak tak będzie nam mdleć za każdym razem, to wszyscy zginiemy, przez jego nadwrażliwość. - warknął, przez zaciśnięte zęby, John. - Podobno jesteś psem! Tam ciągle widziałeś jakieś trupy!
- Ale nie byłem świadkiem morderstwa. - szepnąłem, chowając twarz w dłonie. Przymknąłem oczy, ale to był wielki błąd. Znów zobaczyłem opadającą, bezwładnie, podziurawioną głowę. Wzdrygnąłem się i szybko zabrałem dłonie, by zobaczyć wściekle miny braci Rodriguez. Lepsze było to, niż trup.
- A pamiętacie mnie? Jak ja się bałam, gdy zabiłam swojego pierwszego wroga? Dokładnie to samo. Dajcie mu czas i tyle. My w tym czasie zdobędziemy informacje, plany i zorganizujemy całą akcję. - w duchu dziękowałem za to, że Luna tak dba o moje samopoczucie, ale z drugiej strony, jeszcze bardziej ją nienawidziłem, za to, w co mnie wplątała. Coraz bardziej chciałem, by wszystko się skończyło, bym mógł wrócić na swoje stare miejsce pracy i narzekać na brak awansu. Znów chciałeś mieć nieprzespane noce, z powodu ciągle sprawdzanych zleceń, które były błahostką. Znów chciałem żyć normalnie, a nie w tak pojebanym otoczeniu, w jakim się teraz znajdowałem. Wiedziałem jednak, że nie będzie dobrze, póki Achilles jeszcze włada nad całą siedzibą Federalnego Biura Śledczego i ma pod swoimi nogami każdego antyterrorystę, którzy raz dwa mnie zamkną, bądź zastrzelą.
- Dam radę. - rzachnąłem, a wszyscy spojrzeli na mnie zaskoczeni. - Dajcie mi tylko dzień, góra dwa dni. Muszę ochłonąć tylko, a później będę mógł zabijać, jak maszyna. - nie wierzyłem w żadne swoje słowo. Ale obietnica, to obietnica. Muszę ją dotrzymać. - Ale mam jedną prośbę. - skierowałem wzrok na dziewczynę, która przypatrywała mi się, z wielką ciekawością. - Pierwszy strzał, należy do mnie. Ty go dobijesz.
- Obiecuję.
~~~~~~~~~~
Ciekawi co się będzie dalej działo? Zostawcie gwiazdkę oraz komentarz pod tym rozdziałem. Wyczekujcie ze spokojem na kolejną część
Pozdrawiam was i całuję mocno moje pączusie!
Lucy
P.S. Przypominam, że na mojej tablicy znajdziecie link do zrzutki, dzięki której będę miała szansę wydać pierwszą część Mafii
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top