IV
Gdy różowowłosa wyszła z pokoju, szybko przebrałem się w wygodniejsze ubrania. Czarne spodnie, biała koszulka i skórzana kurtka, były jak najbardziej wygodne, jednocześnie dodając elegancji. Chwyciłem pistolet i schowałem go za pas spodni, a gdy podniosłem głowę, spotkałem się ze swoim odbiciem. Niczym nie przypominałem policjanta. Ani postawą, ani zachowaniem, ani nawet ubiorem. Nie czułem się sobą.
Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Dźwięk wybudził mnie z transu, z którego bardzo ciężko było mi się wydostać. Nie wiedziałem ile czasu się zatraciłem w swoich myślach. Może parę minut, może godzinę. W końcu ruszyłem do drzwi i otworzyłem je. Za nimi stał szatyn. Chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się i zmierzył mnie wzrokiem, od góry do dołu.
- No, no. W końcu się nauczyłeś porządnie ubierać.
- Dzięki, nie spałem pół nocy, więc miałem czas na wybranie ubrań. - zaśmiałem się pod nosem.
- Chodź. - ruszył w głąb korytarza. Wyszedłem za nim, zamykając drzwi od pokoju. - Dziadek będzie dumny, że idziesz w jego ślady.
- W niczyje ślady nie idę. Jestem tu, by dowiedzieć się prawdy i zniknąć...
- Chcesz wrócić do swojej roboty, w której nikt cię nie szanuje, dają gówniane zlecenia, a jak coś się trafi większego, to wybierają ciebie, bo wiedzą, że nie dasz rady? - spojrzał na mnie przez prawe ramię, a mnie aż zatkało. Nie wiedziałem co mam powiedzieć. John trafił w samo sedno sprawy. A może miał rację? Może nie warto się z tym spieszyć? - Po prawej. Powodzenia, szczeniaku. - otworzył mi drzwi tarasowe, klepiąc po plecach, starając się dodać otuchy, a ja wyszedłem na ogródek, od razu kierując się we wskazane miejsce. Przy małym stoliku ogrodowym, pod żółtym parasolem, siedział staruszek, popijając herbatę. Głośno przełknąłem ślinę, wziąłem głęboki oddech i powolnym krokiem podchodziłem do staruszka, a on swobodnie popijał napar.
- Miło, że w końcu odwiedziłeś swojego starego dziadka. - stanąłem jak słup. Skąd on wiedział, że to ja idę do niego? - Siadaj. Mamy do pogadania... - mężczyzna poklepał w wiklinowy fotel, który stał w pobliżu. Ostrożnie usiadłem i dalej przypatrywałem się dziadkowi. Od ostatniego spotkania, sporo nabrał zmarszczek., włosy i zarost były koloru siwego, ale postawa została taka sama. Lekko duże mięśnie, a na dłoni dalej widniała obrączka, ze ślubu. - Co u twojej matki? - powoli i delikatnie odwrócił się w moją stronę. Niegdyś brązowe oczy, stały się poblakłe, lecz iskierki radości, nie opuszczały swojego miejsca. Idealnie było je widać, niczym światło w środku ciemnego lasu.
- Nie żyje. Zmarła na raka, siedem lat temu. - starzec wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu.
- To była dobra kobieta. Tak samo jak twój ojciec. Szkoda, że zauważyłem to, dopiero po tym jak mnie wypchnął z domu. I sam w nim zginął. Ahh, ale byłem głupi. - oparł się o fotel i złapał za filiżankę, by upić kolejnego łyka. - Piętnaście lat minęło, odkąd zobaczyłem cię po raz ostatni.
- Czyli jednak nie uciekłeś z tamtąd? Tylko tata cię wypchnął? - kiwnął głową i patrzył się na ogródek, po którym rozłożone były kwiaty. Różnorodne kolory i gatunki prezentowały się niesamowicie. Dodawały uroku całemu domu i jego wystrojowi.
- To on usłyszał tykanie bomby. W ostatniej chwili wyleciałem za drzwi, a gdy się obudziłem, leżałem w szpitalu, a obok mnie siedział Don. Powiedział, że przeprasza za całe zajście, że mój syn nie żyje i zrobi wszystko by dopaść Achillesa. Gdy wróciłem do zdrowia, chciałem cię znaleźć, porozmawiać z tobą. Ale bałem się. Bałem się, że mnie znienawidzisz, że Jim będzie chciała pozbyć się osoby, która zabiła jej wspaniałego męża i kochającego ojca. Jest mi strasznie wstyd za wszystko. A Achilles dalej krąży po tej ziemi i niszczy co popadnie. On to jest naprawdę niebezpieczny człowiek. Oj, zadarł z niewłaściwymi ludźmi. - staruszek wstał, złapał za laskę, która opierała się o stolik i ruszył w stronę parkingu samochodowego. - Chodź dziecko. Pora na przejażdżkę.
- Dokąd jedziemy? - doskoczyłem do niego i udaliśmy się do samochodu, który stał niedaleko
- Jedziemy tam, gdzie powinniśmy być teraz. Tylko my dwoje. - z kieszeni wyciągnął kluczyki od Mercedesa. - Prowadzisz, bo moje lata już nie pozwalają na jazdę. Ale będę cię kierował. Najpierw musisz obrać kurs na Nowy York. - pomogłem starcowi wsiąść do auta i już chciałem otworzyć drzwi kierowcy, ale zatrzymał mnie najstarszy syn Dona, Tony.
- A wy gdzie? - patrzyliśmy po sobie, złowrogo. U chłopaka jednak widać było troskę. Zdziwiłem się, bo żaden z nich nie okazał mi tego, odkąd pojawiłem się w ich domu i poznali moją prawdziwą tożsamość. - Przecież Federalni...
- Dziadek chce jechać. Nie mogę mu zabronić. Musi mi też wyjaśnić, o co tak naprawdę chodzi, z przeszłością. - chłopak głośno wzdychnął, przeczesał palcami ciemne włosy i spojrzał na mnie, oczekując, że jednak zmienię zdanie i zostaniemy. Bardzo się pomylił. Od razu wsiadłem za kierownicę.
- Jadę z wami. Tak dla ochrony. - Tony usiadł na tylnych siedzeniach, a ja odpaliłem samochód i wyjechałem z posiadłości, kierując się prosto do Nowego Yorku.
Po długim i wyczerpującym czasie jazdy, zatrzymałem się niedaleko wejścia na cmentarz.
- To po to nas tyle ciągnąłeś, żeby przyjechać, pomodlić się za zmarłych i wkurzać ich swoimi tekstami, gdzie sobie spokojnie odpoczywają? Mogłeś wcześniej powiedzieć, a bym cię zabrał, Philip. - warknął szatyn. Starszy mężczyzna tylko zmierzył go wzrokiem i powoli wysiadł z powozu.
- Jeśli możesz, to poczekaj tutaj. Musimy zajrzeć do pewnej osoby. - szybko wyskoczyłem z samochodu i złapałem dziadka pod ramię. W drodze na grób, zahaczyliśmy o sklepik ze zniczami i kwiatami. Kupiliśmy co potrzebowaliśmy i weszliśmy na teren ziemi spoczynku.
- Przyprowadziłeś mnie do ojca? - mruknąłem cicho, a Philip tylko kiwnął głową i jak zahipnotyzowany, szedł w znanym nam kierunku. Gdy tylko znaleźliśmy się u celu, spojrzałem na tabliczkę, na której widniało moje nazwisko rodowe. Obok grobu, mojego rodziciela, znajdował się grób matki. Przywitałem się najpierw z kobietą, składając pocałunek na palcach i przykładając je do imienia. - Cześć mamuś. Cieszę się, że cię widzę. - złapałem za wkład, który od razu odpaliłem i wsadziłem do znicza.
- Tyle czasu tu przyjeżdżam i nie rozpoznałem, że moją synową pochowali pod nosem. - kucnął, by pogłaskać wierzch betonowej płyty. - Witaj córeczko.
- To powiedz dziadku, po co mnie tu przyprowadziłeś? - sam przykucnąłem przed grobem ojca i zapaliłem kolejny wkład, wrzucając do szklanej ochrony.
- Chciałbym zakończyć konflikt, między całą rodziną, żebyśmy razem pożegnali ich i byśmy porozmawiali gdzieś, gdzie nie będzie nam przeszkadzano. - usiedliśmy na ławeczce, która była idealnie przed spoczynkiem moich rodziców. - Synu, z całego serca, kocham cię bardzo mocno, dziękuję ci, że uchroniłeś mnie, przed śmiercią, poświęcając swoje i bardzo cię przepraszam, za wszystkie kłopoty, które na ciebie zrzuciłem. Spoczywaj teraz w spokoju i niech ci ziemia lekką będzie. - przeżegnał się, a ja razem z nim. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu, aż staruszek zaczął grzebać w kieszeni swojej marynarki. - Chciałbym ci coś podarować. Znalazłem to, w marynarce, gdy wróciłem do sił. Twój ojciec to nosił. Sądził, że ma magiczną moc i ochrania jego i jego bliskich przed śmiercią. Oddaje ci go, bo tobie się bardziej przyda, niż takiemu staremu dziadowi jak mnie. - do dłoni wsadził mi srebrny łańcuszek, a na nim wisiał nieśmiertelnik. Spojrzałem na metalową płytkę, a na nim było wygrawerowane nazwisko. Z drugiej strony był napis Niech cię chroni, od wszelkiego zła. Spojrzałem na mężczyznę, który przytaknął z uśmiechem, a ja natychmiastowo założyłem wisiorek.
- Nie rozstanę się z tym. - schowałem ozdobę, pod koszulkę i poklepałem delikatnie. Znów zapadła cisza, a ja oparłem się łokciami o uda, splatając palce ze sobą i spojrzałem na tabliczkę ojca.
- Więc, wstąpiłeś do policji? - kiwnąłem głową. - Było to twoim marzeniem?
- Tak do końca, to... Nie. Chciałem być policjantem, ale po to, by zakończyć wszystko, co złe, zamknąć mafie i bandy, by nie krzywdziły ludzi. Chciałem dokończyć to, co ojciec zaczął. Zawsze brałem z niego przykład. Był moim bohaterem. Dlatego obiecałem sobie, gdy zobaczyłem, że moją sprawą została Luna, zamknąć ją i udowodnić wszystkim tym, wysoko ustawionym, że jestem idealnym człowiekiem, jako komendant policji, albo nawet fede... - na czole staruszka zobaczyłem czerwoną kropkę. - Padnij! - szybko pociągnąłem staruszka, w swoją stronę i upadliśmy na ziemię. Na szczęście mężczyzna odbił się od mojej klatki piersiowej i nie uszkodził sobie, żadnej starej kości.
- Co to było? - mruknął niezadowolony faktem, że spokojna rozmowa została nam przerwana.
- Musimy spadać. - postawiłem nas na nogi i już chciałem ruszać w stronę samochodu, ale zatrzymał mnie brunet, który celował we mnie pistoletem.
- Pan Borys Tyrek. Przepraszam, za nagłe najście i przeszkadzanie w rozmowie z rodzicami, ale czas goni. Idziesz ze mną. - spojrzałem na narzepkę, na której wyszyte było nazwisko Minus. Przybrałem nagle spokojną twarz, a usta wykrzywiły się w sztuczny uśmiech.
- Bardzo mi przykro, ale nie mam czasu. Poza tym, za stary jestem, by siedzieć za kratami. - i w tym momencie nie wiedziałem co robię. Wszystko toczyło się w zwolnionym tempie. Najpierw uderzyłem, kolanem, umundurowanego w brzuch. Gdy się skulił, dostał drugim kolanem w szczękę, a na sam koniec dostał silnego, prawego sierpowego. Wywrócił się, a ja złapałem Philipa w pasie, przerzucając go, przez lewę ramię i szybko dobiegłem do samochodu.
- Co jest? - mruknął szatyn, gdy tylko przednie drzwi, od pasażera, otworzyły się, z zawrotną szybkością, a dziadek został usadzony na swoim siedzeniu.
- A to jest, że FBI nas namierzyło. - wskoczyłem za kierownicę i odpaliłem samochód. Z głośnym piskiem opon i mocnym szarpnięciem, wykonałem zawrót i wyruszyłem w trasę powrotną.
- Borys, uspokój się. Musisz uspokoić nerwy. Nie znajdą nas...
- Nie znajdą, bo, w tym momencie, mają nas na celowniku. - warknąłem, patrząc w tylne lusterko, widząc tabun czarnych samochodów, które zmierzały w naszym kierunku. Złapałem za telefon i połączyłem go z konsolą w aucie. Odnalazłem numer do różowo włosej i szybko wykonałem telefon.
- Co jest? - usłyszałem jej wesoły głos, co trochę mnie uspokoiło i dodał otuchy.
- Mamy kłopot. - mruknąłem, co chwilę spoglądając w lusterka.
- Co się dzieje? - ton, którym zadała pytanie, nie był wesoły. Bardziej poważny i zaniepokojony.
- To była zasadzka. federalni nas namie... - próbowałem dokończyć, ale chyba zasięg ucięło i różowo włosa nie zrozumiała co się stało.
-Halo? Powtórz. - spokój ulatniał się, z każdym zdaniem, które brzmiało tak samo. Irytacja, nerwowość i krzyk w końcu odnalazły miejsce ulotnienia się i ukazania się światu. . - Halo! Kurwa, kocie, powtórz! - warknęła. Ja zszokowany spojrzałem na ekran, nie wiedząc jak odpowiedzieć na to. Pierwszy raz, zamiast szczeniak, usłyszałem słowo kocie. Odbijało mi się to echem w głowie, a twarz porumieniała.
- Kocie? - wręcz stwierdziłem, a nie spytałem. Nagle sobie przypomniałem o dziadku i Tonym, którzy patrzyli na mnie, równie zdziwieni, jak ja.
- Jak ona cię nazwała? - spytali razem.
- Tak jak słyszycie. - mój wzrok utknął to na Philipie, to na Tonym.
- Patrz, kurwa na drogę, szczeniaku! - krzyknął szatyn. Szybko wróciłem do stałej pozycji za kierownicą i wyminąłem samochód rodzinny, który jechał zgodnie z przepisami, a ja bym tym osobom wskazał szybki kierunek do zaświatów.
- Po pierwsze, mam na imię Borys, mafijny mopsie. - warknąłem złowrogo. - Po drugie, jaki kurwa kocie?!
- Oj, wymsknęło mi się. - zaśmiała się nerwowo, dziewczyna. Już ja znam jej to, wymsknęło mi się. Oj jak ja jej dam popalić, gdy wydostaniemy się z tego bagna.
- Po trzecie, skąd oni się, kurwa wzięli i jak nas odnaleźli?! - spojrzałem w tylne lusterko, a wtedy mignął mi czarny jeep, z którego wychylił się mężczyzna, trzymając w dłoni snajperkę. - Tony, łeb w dół! - moja dłoń znalazła się na potylicy chłopaka i pociągnęła go w dół. Pocisk trafił w tylną szybę, po której poszła spora pajęczyna i bardzo utrudniła widoczność. Ja jednak się nie poddawałem i jechałem dalej.
- Może się na coś przydam? - spojrzałem na starca, który spod siedzenia wyjął karabin. Zaśmiał się, co mnie upewniło, że minę musiałem mieć komiczną.
- Gdzie jesteście? - z tych wszystkich nerwów, zapomniałem o różowo-włosej. Tony zdążył wcisnąć guzik, który był nade mną i dzięki temu otworzył szyberdach. Z Philipem wychylili się, przez otwór w dachu i zaczęli strzelać do naszych wrogów.
- Jesteśmy na... - kolejny pocisk, tym razem trafił w zewnętrzne lusterko od kierowcy. - Umiesz do jasnej cholery strzelać?! - szturchnąłem szatyna w nogę, będąc już mocno wnerwiony. - Wyjechaliśmy z Nowego Yorku.
- Cholera, kawał drogi. Będziemy najszybciej jak możemy. - połączenie się zakończyło, a ja zostałem w ślepym zaułku. Nie wiedziałem, jak teraz się wszystko potoczy. Wiedziałem, że muszę grać na czas, dopóki nie pojawi się pomoc.
- Moje dziecko, podaj mi, ze schowka, amunicję. - mruknął staruszek, wyciągając jednocześnie rękę. Schyliłem się, by otworzyć szufladkę i złapać za odpowiedni przedmiot. Gdy w końcu zdobyłem to, co było trzeba, szybko podałem własność, siwo włosemu.
- Nam tutaj grozi śmierć, a ty, ze świętym spokojem prosisz, by podał ci amunicję, nie poganiając go?! - krzyknął Tony. Ewidentnie był już na skraju wyczerpania psychicznego. - A ty patrz na drogę, szczeniaku!
- Sam usiądź za kierownicą i prowadź! Ja nie widzę już co się dzieje z tyłu! - warknąłem, na co szatyn mruknął, coś niezrozumiałego, pod nosem - Lepiej się trzymajcie. Może ostro szarpać. - chciałem przyspieszyć, ale nagle, przed maską wyskoczyła mi taksówka. - Kurwa, taxi na autostradzie?! Może jeszcze niech traktor tutaj mi wyjedzie! - krzyknąłem i pokazywałem kierowcy, by się pospieszył ze zjazdem, trąbiąc jednocześnie. - Ślepy jesteś, debilu?! To pas szybszego ruchu! - gdy w końcu ustąpił miejsca, ja mogłem popisać się umiejętnościami kierowania.
- Luna, pospiesz się. Mamy cały czas ogon i nie możemy ich zgubić. - warknął Tony, prawdopodobnie do telefonu. - Jesteśmy osiem kilometrów za Nowym Yorkiem. Ile wam zostało? - wiedziałem, że teraz to kwestia każdej minuty, może i nawet sekundy. Czas nas gonił, wrogów coraz więcej, amunicji, jak i sojuszników coraz mniej. - Pospieszcie się. Rozpoznacie nas... Dwanaście samochodów FBI.
- Ile im zostało? - zerknąłem nad siebie, gdzie akurat spotkałem się ze wzrokiem szatyna.
- Pędzą prosto na nas. Musimy wytrzymać. Została im niecała godzina.
~~~~~~~~~~
Ciekawi co się będzie dalej działo? Zostawcie gwiazdkę oraz komentarz pod tym rozdziałem. Wyczekujcie ze spokojem na kolejną część
Pozdrawiam was i całuję mocno moje pączusie!
Lucy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top