II
Zasiadłem w miękkim fotelu, a naprzeciwko mnie usiadł Don Rodriguez. Wielka głowa mafii, najbardziej wpływowy człowiek na całym kontynencie.
Odłożył swoją laskę, na bok, splótł palce ze sobą i oparł się wygodnie o oparcie swojego fotela.
- Whiskey? Czy nie pijesz? - wskazał na tackę, na której stała duża butelka Jacka Danielsa oraz cztery szklanki.
- Poproszę. Ale tylko trochę. Na rozluźnienie. - mężczyzna pstryknął palcami, a obok mnie pojawił się jakiś młody mężczyzna, ubrany w cały czarny garnitur. Obserwowałem dokładnie każdy jego ruch. Otworzył butelkę, a zawartość z niej wlał do dwóch szkieł i podał nam.
- Dziękuję France. Możesz iść. - mężczyzna zrobił lekki skłon i wyszedł z pomieszczenia. - Młodzieńcze, wyciągnij proszę cię, ten pistolet i połóż go na biurku. Będę się znacznie lepiej czuł. - wytrzeszczyłem oczy z zaskoczenia.
- Ale skąd pan...
- Żeby ci było raźniej. - zza pasa, wyjął swoją broń, odkładając ją przy butelce, mocnego, trunku. - Twoja kolej. - powoli i bardzo ostrożnie wyjąłem swoją i odłożyłem, obok własności Rodrigueza. Robiłem to tak delikatnie, jakby ona miała mi zaraz wybuchnąć w dłoni. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać. Byłem tylko policjantem, w domu Ojca Chrzestnego. Był tak samo nieobliczalny, co różowowłosa, chociaż mężczyzna jest spokojniejszy od niej, co jednak nie zmieniło faktu, że wychowywał ją, po śmierci rodziny Trens.
- Można zapalić? - z kieszeni, wyciągnąłem paczkę papierosów i lekko pokiwałem nią na boki.
- Proszę bardzo. - wskazał ręką. Już chciałem wyciągnąć papier z tytoniem i schować pudełko, ale zostałem nauczony dzielenia się. Wystawiłem rękę w jego stronę, a mężczyzna bez wahania złapał za jednego i odpalił go. Poszedłem w jego ślady i tak oto skończyliśmy we dwójkę z papierosami w dłoniach i szklankami z whiskey.
- Niech mi Ojciec Chrzestny powie... - mężczyzna lekko uniósł prawą brew, zdziwiony moją formalnością, ale nie przerwał mojego monologu. - Po co zostałem wezwany? Przecież mój dziadek nie żyje od piętnastu lat. Razem z moim ojcem.
- Zdziwisz się młodzieńcze, ale dziadek przeżył. - moje oczy wyglądały jak spodki. Byłem bardzo zszokowany, a mój mózg stwierdził, że na trzeźwo nie przeżyje tych informacji. Natychmiastowo złapałem za szklankę i na jednym duszku, wypiłem całą jej zawartość, krzywiąc się przy tym. - Przeżył ten wybuch, bo zdążył uciec, gdy tylko usłyszał ostatnie sekundy, tykania bomby. Bardzo mi przykro, że twój ojciec nie...
- Zaraz, zaraz, zaraz. - burknąłem, wypuszczając z płuc dym. - Wyczuwam w tym wszystkim inną kwestię. Był pan w to zamieszany?
- Bomba nie była w planach. - lekko zacisnąłem dłoń w pięść, wbijając sobie paznokcie w skórę. Wszystko było zaplanowane nie przez jedną osobę. A przez kilka. - I tu zaczynają się schody. Razem z nami, działał Achilles. - wybałuszyłem oczy, własnym uszom nie wierząc. Miałem za zadanie powstrzymać Lunę przed zabiciem Achillesa. Ale tego dnia zrozumiałem, że będziemy mieli wspólny cel. Chodź inne postępowania, chciałem go zatrzymać. - Po całym zajściu, zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. Wraz z moimi synami szukaliśmy go po całym kontynencie, ale nie mogliśmy go znaleźć. Więc uznaliśmy, że wyleciał z kraju. A w innym państwie, ze swoimi sztuczkami, długo by nie zdziałał. Jednak solidnie ukrył się w Azji. Znalazł tam swoją ochronę. Aż kilka lat później, wrócił do Ameryki i zaatakował moich bliskich przyjaciół. Thomasa i Christinę. - spojrzałem na niego spod łba.
- Czyli rodziców Luny? - przytaknął lekko, patrząc na prawą stronę. Również zwróciłem głowę w tamtym kierunku. Ścianę zdobił wielki obraz, przedstawiający dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Od razu rozpoznałem, że kobieta, w sukni ślubnej i mężczyzna, który ją obejmował, to byli rodzice różowogłowej . - Kiedy zmarli?
- Luna miała wtedy jedenaście lat. Wróciła ze szkoły, a w salonie byli jej rodzice ze służbą... Oraz Achilles ze swoimi ludźmi. Rozstrzelali ich równo, a Luna schowała się za Thomasem i Christiną. Bo powiem ci... - spojrzeliśmy na siebie, ale Don zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego słowa, by kontynuować swój monolog. - Tłumacząc jej imię, na dosłowne znaczenie, to jest księżyc. Urodziła się w dniu niebieskiej pełni. Pojawiło się tak nagle. I, tak samo, nagle zniknęło, by za kilka lat powrócić i pokazać swoją piękność.
- I zrobiła to samo, co księżyc. Gdy ucichło o niej, powróciła ze zdwojoną siłą, by za chwilę znów zniknąć i pojawić się w odpowiednim momencie.
- Dokładnie. Dlatego ona jest taka wyjątkowa. Robi szum dookoła, by później ucichnąć. - głośno westchnął i wsadził resztkę papierosa, do popielniczki, by go ugasić. - Po tym jak trafiła do sierocińca, wiedziałem, że muszę ją przygarnąć. Z Johnem, Tonym, Peterem i Harrym nauczyliśmy ją, jak posługiwać się bronią, jak skrywać się na widoku. Jak z gracją wyjść z każdej opresji. Plany układają się w każdej sekundzie, wystarczy tylko znaleźć odpowiedni moment, na wykonanie go. Dlatego zawsze była krok przed tobą i wymykała ci się spomiędzy palców. Wszyscy mieliśmy tutaj z wieloma policjantami, a nawet żołnierzami, do czynienia. Wrogie mafie są u nas na porządku dziennym. Wiemy co mamy zawsze robić.
- No dobrze, ale oprócz rozmowy, z dziadkiem, to po co tu jestem? Jestem tylko policjantem. - wrzuciłem swój niedopałek do popielniczki i oparłem się wygodnie o swoją prawą rękę.
- A otóż mój drogi, że masz dostęp do informacji na posterunku. Musisz nam pomóc dojść do Achillesa, złapać go i zabić. Sądem ostatecznym, jest Luna. To ona będzie rozdawać karty. Ale musimy ją naprowadzić, ponownie, na właściwe tory. Po tym wybuchu magazynu... Jesteś jej to winny. - przewróciłem oczami i przekląłem w myślach. Jak długo mieli zamiar mnie męczyć tym wydarzeniem? - Dlatego jesteś nam potrzebny. Masz duży wpływ, mimo, że znacie się krótko. - prychnąłem cicho i znów przewróciłem oczami. - Gdybyś nie miał, twoje ciało dawno byłoby w grobie z twoim ojcem.
- Skąd, Ojciec Chrzestny, to wie? - mężczyzna uśmiechnął się prawym kącikiem ust i poruszył brwiami.
- Bo znam swoje dzieci na wylot. - już nie chciałem poruszać tematu, że różowowłosa nie jest jego prawdziwą córką. Mimo wszystko, w jego oczach, widziałem jak ją kocha. Oddałby za wszystkie swoje dzieci życie, a zwłaszcza za nią. - Dobrze. My tu sobie plotkujemy, a obiad na stole stygnie. Zapraszam cię do jadalni. - wstaliśmy i od razu sięgnęliśmy za swoje bronie, a siwowłosy w dodatku złapał za swoją laskę, by móc swobodnie iść, nie wywracając się i nie łamiąc nosa. Schowaliśmy pistolety za paski spodni i wyszliśmy z gabinetu. Powolnym krokiem udaliśmy się do miejsca naszego spotkania, mijając hol, po którym uważnie się rozglądałem. Na ścianach wisiało mnóstwo zdjęć, portretów, jak i pamiątek. Od Afrykańskich statuetek, przez Azjatyckie szaty, kończąc na Europejskich krajobrazach. Również odnalazły się cząstki z całego kontynentu Amerykańskiego.
- Widzę, że dużo pan podróżował, po świecie. - mruknąłem, gdy ujrzałem zdjęcie, które przedstawiało zabawę w indyjskich stronach.
- Uwielbiam poznawać kulturę innych państw. Najbardziej śmiałem się z państwa, które leży w środkowej Europie. Rozumiesz, że tam mają mocniejsze alkohole od naszych? A najczęściej się tam piło wódkę. Mocny trunek. A kuchnia? Jest wyśmienita. - zaśmiałem się cicho, na ton mężczyzny, który z zachwytem opowiedział o swojej przygodzie i gdy dotarliśmy do jadalni, otworzyłem drzwi Donowi. Od razu wyleciał na nas zapach potraw, a także odgłos śmiechów i głośnych rozmów.
- O! Już jesteście! Siadajcie kochani. - zabrała głos starsza kobieta.
- Borysie, to jest Mia. Moja starsza siostra. - podszedłem do kobiety i złapałem jej dłoń, by ucałować jej wierzch.
- Luna, jakiego ty dżentelmena sobie znalazłaś! A przystojny! - skwitowała, z wielkim uśmiechem na twarzy, kobieta. Różowowłosa zakrztusiła się winem, które popijała, na słowa ciotki. Mała stróżka cieczy spłynęła jej po brodzie, a John od razu przyszedł z pomocą. Gdy dziewczyna ogarnęła swój stan, spojrzała to na mnie to na siwowłosą.
- Ciociu. To nie jest mój chłopak. To jest właśnie ten policjant, który przeszkadzał w mojej pracy. - kobieta kiwnęłam głową i spojrzała na mnie.
- Pies, nie pies, ale dżentelmen pierwsza klasa! - zaśmiała się i delikatnie poklepała mnie po klatce piersiowej. - Siadajcie i jedzcie. Don, a zwłaszcza ty. - zająłem miejsce obok Luny, a jej ojczym przy swoim synu.
- Kiedy będą twoi bracia? - wraz z dziewczyną rzuciliśmy im ciekawskie spojrzenia.
- Powinni niedługo tu być. Będą zszokowani widokiem naszego gościa. - zaśmiał się szatyn i mrugnął do Luny.
- Ciociu. Naprawdę pyszny obiad. - zaczęła różowowłosa, gdy starsza kobieta zjawiła się w pomieszczeniu.
- Dobra, dobra, słońce. Ty już tak ludziom nie słodź. - zaśmiał się John.
- A przypomnieć ci, mój chrześniaku, kto, mając dwanaście lat, błagał na kolanach i słodził mi, żebym zrobiła ciasteczka z orzechami? - siwowłosa, pomierzwiła jego czuprynę i uśmiechnęła się szeroko.
Chłopak spalił się czerwonym rumieńcem, chcąc odnaleźć w naszej dwójce pomocy. Luna tylko skwitowała to śmiechem, popijając winem resztkę potrawy, którą przeżuwała.
- Bo nikt inny, na tym kontynencie, nie robi tak wspaniałych wypieków, jak ty. - mruknął chłopak, a nasza czwórka się roześmiała. Jednak przeszkodziło nam rozniesione echo, prosto z holu głównego, by za chwilę, sprawcy głośnych rozmów, znaleźli się w jadalni.
- Ale... Cholera, Harry, mówiłem ci już to nie raz. Trzeba zacząć od spokojnej rozmowy. Groźby wchodzą dopiero wtedy, kiedy nic się nie układa. Nie gramy w dobrego i złego glinę. - odezwał się wysoki blondyn.
- Z wami jak z dziećmi. Ojcze... - cała trójka mężczyzn, nagle się zatrzymała i spojrzała po naszej piątce. - Oo. Nie sądziłem, że dzisiaj mamy gości.
- I to nie byle jakich! - odezwał się szatyn, mając pełną buzię. Najstarsza kobieta głośno westchnęła i trzepnęła młodego chłopaka w tył głowy, rzucając karcące spojrzenie, za zachowanie Johnego.
- Chłopcy moi. Przywitajcie się z waszą siostrą. - zabrał głos, Don. Luna wstała i posłała im swój uśmiech, w którym było pełno radości i entuzjazmu. Synowie, najstarszego Rodrigueza, spojrzeli po sobie, by przyjrzeć się dziewczynie. Nagle podskoczyliśmy na swoich krzesłach, bo głośno wrzasnęli, ze szczęścia. Podbiegli do Luny i całą trójką zamknęli ją w szczelnym uścisku.
- Ale panowie, bez popisów tutaj. Na czułości przyjdzie czas. Siadajcie. Zjemy i porozmawiamy. Kochana, co pijasz? - siwowłosa skierowała się w stronę dziewczyny, która poprawiła suknię i zajęła miejsce obok mnie.
- Cioteczko, lubię wino, ale byłaby możliwość, że znalazłby się whiskey? - kobieta kiwnęła głową, śmiejąc się cicho przy tym, by za chwilę spojrzeć na mnie.
- Ja tak samo. Whiskey poproszę.
- No i cudownie.- klasnęła w dłonie, podchodząc do barku, który stał niedaleko nas. Ze środka, ciemnej, szafki wyjęła dwie szklanki i butelkę bursztynowego trunku. Po obiedzie, zaczęła się prawdziwa rozmowa, gdzie synowie Dona poznali mnie od strony zawodowej, co widać było, że się im nie spodobało, ale przyjęli informację z godnością.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top