I

Spojrzałam w lustro i poprawiłam skórzaną kurtkę, która zawinęła się, na plecach. Dotrwałam do dnia, w którym podjęłam decyzję, że spotkam się z ojcem i porozmawiam z nim. Mimo wszystko, w głowie miałam pełno pytań, które ciężko jakkolwiek mogły mi przejść przez gardło.

- Chyba nie myślisz, że pojedziesz tak do ojca? - duża, silna dłoń, na której mocno odznaczały się żyły, spoczęła na moim ramieniu. Spojrzałam na szatyna, który stanął za mną i przypatrywał mi się, z lekkim nie smakiem, wymalowanym na jego ustach.

- Coś nie tak? - głośno westchnął i przewrócił oczami, dając mi sygnał, że bardzo mu się nie podoba strój.

- Słoneczko, za dużo odsłaniasz, to raz. Dwa, ojciec się spodziewa, że będziesz elegancką głową mafii, a nie wulgarną. - odwróciłam się przodem, by mieć dobry widok, na mężczyznę i zmierzyłam go wzrokiem. Czarny garnitur, a pod marynarką i kamizelką spoczywała biała koszula. W tym samym czasie pojawił się Borys, który co chwilę spoglądał na swoje odzienie. Był identycznie ubrany, co szatyn.

- John, Luna... Nie wiem czy to dobrze na mnie leży. - zaśmiałam się cicho i podeszłam do bruneta. Od razu zabrałam się za poprawianie detali, które było widać, gołym okiem. Wsadziłam koszulę do spodni, dopięłam kamizelkę, a na samym końcu zmieniłam pozycje pistoletu, który odznaczał się, za paskiem spodni.

- Teraz lepiej.

- Dzięki... A ty? Czemu nie przebrana? - spojrzałam na sufit i przewróciłam oczami. Od zawsze nie lubiłam ubierać się w sukienki, które tylko ojcu odpowiadały. Ale wiedziałam, że muszę to zrobić, by nie hańbić ani dobrego nazwiska Trensów, ani nazwiska Rodriguez.

- Dziesięć minut. - ruszyłam do sypialni. Jednak nie umknął, moim uszom, komentarz Johna.

- Słoneczko, znam to twoje dziesięć minut! - zatrzasnęłam za sobą drzwi i doskoczyłam do szafy. Zrzuciłam swoje codzienne ubrania i złapałam za czerwoną suknię, z długimi, koronkowymi rękawami, wycięciem na plecach i na prawej nodze, na której zapięłam kaburę i wsadziłam do niej pistolet. Włosy ułożyłam w wysokiego, pełnego koka, a na twarzy zrobiłam brązowy makijaż, a po ustach przejechałam szminką, która kolorystycznie pasowała do sukni. Założyłam jeszcze czarne szpilki, a do torebki wsadziłam telefon z kluczami i zapasowy magazynek do pistoletu.

Ledwo zdążyłam sprawdzić stan wyglądu, a nagle usłyszałam, jak coś szklanego ląduje na ziemi. Szybko wybiegłam z pokoju, a w salonie na ziemi leżała dwójka sprawców. Szarpali się na rozbitej lampce i wazonie.

- Co wy wyprawiacie?! - zdążyłam zatrzymać cios Borysa, który siedział na Johnie. - Zostawiam was na dziesięć minut, a wy już roznosicie mi mieszkanie?! John, mówiłam ci, byś nie prowokował Borysa, a tobie szczeniaku tłumaczyłam, byś nie odpowiadał na zaczepki! - od razu stanęli, jak na baczność.

- Ale to on zaczął. - wskazali na siebie i burknęli jednocześnie.

- Nie jesteśmy w przedszkolu. Nie obchodzi mnie kto zaczął. Mamy ważny dzień, sam John mówiłeś, że trzeba wyglądać profesjonalnie, a nie jak po wojnie ulicznej. - nic się nie odezwali. Był to dla mnie sygnał, że musimy natychmiast ruszyć.

***

Po czterech godzinach jazdy, dotarliśmy we wskazany adres. Duża willa rodziny don Rodriguez spoczywała na trasie między Nowym Yorkiem, a Miami. Od razu wróciły wszystkie wspomnienia. I te dobre i te złe.

- Otwórzcie bramę. - spojrzałam na szatyna, który odłożył telefon, a szeroka brama ruszyła się i umożliwiła nam dalszy przejazd. - Witaj z powrotem, Luno. - uśmiechnęłam się i rozglądnęłam po ogródku.

- Nic się nie zmieniło. - wtedy przypomniałam sobie o brunecie, który siedział na tylnych siedzeniach. Zwróciłam do niego głowę, a Borys patrzył, na to co go otaczało, z szeroko otwartymi oczami. - Jak się czujesz? - wzdrygnął się, gdy usłyszał mój głos, który przez całą drogę milczał. Powoli odwrócił głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Wyczytałam, z jego oczu, że jest zestresowany i przestraszony.

- Nieswojo. W gardle mnie ściska, a żołądek robi fikołki. - wtedy zwróciłam uwagę, jak jego kolor skóry na twarzy. Cały blady, niekiedy zaciskał usta w wąską linię, jakby miał zaraz zwrócić kanapki, które jedliśmy na śniadanie.

- Spokojnie, szczeniaku. Zobaczysz, że po rozmowie poczujesz się lepiej. - odezwał się John i zaparkował, obok czarnego Chevroleta Camaro. - Zapraszam was do środka. - wyszłam z samochodu jako ostatnia. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do drzwi wejściowych, które otworzył mi szatyn. Weszliśmy do wielkiego holu, z którego biły ciemne kolory brązu. - Poczekajcie tutaj chwilę. - szybko wskoczył na schody, które były na przeciwko nas i wszedł do góry.

- Nie podoba mi się to. Ja jestem policjantem, a nie zabójcą. - warknął Borys. Przewróciłam oczami i odwróciłam się w jego stronę.

- Przynajmniej będziemy wiedzieli co dalej robić, a nie siedzieć bezczynnie. Doskonale wiesz, że to jest ważne...

- Dla ciebie? Czy dla mnie? - prychnął i skrzyżował ręce na klatce.

- Dla naszej dwójki. - wtedy usłyszeliśmy jak ktoś się kręcił po górnym piętrze, a nerwowy, niski, głos był podniesiony i toczył monolog osobie, co zachowała się nieodpowiedzialnie.

- Miałeś mi powiedzieć, że jedziecie, a nie ty przyjeżdżasz, bez informowania i ja nie mam jedzenia dla gości. Synu, nie tak się umawialiśmy. - ruszyłam do schodów jak zaczarowana i powoli wchodziłam na stopnie, kręcąc głową na boki, szukając źródła dźwięku.

- Chciałem ci zrobić niespodziankę. Poinformowałem ciotkę, by przygotowała swoje pyszności... - chłopak zamilkł, gdy znów najstarszy mężczyzna się odezwał.

- John, ta informacja miała trafić do mnie. A wtedy bym przygotował na to całą resztę. A jakby mnie nie było w domu? A jakbyś przyprowadził ją tutaj na pewną śmierć, bo ktoś by sobie postanowił zrobić zamach? - zobaczyłam, jak starzec, o siwych włosach, z pomocą laski, schodzi po schodach. Nie omieszkał się dalej przeklinać swojego syna, za lekkomyślność. Cicho się zaśmiałam i dalej patrzyłam na tą scenę.

- Ojcze, proszę cię, nie gniewaj się. Chciałem dobrze. - spuścił głowę, więc wyglądał jak mały chłopiec, który wraz z kolegami uciekli z placu zabaw, na którym mieli siedzieć i nie ruszać się poza jego obszar.

- Ja to wiem synu, ale już niejednokrotnie te twoje Chciałem dobrze zawsze kończyły się katastrofą. A dlaczego? Bo nie raczyłeś nikogo informować. - stanęli na przeciwko siebie, a ja patrzyłam na nich w skupieniu.

- Przepraszam. - starzec spuścił, na chwilę, głowę, by zaraz znów spojrzeć na swojego potomka i poklepać go po ramieniu.

- I tak ci dziękuję. - mruknął, posyłając jeden ze swoich szczerych uśmiechów, który odznaczył się na jego twarzy, w postaci zmarszczek w kącikach ust. - Odnajdując ją, dałeś mi nadzieję na lepszą przyszłość...

- Przepraszam, że przeszkadzam w tej uroczej chwili... - obydwoje spojrzeli na mnie zszokowani, jakbym pojawiła się jak duch. Tak nagle i niespodziewanie. - Ale zostałam ściągnięta, z powrotem, do domu, Rodriguezów.

- Moja mała Luna. Jak ty się zmieniłaś. - wyciągnął do mnie dłoń, a ja weszłam na samą górę, podając rękę. Mężczyzna ją ujął i przyciągnął do siebie, zamykając w szczelnym uścisku. Nie mogłam powstrzymać cichego szlochu, ale też musiałam pilnować się, by łzy nie rozmyły całego makijażu i nie odznaczyły się na czystym i dobrze wyprasowanym garniturze.

- Tatusiu, zjebałam. - odsunął mnie od siebie i pokiwał, groźnie, wskazującym palcem.

- Dziecko, pamiętaj o słownictwie, w naszym domu. Poza nim, przeklinaj sobie ile chcesz. - kiwnęłam głową i spuściłam głowę.

- Przepraszam... Ale byłam tak blisko celu... I nagle wszystko runęło. Achilles uciekł, moi ludzie zostali powybijani jak kaczki. - zawiesiłam się na chwilę i zwróciłam głowę do Borysa. Z bólem patrzył na mnie i wysyłał mi współczujące spojrzenie. Szukałam w nim jakiejś ochrony. Pomocy, która pomoże mi w rozsypce. Która mnie trzymała od ponad dwóch tygodni. - Nie wiem co mam zrobić. Jak mam dalej działać. Jak mam ponownie znaleźć tego skur... - John i Don zmordowali mnie wzrokiem, bo wiedzieli co chce powiedzieć. Odchrząknęłam i poprawiłam swoje słownictwo. - Skurczybyka, jak znów się gdzieś ukrył, w ciemnym zaułku.

- Na razie musisz się uspokoić, moje dziecko. Chodź tu, młody dżentelmenie. - Borys, zszokowany, rozglądał się, myśląc, że ktoś jeszcze obok niego stoi. - Mówię o tobie, Młodszy Aspirancie. - ostrożnie wszedł po schodach i stanął obok mnie. Wyciągnął swoją silną dłoń, by uściskać Dona Rodrigueza, ale ten złapał go za ramiona i ucałował policzki.

- Jestem zdziwiony, że jako policjant, zostałem zaproszony do domu najbardziej wpływowego człowieka, na całym kontynencie.

- John, zaprowadź Lunę, do jadalni. Dołączymy do was później. Zacznijcie jeść. Ja muszę z Borysem porozmawiać. - siwowłosy pokierował ręką bruneta, do swojego gabinetu, a szatyn zaprowadził mnie do miejsca naszego spotkania. I najczęstszych obrad, w których miałam okazję, od czasu do czasu, brać udział.

- Zobaczysz co cioteczka przygotowała. Jest podekscytowana twoim powrotem do domu i ucieszyła się na wieść, że jednak żyjesz. - zaśmiałam się cicho.

- Mia jest taką ciepłą, kochaną osobą. - drzwi do jadalni zostały otwarte, a ja powoli przekroczyłam próg. Wyczułam piękny zapach pieczonego mięsa, ryżu, makaronu i sałatki, różnorakich ciasteczek i ciast, a do uszu doszedł melodyjny głos. Starsza kobieta podśpiewywała pod nosem, chodząc od kuchni do jadalni, nie zwracając uwagi na to, że ktoś wszedł do pomieszczenia.

- Ciociu Mio. - odchrząknęłam, a kobieta, wystraszona, upuściła zestaw widelców, które miała właśnie rozkładać, na podłogę i odwróciła się gwałtownie w naszą stronę. Wytrzeszczyła oczy, zakrywając usta, prawą dłonią, by zaraz z piskiem radości doskoczyć do naszej dwójki i mocno zacisnąć ręce na mojej talii.

- Dziecko moje kochane! Jak ty wyrosłaś! Oh, nie wierzę, że tu jesteś. Tyle czasu minęło i myślałam, że już więcej cię nie zobaczę! Moja malutka Luna! - ciemnooka nie wytrzymała tylu emocji naraz i rozpłakała się, tuląc mocno, do swojego ciała, moją osobę.

- Ciociu, ale zaraz ją udusisz. - odezwał się John, widząc jak powoli staje się na twarzy fioletowa. Starał się poluźnić uścisk kobiety, bym mogła złapać oddech.

- Przepraszam cię dziecino. Na pewno jesteście głodni. Siadajcie. - wskazała ręką na stół, do którego mieliśmy zasiąść. - Zaraz przeczyszczę sztućce. - jej uśmiech i pozytywna energia nie znikała. Miałam wrażenie, że z każdą sekundą wzrastała. To było bardzo zaraźliwe. - Cieszę się, że już tujesteś. Razem z nami. - pogładziła mnie po policzku, by za chwilę zniknąć za drzwiami, do kuchni, po drodze zbierając srebrne sztućce.

- Nic się nie zmieniła. Dalej taka sama, żwawa, kobieta. - spojrzałam na szatyna, a ten posłał mi swój uśmiech, kładąc rękę na ramieniu.

- Witaj z powrotem w domu, Luna. - poklepałam go po dłoni i rozpromieniłam się.

W końcu miejsce, do którego mogę wrócić, zdjąć ten ciężar, co spoczywał na moich barkach od długich lat, pogadać z kimś i poczuć się sobą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top