‣ Warm milk with honey

Biorę niewielkiego gryza ciepłego pączka z różanym nadzieniem, mrużąc lekko powieki. Jedyna słodka rzecz w moim życiu, myślę sobie, kiedy Lizzie chwyta mnie pod ramię parę sekund później. Zerkam na nią kątem oka. Zbyt długo patrzy na mojego pączka. Będzie go chciała.

— Nie podejrzewałam, że masz tak blisko osiedle z domami wielorodzinnymi — zagaduje po oderwaniu spojrzenia od jedynego źródła słodyczy, które mam.

— Tutaj rzadko cokolwiek się zmienia — wzruszam ramionami. — Mieszkanie w Queens było rozsądnym wyborem. Lubię okolicę. I mam blisko wiele przydatnych sklepów. Tylko na większe zakupy muszę wybrać się samochodem.

— Okolica ma swój urok — stwierdza, niemal przytulając się do mojego boku. — Podoba mi się tutaj. Wciąż pamiętam, że marzyło ci się mieszkanie na Manhattanie.

— Ale nie było na moje finanse. Na razie chodzą tylko takie domysły, ale może po projekcie dostanę promocję. I będę lepiej zarabiać. Kto wie? — Wzdycham cicho. — Na pewno to doświadczenie płynące z projektu polepszy mój status pośród kręgu psychiatrów.

— Nastawiłaś się na ten projekt — czuję na sobie spojrzenie siostry, ale skutecznie je ignoruje na poczet kolejnego gryza pączka. — Dawno nie widziałam, żebyś była tak niecierpliwa. W dobrym sensie.

— Zawsze chętnie spędzam czas z pacjentami. A poza tym jest do dla mnie trochę nowe doświadczenie. Chcę jak najwięcej wyciągnąć z tego czasu.

— A co z tobą?

— W sensie? — Zerkam kątem oka na brunetkę.

— Kiedy przestaniesz ignorować nieistniejące życie prywatne? — Bezpośredniość Lizzie nigdy nie zawodzi. — Wiesz, chodzi mi o znalezienie znajomych, wyjścia z nimi...a nie tylko siedzenie albo za biurkiem, albo z pacjentami.

— Mam prywatne życie.

Już mnie rozdrażniła. Gada jak nasza matka.

— Kiedy ostatni raz gdzieś wyszłaś? Wiesz, do restauracji, na drinka albo coś takiego?

Ponownie wgryzam się w pączka, skutecznie ignorując kontynuację tematu. Lizzie jest z tego powodu widocznie rozbawiona, ale również tego nie komentuję.

— Właśnie o tym mówię. Znajdź sobie znajomych.

— Mam znajomych — mówię tak szybko, że z ust wypada mi kawałek pączka. Przecieram wierzchem dłoni kącik warg, mrużąc powieki, kiedy Lizzie naśmiewa się ze mnie. — W pracy. Teraz mam projekt, więc nie widuję się z nimi codziennie. To logiczne.

— A po godzinach? Nie siedzisz przecież od rana do wieczora w tym ośrodku czy szpitalu. Tak ciężko jest się spotkać?

— Zawsze mamy zalegającą pracę.

— Znam cię. Akurat ty nie masz zalegającej pracy.

— Rozważam też kupienie karnetu na siłownię. Dla zdrowia.

— Och, jest z tobą aż tak źle, Lili? Siłownia lepsza od znajomych?

— Wykorzystam wolny czas na coś pożytecznego — rzucam ogólnikowo. Wejście w dyskusję wyboru siłowni a znajomych nie miałaby końca.

A na pewno z Lizzie. Ta kobieta zawsze znajdzie jakiś argument.

— Mówiąc o wolnym czasie... — Nie podoba mi się ton siostry. Zawsze używa tego samego, kiedy coś knuje. Albo zdążyła już coś uknuć. — Ostatnio spotkałam w markecie Sadie...

Prawie się zatrzymuję.

— ...pytała co tam u ciebie.

Biorę większy wdech.

— Pytała, czy zarabiam już górę pieniędzy, aby zostawianie ludzi za sobą było opłacalne?

— Nie...

Prycham.

— Z pewnością — mamroczę. — Nie interesuje mnie Sadie.

— Mówię tylko, że była ciekawa, co tam u ciebie. Wiesz, nowego...

— Cóż, nie powinna się interesować, bo nie ma ku temu powodów — kręcę głową. — Zostawiła mnie, więc niech się nie interesuje. Co jej powiedziałaś?

— Niewiele — dłoń Lizzie głaszcze moje zakryte ramię, za które nadal uporczywie trzyma. — Tylko tyle, że dobrze sobie radzisz. I wyprowadziłaś się.

— Już widzę tę jej skwaszoną minę... No, nieważne. Nie interesuje mnie Sadie. Nie mam potrzeby wracać do starych relacji.

— Nigdy... Nigdy w sumie nie powiedziałaś, co między wami zaszło.

— Niewiele. Rzuciła mnie i wyjechała — ponownie wgryzam się w pączka, ale trochę zbyt agresywnie, ponieważ brudzę sobie przy tym nos. Na szybko go przecieram. — Na jak długo zostajesz w Nowym Jorku?

— Dzisiaj wyjeżdżam. Ale dopiero późnym popołudniem.

— Ach. Jutro do pracy?

— Nie, pojutrze — wzdycha ciężko. — Ale to będzie ciężki powrót. Też powinnaś nas odwiedzić.

— Chciałam...ale potem pomyślałam o rodzicach. I wszystkich ich typowych pytaniach, które pojawiają się, jak tylko przyjeżdżam — zerkam na siostrę. — I wtedy jakoś tak mi się odechciewa.

— Nie mówię o nich. Chodzi o mnie i Theo! Powinnaś przyjechać i zabrać swoje rodzeństwo na żarcie i drinka.

— Powinnam bo co?

— Bo jesteś najstarsza i dziana.

— Hmm... Wiesz co, Lizzie? Chyba tylko przy okazji jakichś świąt przyjadę... Ale tylko tak na chwilę.

— Sknera.

— To wy powinniście za mnie płacić. Wychowałam was — szturcham ją lekko. — I przestań romansować z moim pączkiem. Widzę, jak na niego patrzysz. 


Wiedziałam, że tak będzie. To było oczywiste od pierwszej wizyty. Mogłam się lepiej przygotować, ale myślałam, że jestem ciut silniejsza i nie złapie mnie tak szybko.

Przeziębiłam się przez nieustanny przewiew w Venom Asylum.

Nienawidzę być chora.

Ta koncepcja brzmi tylko fajnie, gdy wyobraża się w głowie ilość dni, które można by było spędzić w łóżku. Rzeczywistość to jednak nieustanne zmęczenie, bycie obolałą bez powodu, brak siły na cokolwiek, a nawet brak apetytu. 

Innymi słowy koszmar.

Pocieram bok szyi, kiedy wchodzę do pokoju, od razu dostrzegając sylwetkę Cherie siedzącą na kanapie. Cicho odchrząkuję, ale robi to więcej szkody niż pożytku. 

— Dzień dobry, Cherie — mówię, kiedy wyłaniam się przed jej oczy. Prawie krzywię się na chrapliwy dźwięk własnego głosu.

Kobieta mierzy mnie wzrokiem, kiedy siadam, pokazuję jej dyktafon, który włączam i kładę w niewidocznym miejscu. 

— A ty co? — Odzywa się po raz pierwszy.

— Co "co"? 

Cherie luźnym gestem pokazuje na swoją szyję, a potem na mnie.

— Jesteś chora.

Oblizuję suche usta.

— Tylko trochę przeziębiona — precyzuję. — Dlatego trzymam trochę większy dystans. Tak zapobiegawczo, żeby cię nie zarazić — dodaję.

— Powinnaś siedzieć w domu — zwraca mi uwagę ze zmarszczonymi brwiami.

— Mam za dużo rzeczy do zrobienia, żeby wziąć wolne i przeleżeć parę dni w łóżku.

— Jakbym słyszała moją matkę... 

To krótkie zdanie mamrocze prawie niesłyszalnie, a ja staram się nie robić zaskoczonej miny. W końcu nadszedł temat jej rodziny — i to z własnej, nieprzymuszonej woli Cherie.

— Też nie potrafiła odpocząć, co? — Rzucam luźno, uśmiechając się pod nosem. Celowo spoglądam na własne dłonie, aby Cherie tak szybko nie wyczuła, że chcę przyjrzeć się jej reakcji, gdy mówi o mamie.

Dopiero chwilę później na nią zerkam.

— Biedacy nie mogą być chorzy. Muszą pracować.

— No tak — kiwam głową. — Przez dni wolne mniej się zarobi. Nawet jeżeli powodem jest choroba, a nie urlop.

— Jakby jeszcze ktoś się prosił o bycie chorym... Gówniane te zasady.

— Fakt — przekręcam się w jej stronę. — Ale z drugiej strony znalazłaby się spora grupka osób, która albo celowo próbowałaby się przeziębić, żeby mieć wolne, albo wykorzystywałaby znajomości z lekarzami. O ile takie by mieli.

— Wystarczyłoby to weryfikować.

— Tylko do tego musiałaby być wyznaczona osoba, której obowiązkiem byłoby objeżdżanie domów osób, które są na chorobowym. Koncepcja fajna, ale robi się z niej błędne koło, kiedy weźmie się pod uwagę, jakie jest ryzyko zachorowania przez kontakt z chorymi.

Cherie rozchyla usta. Przez moment milczy, po czym ze zmarszczonymi brwiami z powrotem je zamyka.

— Wymądrzasz się teraz — macha na mnie dłonią z prychnięciem na koniec. — Moja mama pracowała będąc solidnie przeziębiona. Pewnie miała jakieś zapalenie. I to nieraz.

— Brała leki? Pewnie mogła łatwo cię zarazić.

— Leki? — Wywraca oczami z kolejnym prychnięciem. — Proszę cię. 

— Nie była fanką leków? — Podpytuję. — Czy raczej brak ubezpieczenia?

— A jak myślisz? — Patrzy na mnie sugestywnie. — Za ubezpieczenie trzeba płacić.

— No tak — wzdycham cicho. — Ale nie mogła być chora cały czas. Miała jakieś domowe sposoby na przeziębienie? Może skorzystam z jakiejś porady, skoro nie mogę leżeć w łóżku.

— Powinnaś leżeć w łóżku — podkreśla. — Na pewno stać cię na taki luksus.

— Z jednej strony mogłabym. Z drugiej...miałabym zaległości. Nie ma też sposobu, żebym nadrobiła z tobą taki przykładowy tydzień przerwy w naszych spotkaniach. W końcu nie o wszystkich nowinkach, które się zadziały w ciągu mojej nieobecności będziesz pamiętała — robię chwilową pauzę. — Poza tym jestem pracoholiczką. Zawsze wybieram pracę. Taki nawyk. Nie mogę zwolnić tempa.

— Zwolnienie tempa to nie koniec świata — kręci głową, jakby z zawodem. — Co ci jest? 

— Jestem lekko osłabiona, jeśli pytasz o to — po moich słowach Cherie gestykuluje dłonią, abym kontynuowała. — Boli mnie gardło i mam trochę zatkane zatoki. Ale nic poważnego.

— Ciepłe mleko z miodem na gardło.

— Ach, znam ten sposób. Moja babcia go stosowała — mówię z uśmiechem. Cherie przekręca na bok głowę. — Nie wiem, jak bardzo to było skuteczne, ale zawsze robiła mi ciepłe mleko z miodem na gardło. Mówiła, że będzie lepsze niż syrop.

— Działało dla ciebie?

— Cóż...dopóki nie miałam problemu z żołądkiem to tak. Gorzej było, jak do bolącego gardła doszły wymioty, które jeszcze bardziej zaogniły podrażnienie — śmieję się lekko na wspomnienie. Wtedy co prawda nie było mi w ogóle do śmiechu. — Chyba tamtego razu wypiłam za dużo mleka, że tak na mnie podziałało.

— No nie wiem... Z dwojga złego lepiej z tej strony — nad wyraz się wzdryga z półuśmiechem i błyskiem w oczach. — Przynajmniej wiesz od małego, że nie masz nietolerancji laktozy.

— Cóż...jest to jakiś pozytyw. Nie patrzyłam na to z tej perspektywy. A co z zatokami? Mama miała jakieś sposoby?

— Ciepłe okłady.

— Okłady? Jeszcze o tym nie słyszałam.

— A no... I kazała wdychać jakieś swoje mikstury z miski, gdzie była gorąca woda.

— Aaa, inhalacja. Próbowaliście jakichś olejków?

Cherie marszczy nos — najpewniej na samo wspomnienie.

— Cholera wie co to było. Jebało strasznie.

Powstrzymuję śmiech, ale Cherie zauważa moją reakcję, co wzmaga uśmiech na jej ustach.

— Może były w tym jakieś zioła? Albo coś w rodzaju rumianku?

— Są konkretne ziółka po których można poczuć się lepiej, kotku — ignoruję sugestywne poruszenie brwiami przez kobietę.

— No tak... — Podpieram głowę o otwartą dłoń. — Masz jeszcze jakieś sposoby na przeziębienie?

— Zupa ryżowa — mówi pewnie, po czym krzyżuje ramiona.

— Zupa ryżowa? Nie słyszałam o niej — ponownie się uśmiecham. — Na co ją polecasz?

Cherie wskazuje na mnie dłonią.

— Na wszystko, pani doktor.

— Ach, zupa lecząca wszystko. U mnie posiłkowano się rosołem.

— Ryżowa wyjdzie ci taniej — błądzi spojrzeniem po sali, niejednokrotnie powracając do ogromnego lustra, które rozpościera się na jednej ze ścian.

— Może powinnam czegoś spróbować. Może już jutro stanę na nogi zdrowsza.

— Masz kasę na leki — macha dłonią. — Żadna zupa czy ziółko nie zadziała lepiej niż one.

W domu nie było pieniędzy. Mentalna notka.

— Ale może wspomoże mnie po wzięciu leków. Tak wiesz...abym odzyskała apetyt. Albo zjadła coś lżejszego, zamiast chodzić o pustym żołądku.

Cherie przekręca na bok głowę. Mierzy mnie swoimi ciemnymi oczami.

— Nic dzisiaj nie jadłaś?

— Herbata liczy się jako jedzenie? — Unoszę brew.

— Jako pani doktor nie powinnaś lekceważyć chorób — mamrocze, lekko pochylając się bokiem w moją stronę. 

— W takich momentach jestem trochę bezsilna — przyznaję cicho. — Dopadło mnie osłabienie.

— To poproś kogoś o pomoc.

Z cichym westchnięciem potakuję głową.

— Chętnie cofnęłabym się do czasów, kiedy mama podsuwała mi leki — opieram się wygodniej o kanapę. — A babcia swoje wymyślne dania i napoje, które miały pomóc.

— Starość nie radość, co? — Wzdycha podobnie jak ja chwilę wcześniej.

— Niestety... Ale chyba wszyscy mamy takie momenty w życiu, przez które chcielibyśmy cofnąć się w czasie. Na przykład do chwil bycia dzieckiem. Nieświadomym dzieckiem — zerkam na jej twarz. — Co o tym myślisz?

— Hmm...

Za dużo? Za szybko?

— Wszystko zależy od tego, jaką miało się rodzinę.

— Trafna uwaga. Ale czy...czasem nie jest łatwiej zignorować niedoskonałości rodziny, żeby tylko cofnąć się do czasów, kiedy trzeba było tylko...być dzieckiem?

— Nie każdego tak rozpieszczało życie, aby tylko być dzieckiem.

— Wiem, wiem... — Zaczesuję w tył włosy. — Więc co? Ty nie chciałabyś wracać do tamtych czasów nawet na chwilę?

— Może tylko dla siostry. Chociaż jako nierozumny dzieciak wiele miałam jej za złe, chociaż winowajcami byli rodzice.

— Ocho... — Oblizuję usta. — Jesteś starszą siostrą?

— Byłam.

Kiwam głową, przez chwilę milcząc.

— Kazali ci się nią zajmować, co? 

— A jak myślisz? — Pyta z uniesionymi brwiami. Jej ton, o dziwo, nadal jest dość neutralny.

— To frustrujące, co? — Nieznacznie podnoszę kącik warg. — Zajmować się młodszym rodzeństwem.

— Niestety.

— Rozumiem. Niektórzy mówią, że dziecko nie powinno opiekować się dzieckiem.

— Bo to prawda — luźno gestykuluje dłonią. — Jak sobie nie radzisz, to nie rób kurwa kolejnych dzieci. Albo chociaż się zabezpieczaj.

— No tak — biorę większy wdech. — Masz rację, Cherie.

— To takie bezsensowne trucie dupy dzieciakowi — dodaje, mamrocząc pod nosem. 

— Frustrujące — powtarzam. — Bycie starszym rodzeństwem jest trudne.

— Masz rodzeństwo?

Zaciekawienie na twarzy Cherie bawi mnie na tyle, że nie kryję się z tym.

— Jestem najstarsza — celowo mówię ogólnikowo.

— Jedyna rzecz, która nas łączy. 

— Nie musi łączyć nas wiele, żeby się dogadywać. Czasem przeciwieństwa się przyciągają.

— Odmienne opinie mogą znacząco poróżniać — opiera plecy na kanapie, nieustannie siedząc po turecku. — Jesteśmy przeciwieństwami od samego początku. Nawet nasze nazwiska to podkreślają.

— Opinie czy poglądy mogą poróżnić, rzeczywiście — kiwam głową. — Ale póki co nie poróżniają nas poglądy. A co z nazwiskami?

— Pamiętam, że twoje nazwisko było dziwne.

— Lilith Winlowe.

— No właśnie — wykrzywia wargi. — Znasz moje nazwisko?

— Oczywiście. Welfear.

— Nadal tego nie widzisz? — Ponownie przekręca na bok głowę. 

Poprawiam się w miejscu, odrobinę zaintrygowana tematem. Przynajmniej przejście do kolejnego tematu jest tym razem płynne. Z wątku o rodzinie niewiele więcej mogłabym wyciągnąć. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że mogłabym nieświadomie stanąć na minie przez niewystarczającą wiedzę.

— Lilith Winlowe. Cherie Welfear. Winlowe. Welfear.

Głos Cherie przywołuje mnie do rzeczywistości. 

— Masz rację — przyznaję od razu. — Końcówki brzmią jak przeciwieństwa, pomijając pisownię. Miłość i strach.

— Twoje jeszcze brzmi tak, jakby miłość zwyciężała — czujniej mi się przygląda. — Ale na swój sposób do ciebie pasuje.

— Co daje ci takie wrażenie?

— Wszystko, kotku.

— Okej — potakuję głową. — W takim razie co z twoim nazwiskiem? Co o nim sądzisz?

— Brzmi trochę tak, jakby to było zasadne — bać się mnie. 

— Myślisz, że pasuje do ciebie? 

Cherie gestykuluje na pokój.

— Widzisz gdzie jesteśmy. Brakuje mi tylko kaftanu bezpieczeństwa. To nazwisko wręcz krzyczy adekwatnością.

— Podoba ci się to? 

— Co?

— To, że niektórzy mogą się bać. Ciebie.

— Przynajmniej mam święty spokój.

— Można mieć też święty spokój bez wzbudzaniu strachu w osobach dookoła nas.

— Prędzej czy później będą czegoś chcieli — wzrusza ramionami. — A to już ten spokój zaburza.

— W takim razie... Jak widzisz spokój? Taki jeden dzień, który by cię usatysfakcjonował. Jak byś go opisała?

Cherie przekręca się tak, aby być zwrócona do mnie przodem. Pomimo tego nadal nieustannie siedzi po turecku, w dodatku lekko zgarbiona — i tym samym bardziej pochylona w moją stronę.

— Spokój. Cisza.

— Jesteś wtedy sama?

— Tak.

— Co robiłabyś w taki dzień?

— Nieważne co. Ważne, że jestem sama ze sobą.

— Dlaczego to ma takie znacznie?

— Bo tylko z samą sobą jestem najbezpieczniejsza.

A tutaj? Nie czujesz się tutaj bezpiecznie? Z zasady powinnaś czuć się bezpiecznie.

Ledwie powstrzymuję chęć zadania tych pytań.

— Nie chcesz towarzystwa podczas takiego spokojnego dnia? Nawet takiego, które po prostu by sobie było?

— Nie. 

— I co? Taki dzień pozwoliłby ci odpocząć?

— Na pewno.

— A towarzystwo? Męczy?

— Wkurwia.

No tak.

— Z tego, co powiedziałaś wychodzi na to, że jesteś introwertyczką. 

— Wiem, że nią jestem — złącza ze sobą palce dłoni. — I dobrze mi z tym, pani doktor.

— A co z naszymi spotkaniami? Denerwuje cię moja obecność?

Macha lekceważąco dłonią.

— Lepsze to niż siedzenie pośród większej ilości wariatów podczas śniadania.

— Mniejsze zło w takim razie? — Podpytuję z półuśmiechem.

— Na to by wychodziło. A co z tobą? Dotychczas nie tryskałaś energią, jak to się tak często opisuje ekstrawertyków.

— Bo sama jestem introwertyczką, Cherie.

— Jesteś? — Przekręca na bok głowę, a na jej twarzy widnieje zainteresowanie. — I ze wszystkich zawodów wybrałaś sobie taki, gdzie musisz mieć kontakt z ludźmi? W dodatku przez rozmowę?

— Cóż...

— Jesteś masochistką? — Wcina na szybko. — Jeśli tak, to jest to dziwaczne. Mamy za dużo wspólnego, bo jestem sadystką.

— Można łączyć dobre umiejętności interpersonalne z byciem introwertykiem. Wszystko zależy od elastyczności i wyznaczenia sobie granic.

— To nie odpowiada na pytanie, czy jesteś masochistką.

— Nie jestem. Przykro mi Cherie, ale akurat to nie będzie kolejny element wspólny między nami.

— Każdy sadysta potrzebuje masochisty — puszcza mi oczko. — Myślę, że to nas przybliży bardziej niż perspektywa bycia dwoma sadystkami.

— Nie sądzę, żebym była masochistką — dodaję równie szybko. — Ludzie traktują te dwa pojęcia zero-jedynkowo.

— Wow. Chcesz mi opowiedzieć o ukrytych motywach sadysty i masochisty? Czy może chcesz opowiedzieć mi historię o tym, że każdy z nas znajduje się w sytuacjach, które mogą nas zranić przez własne wybory, ale to nadal nie świadczy o tym, że jest się masochistą?

— Chciałam oba, ale chyba wiesz więcej. Nie ma potrzeby powtarzać oczywistego.

— Przynajmniej ktoś się nie powtarza, jakbym była jakimś debilem... — Mamrocze pod nosem. — Wracając jednak do tematu, dlaczego przyszłaś, skoro jesteś chora?

— Nie jestem chora — unoszę dłoń, po czym pokazuję między kciukiem a palcem wskazującym małą przestrzeń. — Tylko odrobinę przeziębiona. I mówiłam. Nie chciałam zmarnować naszego czasu.

— Ach, i dlatego ryzykujesz tym, że ci się pogorszy? I przy okazji, nie to, żeby mnie to obchodziło, pozarażasz wszystkich?

— Cherie... — Patrzę na nią wymownie. — Nie jesteśmy tak blisko. Nie masz się czym martwić. Chyba, że chcesz się mnie pozbyć na parę dni i to twoja najlepsza wymówka?

— Są lepsze sposoby na pozbycie się kogoś niż zmyślanie — prycha. — Nie jestem amatorką.

— No tak... Jesteś bezpośrednia.

— Dla większości to wada, dla mnie wręcz przeciwnie. Chociaż ktoś musi być szczery.

— Doceniam twoją szczerość — uśmiecham się lekko. — Nawet wtedy, kiedy z chęcią sparafrazowałabym parę twoich opisów. Wiesz, dla łagodniejszej wersji.

— Więc? Robisz sobie jutro wolne, kotku?

— Spróbuję twoich sposobów. Może postawią mnie na nogi i jutro będę jak nowonarodzona.

— Uparta jesteś — wykrzywia wargi. — Cholernie.

— Denerwuje cię to?

— Mało rzeczy mnie nie denerwuje.

— Na przykład?

— Mam znacznie krótszą listę rzeczy, która mnie nie denerwuje — mówi wymijająco. — Przynajmniej urozmaicasz mi dzień. 

— Planuję urozmaicić jeszcze bardziej nasze spotkania.

— Och? — Przekręca na bok głowę. — Czym?

— Dowiesz się następnym razem. Potrzymam cię w napięciu.

— To nie fair.

— Może będziesz bardziej chętna do współpracy, jak dowiesz się przed faktem, co to jest. 

— Mi to tam zajeżdża podstępem.

— Nie muszę używać podstępu — odrywam od niej spojrzenie. Zerkam w kierunku lustra weneckiego. — Myślę, że od samego początku odsłaniam karty.

— I może to jest twój największy błąd.

Ponownie pojawia się ten niski, niemal mroczny ton.

I ponownie działa — bo przechodzą mnie ciarki.

Czuję w tym groźbę albo obietnicę.


Kiedy wchodzę do mieszkania z pulsującym bólem w głowie i zamykam za sobą drzwi, po pustej przestrzeni roznosi się tak boleśnie znajome puste echo po trzaśnięciu. Wzdycham głośno, ściągając z siebie zarówno płaszcz i buty, po czym wchodzę do salonu połączonego z kuchnią. 

Za każdym razem naiwnie się rozglądam, jakby nagle miałaby pojawić się tu jakaś osoba — a przecież nikt na mnie nie czeka.

Nigdy nikt na mnie nie czeka.

Na samą myśl przełykam na siłę ślinę, skutecznie ignorując gulę w gardle, która zaczęła się tworzyć. Staram się oszukać samą siebie, kiedy wygrzebuję z zamrażalnika paczkę mrożonych warzyw i wrzucam ją do komory zlewu. Myślenie o tym, że mogłam ułożyć sobie życie tak, aby czekało na mnie ciepłe jedzenie po powrocie z pracy wcale nie polepszy końcówki dnia.

Zdecydowanie przez chorobę robię się sentymentalna.

Istnieje też możliwość, że dzisiaj nie mam siły robić nic więcej — a dzięki nieustannej pracy, nawet w domu, jestem w stanie oderwać się od myśli, jakie ubytki mam w życiu prywatnym.

Cholerna Lizzie i jej teksty. Musiała mi o tym przypomnieć.

— Kiedy ostatni raz ktoś tutaj był? — Pytam w powietrze, chwytając za telefon, którym podłączam się pod telewizor, aby puścić muzykę.

Typowy sposób na sukcesywne ignorowanie przeszywającej ciszy.

— Chyba nikogo tutaj nie było poza moją rodziną... — Odpowiadam samej sobie, po wrzuceniu zamrożonych warzyw na patelnię. Robię to trochę zbyt agresywnie. — Cholerna Lizzie i jej mądrości. Musiała jeszcze wspomnieć o Sadie.

Włączam na maksa kuchenkę, wrzucam zmrożone warzywa i zaczynam przegrzebywać lodówkę. Z tyłu głowy mam słowa Cherie o mleku z miodem i zupie, ale chyba jedyne, na co mnie dzisiaj stać to ta pierwsza opcja. Ale nawet teraz nie mam na nią siły.

Może wieczorem, myślę sobie, chociaż w tym samym momencie zerkam na otwartą butelkę wina. Istnieje 50% szans, że chodziło mi o mleko z miodem i 50% na to, że chodziło o wino dla znieczulenia.

Chyba znieczulenia gardła, bo emocji w ten sposób się nie pozbędę, a nie jestem alkoholiczką. I nie chcę nią być.

— Ja pierdolę — mamroczę pod nosem. — Ostatni raz widziałam Sadie na trzecim roku studiów.

Minęło aż tyle lat, kiedy w moim życiu był ktoś inny poza rodziną? 

— Żałosne — podchodzę do kuchenki i szturcham warzywa na patelni. — Wszystko jest tak boleśnie żałosne... Więc czas włączyć weselszą muzykę.

Kolejne typowe zachowanie, które pozwala mi się wyłączyć. Połączenie gotowania, w którym nie jestem jakoś szczególnie dobra z muzyką w tle rozprasza.

A ja potrzebuję nieustannego rozproszenia.

——————————

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top