‣ The Venom Asylum for the Insane

Sięgam dłonią do spiętej szyi, wyglądając jednocześnie przez okno w kuchni, wewnętrznie żałując, że osoba trajkotająca na drugim końcu połączenia nie może zobaczyć mojej posępnej miny. Na dziesięć telefonów od mojej matki, tylko dwa są w miarę do przebrnięcia od początku do końca bez chęci rozłączenia się.

Mam za dużo na głowie, aby przejmować się jej wątpliwościami. Tyle dobrego, że nie mieszkamy razem i w dodatku, aby dostać się do mnie, musiałaby pofatygować się samolotem.

Och, jak mi przykro.

Ja to wszystko rozumiem, naprawdę, ale czy musisz iść akurat do takiego miejsca? Edukacja edukacją, ale nie po to poszło tyle pieniędzy, żebyś poszła do wariatkowa. Skoro Christine słyszała o nim...

Wyłączam się. Oczywiście musiała powiedzieć o wszystkim swojej sąsiadce, czyli najlepszej psiapsi.

Mentalna notka: nigdy nie mówić o czymś ważnym mojej matce, bo wszystko wyklepie. Nie zdziwiłabym się, gdyby Dave ze spożywczaka też wiedział o projekcie.

— Mamo, możesz przestać? — Wcinam się, pocierając wolnymi palcami czoło. Nie wiem, o jakich absurdach zdążyła się rozwinąć, ale goni mnie czas. — Jest po piątej rano. Nie wstałam tak szybko, żeby rozmawiać godzinami o tym, jak oceniasz mój pomysł na samorozwój w karierze zawodowej, tylko żeby faktycznie przygotować się do wyjazdu. W dodatku mówiłam ci, że w Nowym Jorku korki są o każdej porze dnia i nocy. A dojeżdżać będę samochodem, bo tak jest najbezpieczniej.

No jasne, oczywiście, pojedź tym swoim Jeepem, niech ci go na tej dzielnicy ukradną. Życie ci niemiłe, dziecko?

— Nie jestem dzieckiem. Dam sobie radę.

Matka ma naprawdę specyficzny sposób wyrażania swojej troski.

Dlaczego nie mogę mieć normalnej córki?

Zaciskam niemal boleśnie wargi w wąską linię. Już to słyszałam, tylko w innym kontekście. 

Obie się nie zmienimy.

Przełykam ślinę ze złudną nadzieją, że drobne ukłucie w serce zostanie porwane razem z nią w dół, dopóki nie opuści całkowicie ciała. Lubię się łudzić.

Zamiast lecieć z dnia na dzień do ośrodka dla obłąkanych, mogłabyś mieć męża, dziecko i spokojne życie.

— Taa, z pewnością męża — mówię przesadnie dosadnie, wywołując oburzenie po drugiej stronie linii.

Prawda nadal boli. To działa w obie strony, mamo.

O matko, to byś adoptowała. Co za różnica? Fakty byłyby takie: bezpieczna córka to szczęśliwa i spokojna matka. A ty co robisz? Niedługo sama osza...

— Mogę cię tam polecić, mamo.

I tak patrzysz tylko i wyłącznie na swoje szczęście.

Ciesz się, że dzieli nas tyle mil, dziecko.

— Hmm... — Moje wargi drgają, ale wiem, że grymas, który się wytwarza nie można nazwać cieniem uśmiechu. — Trzy godziny lotu, tak mi przykro.

Nie zdziw się, jeśli jutro przylecę. Wiesz, sprawdzić, czy moja córka nadal żyje, czy może ktoś ją zadźgał w ośrodku dla obłąkanych.

Mój żołądek robi metaforycznego fikołka na to jedno słowo, które kolejny raz mówi. Obłąkani. Ciśnie mi się na usta pytanie w sprawie "obłąkanych", którzy byli w naszej rodzinie, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję.

Dałabym jej tylko pole do wszczęcia kolejnej dyskusji i kłótni jednocześnie, wskutek czego spóźniłabym się na spotkanie.

— Zlituj się.

Zerkam na zegarek na nadgarstku. Na szybko robię mentalną listę, że czeka mnie zrobienie szybkiego, ale w miarę treściwego śniadania, zjedzenia go i przebranie się do wyjścia. Jeżeli matka dalej będzie nawijała mi do ucha o bzdurach i absurdach to wpadnę w czas najgorszych korków.

Nie zdziw się, jeżeli naprawdę to...

— Okej, mamo, nie mam już czasu. Jesteśmy w kontakcie. Muszę się przygotować — wcinam na szybko, przygotowując się jednocześnie do tego, że zbeszta mnie za takie zachowanie.

Uważaj na siebie, skarbie — słyszę jej westchnięcie. — I weź gaz pieprzowy.

— Nie mogę wnosić takich rzeczy.

Skoro jako nastolatka potrafiłaś przemycić koleżankom alkohol z domu, to chyba wniesienie maleńkiego gazu nie będzie problemem?

Wywracam oczami. Szkoda, że nie widzi narastającej irytacji na mojej twarzy. Może wtedy by się odczepiła.

— To dwie nieporównywalne do siebie sytuacje — teraz sama wzdycham. — Jesteśmy w kontakcie — powtarzam jeszcze raz i dorzucam krótkie pożegnanie, aby nie dać matce możliwości na przedłużenie wątku z gazem pieprzowym i alkoholem.

Wypuszczam ze świstem powietrze, niepotrzebnie rzucając telefon na blat. Krzywię się, gdy widzę, jak mocno się od niego odbija. Bezwiednie patrzę w ten jeden punkt, opierając ciężko dłonie na krawędziach blatu. Narastające napięcie, które spotęgował telefon od matki sprawia, że czuję ból w barkach.

Powinnam zapisać się na jakiś masaż.

Przelotnie patrzę na zegarek i ostatni raz wzdycham przed odepchnięciem się od blatu, aby zrobić sobie śniadanie, z którym wyrabiam się w 20 minut, licząc zjedzenie go w całości. Rekord. 

Nie zmienia to tego, że nieoczekiwany telefon od matki przesunął moje plany. Tyle dobrego, że wczorajszego wieczora wyciągnęłam wszystkie ubrania na dzisiaj, w które sprawnie się przebieram po zrobieniu lekkiego makijażu, który działa na tyle, że nie widać tak wielkiego zmęczenia na mojej twarzy.

Wcześniej przechodziłam od jednego pacjenta do drugiego. Teraz, jeśli to wszystko się rozwinie, będę przechodziła od jednego projektu do drugiego. Nie wiem, co jest bardziej wykańczające.

Równo o godzinie szóstej trzydzieści wychodzę z bloku. Mijam starszą sąsiadkę z kundlem, którą miło witam, zanim odnajduję wzrokiem swojego czarnego Jeepa. Poprawiam torebkę, którą mam przerzuconą przez ramię i pocieram kilkukrotnie dłonie, przyśpieszając kroku — ze wszystkich pór roku nienawidzę zimy. Nie jestem przyzwyczajona do niskich temperatur. Dla kogoś może to być normalne, kiedy temperatura sięga zera, ale mam wrażenie, że ze wszystkim odbieram ten mróz ze zdwojoną siłą i mocą.

Poprawiam wygodnie czarny płaszcz, który na siebie zarzuciłam, po czym odpalam silnik, nastawiając od razu w klimatyzacji ciepłe powietrze. Ostatni raz sprawdzam, czy wszystko mam w torebce, a kiedy jestem pewna, że cała potrzebna dokumentacja jest w teczce — choć bardzo nienaturalnie uboga — ruszam w kierunku dzielnicy Bronx. 

Nie podoba mi się myśl przejeżdżania przez najuboższe dzielnice o tak wczesnej porze, bo zawsze znajdzie się tam pełno przechodniów, którzy spacerują lub biegają po swojej okolicy jak chcą — bez względu na to, czy jedzie samochód, czy nie. Typowy zgiełk dla poniedziałkowych poranków również mi nie pomoże.

Po prawie godzinnej drodze przez korki, w które wpadnięcie było nieuniknione, zauważam na ostatniej prostej część budynku, w którym spędzę co najmniej dwa miesiące. Chociaż zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że dokonano remontu w środku, to stary wygląd budowli przyprawia o dreszcze.

To tak samo, jakby przyjrzeć się ujęciom Hogwartu z Harry'ego Pottera. Niby piękna budowla, jednak im dłużej się przypatrujesz, tym bardziej obca się wydaje — prawie nie z tych czasów przez modernizację architektury wszędzie indziej. Przeważnie, gdy mowa o takim odczuciu, pojawia się również dyskomfort, a on prowadzi do niepewności, która może kończyć się na strachu.

Tak widzę ten budynek z zewnątrz przez swoją wiekowość. Wydaje się nie na swoim miejscu, a to zasiewa we mnie największe ziarno niepewności.

Po rozmowach ze współpracownikami doszłam do wniosku, że większość z nich idzie prostszą drogą niż ja. Praktycznie każde z nich aplikowało do najbliższych szpitali psychiatrycznych czy ośrodków, w których jest zapotrzebowanie na psychiatrów, aby odhaczyć projekt. Jako jedyna spośród naszej 30-stki postanowiłam podejść inaczej do wyboru placówki — interesowały mnie ciężkie przypadki.

I tak oto znalazłam The Venom Asylum for the Insane. W skrócie: Venom Asylum.

Słyszałam różne plotki o tym miejscu, ale zawsze staram się nie oceniać, dopóki czegoś nie doświadczę. Podczas długiego researchu, który zrobiłam, aby wybrać placówkę, do której chcę się udać, Venom Asylum wybijało się nie tylko ciekawymi, ale ciężkimi przypadkami.

Były to jednak bardzo ogólnikowe informacje — i ta ogólnikowość mnie zaciekawiła. Podpytywałam o ten ośrodek w kręgu psychiatrów i nie do tego stopnia, aby ktokolwiek mógł złamać tajemnicę lekarską, bo nie o to chodziło, ale w przypadku Venom Asylum doznałam wrażenia, że im więcej pytałam, tym mniej finalnie widziałam.

Rzekomo jest to miejsce dla najgorszych — takie spostrzeżenie najczęściej słyszałam.

Kolejną kwestią, która jeszcze bardziej mnie przyciągnęła do VA było bardzo mało informacji o pacjentce, którą wybrałam. Dostałam dostęp do, można powiedzieć, katalogu — z braku lepszego określenia na ten moment — pacjentów, gdzie był zawarty krótki opis. Najogólniejsze kwestie.

Po wyborze powinnam dostać szereg dokumentacji z historią leczenia, wszystkie zdiagnozowane choroby oraz lekarzy danego pacjenta. Dostałam zlepek informacji, które nie stały obok pełnego wglądu, który pozwala na wykluczenie szeregu przypadkowych i niepotrzebnych błędów podczas pierwszego spotkania.

To nie jest typowa wizyta psychiatry — a może ujmę to inaczej. To nie jest sytuacja, w które potencjalny pacjent i klient przychodzi do mnie z prośbą o pomoc, a ja staram się jej udzielić na podstawie informacji, które otrzymuję od tej osoby, aby wyobrazić sobie jakiś zakres prac, przez które będziemy musieli wspólnie przejść.

To jest inny szczebel.

Niemniej jednak staram się myśleć pozytywnie.

Po zaparkowaniu na strzeżonym terenie pod budynkiem Venom Asylum ostatni raz zerkam w górę, patrząc na pełną okazałość tego budynku, zanim ruszam w stronę dwuskrzydłowych drzwi. 

Wnętrze, które mnie wita jest skąpane w nudnym beżu, ale jest to lepsza alternatywa od bieli, która nadaje odczucia, że jest się w niekomfortowo wyobcowanej i sterylnej przestrzeni.

Na wprost wejścia znajduje się wysepka z wywieszonym szyldem "Recepcja". Z drobnym uśmiechem podchodzę do blondwłosej kobiety, która nawet na mnie nie spojrzała. Szeleszczę kluczykiem od samochodu i dwoma breloczkami do niego przyczepionymi, gdy jestem na tyle blisko, że kobieta powinna przestać ignorować moją obecność.

Przez moment przestaję oddychać, gdy leniwie unosi wzrok, wskutek czego napotykam najjaśniejszy odcień niebieskich tęczówek, jaki kiedykolwiek było mi dane zobaczyć. Mam wrażenie, że są niemal lodowe, bo tak przeszywają chłodem, który widnieje w tej jasnej, zaledwie niebieskiej barwie.

Wzdrygam się, ale na tyle subtelnie, żeby nie było tego widać po mojej posturze. 

— Dzień dobry — po szybkim oblizaniu ust, układam na blacie wysepki zamkniętą teczkę. — Jestem z polecenia Jamesa Hetfielda. Biorę udział w projekcie dla psychiatrów w obrębie całego...

— Wiem, kim jesteś.

Zrobiłam ci coś, kobieto? Ten wredny ton mogłabyś sobie darować.

— Och, to dobrze — mój głos jest nieprzerwanie spokojny i ciepły. — Szukam mojego opiekuna podczas projektu.

— Zaraz podejdzie — monotonia w jej głosie mnie drażni.

Nawet nie wiem, jak ma na imię. Tyle z pierwszych uprzejmości.

Wzdychając pod nosem, rozglądam się po lewej części korytarza, który jest zadziwiająco pusty. Myślałam, że trafię w porze śniadania i będzie niemały zgiełk. Miałam też nadzieję, że dopatrzę się mojej pacjentki, choć to była najmniej realna opcja, bo Venom Asylum pęka w szwach od ilości pacjentów.

Nie jestem pewna, ile czasu mija, ale zaczynam się niecierpliwić brakiem punktualności lekarza — i mojego opiekuna podczas trwania projektu. Ta cecha drażni mnie najbardziej w ludziach, ponieważ sama staram się być każdorazowo przed określonym czasem na spotkaniach. Na dobrą sprawę mogłabym poznać już swoją pacjentkę — podopieczną — zamiast stać w tym monotonnie beżowym korytarzu.

Im dłużej widzę te ściany, tym bardziej mnie odpychają. Nie wiem dlaczego.

Staram się jednak nie pokazywać poirytowania, ponieważ istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że stało się coś nagłego, a mój opiekun musiał się tym zająć. W takich przypadkach nie liczy się żadna minuta spóźnienia. Pacjent jest najważniejszy.

Nagłe chrząknięcie za plecami sprawia, że instynktownie przekręcam głowę. To nowy głos. Odwracam się przodem do kobiety, która również ma blond włosy z wieloma prześwitami szarości, która pokazuje, że nie jest tak młoda. Piwne tęczówki patrzą na mnie z dystansem i wyższością, zanim wyciąga chudą, bladą dłoń.

Chociaż jedna potrafi się przywitać. Pominę to spojrzenie. Nie pierwszy raz takie dostałam. I z pewnością nie ostatni.

— Iris Hiller.

Chwytam jej dłoń w swoją, ignorując chłód, który od niej bije nawet poprzez dotyk.

— Lilith Winlowe.

Przekręca nieznacznie na bok głowę.

— Nikt nie wspominał, że wysyłają kogoś świeżo po studiach. Albo podczas studiów.

— Właściwie to nie jestem świeżo po stu...

— Chodźmy — wcina i drętwo wyciąga dłoń z mojego lekkiego uścisku, po czym szybko chowa obie ręce do kieszeni białego fartucha.

Albo mi się wydaje, albo wzdrygnęła się z jakąś nutą obrzydzenia... Ale może to sobie wmawiam przez tamto spojrzenie.

— Od razu do pacjenta?

Unosi brew. Ponownie to wywyższające się i — dodatkowo — karcące spojrzenie.

— To nie twój pacjent.

Chyba się nie polubimy. Ale nie przyszłam tutaj, aby nawiązywać nowe kontakty i przyjaźnie. Chcę pomóc kolejnej osobie.

— Tymczasowy — mówię, licząc, że wyraz jej twarzy złagodnieje, ale nic nie ulega zmianie.

— I tak nie wytrzymasz z nią długo — wzrusza nonszalancko ramionami. — Dziwi mnie, że nie odstraszyły cię plotki.

— Plotki? — Unoszę brwi, ruszając za nią do pomieszczenia socjalnego, w którym nikogo poza nami nie ma. — Nie przepadam za plotkami. Tworzą stereotypy.

— Te są prawdziwe — wskazuje szybkim machnięciem dłoni na szafę, w której pewnie są przechowywane osobiste rzeczy pracowników. Ściągam szalik i rozpinam płaszcz.

— To znaczy? 

Zerkam na nią przelotnie, gdy odwieszam płaszcz na stojaku, obok innych kurtek i nakryć, zastanawiając się, czy da mi fartuch, czy może powinnam zmienić swoje standardowe ubranie i przyjść w bardziej przyziemnym stroju następnym razem. Dzisiaj jestem w bieli i czerni, ale materiał połyskuje niczym satyna. 

— Trójka wyspecjalizowanych psychiatrów miała z nią do czynienia i odpuścili. Nie zliczę tych świeżo po studiach albo aspirujących do tego, aby wybić się na jakimś znaczącym progresie przy tym przypadku.

Przypadek? To przecież człowiek. Mam nadzieję, że to tylko brak dobrania odpowiedniejszego słowa, a nie sugestywna insynuacja, że traktujemy ludzi przedmiotowo.

— Nie wspomnę o psychologach, bo lista się nie kończy.

— Słaba psychika — komentuję jedynie, szczerze nie czując się urażona insynuacją, że sama mogę należeć do grupy psychiatrów, którzy przecenili swoje możliwości albo chcieli się wybić na krzywdzie drugiego człowieka.

Podchodzę do takich spraw inaczej, bardziej na miękko i niemal personalnie.

— Najdłużej wytrzymano z nią dwa tygodnie.

— A pani? — Zamykam szafkę, w której zostawiam torbę, po uprzednim wzięciu do dłoni notatnika z zaczepionym długopisem.

— Nie jest moją pacjentką.

— Och. W takim razie kto jest jej lekarzem prowadzącym? Albo stałym opiekunem?

— Nikt — marszczę brwi. — Zmieniamy się.

Wiem, że jest tutaj przeludnienie, ale żeby aż takie? Mają takie dziury w personelu?

— Rozumiem — mówię, choć tak naprawdę kompletnie nie rozumiem, ale jest zbyt wcześnie, żebym mogła drążyć temat. Nie chcę jej drażnić. — Zanim pójdziemy, mam pytanie. Nie dostałam pełnej dokumentacji o jej życiorysie i historii zdrowotnej. Nie miałam również dostępu do zapisków innych lekarzy, aby wiedzieć, jaki progres albo regres następował. Dostanę to wszystko na miejscu? Może ktoś się zapomniał i dlatego nie dostałam pełnego...

— Utajnione informacje — rzuca krótko, po czym zerka na zegarek. — Już czas.

Jak to utajnione? Na poczet projektu musimy dostać każdą notatkę. Nawet jeżeli jest ona częściowo ocenzurowana, ponieważ informacje zostały utajnione, to i tak powinnam mieć ją w rękach, żeby przejrzeć urywki, które zostały zachowane.

— I tak powinnam dostać nawet utajnioną dokumentację. Nie zdarza się tak, aby każda informacja została ocenzurowana, a ja przynajmniej mam szansę na to, żeby lepiej się przygotować na spotkanie — zwracam jej uwagę, gdy ponownie wychodzimy na korytarz i skręcamy do schodów na piętro niżej, gdzie widzę kilku pielęgniarzy i pielęgniarek. Dostrzegam również jednego pacjenta na wózku inwalidzkim.

Praktycznie nikt nie odwzajemnia mojego drobnego uśmiechu i kiwnięcia głową w formie przywitania poza staruszkiem w prążkowanej, błękitnej koszuli.

Dziwne. Widać, że nie jestem pacjentką, ponieważ ci, którzy przechadzają się po korytarzu mają jednolitą kolorystykę ubrań, tylko w różnych wariantach — niektórzy są w długiej koszuli, inni w koszulce na krótki rękaw, a jeszcze inni dobierają sobie do nich krótkie spodenki. Niemniej jednak odcień błękitu jest identyczny.

— Nie stosujemy kaftanów — odzywa się Iris. — To nie te lata, oczywiście. Jednak pomimo tego, mamy najgorsze przypadki — wykrzywiam wargi w niezadowoleniu. Jak może mówić coś takiego na korytarzu, gdzie inni pacjenci mogą ją usłyszeć? — Utrzymujemy tutaj wysoki poziom bezpieczeństwa, zwłaszcza z pacjentką, która tak wpadła ci w oko, więc dzielić was będzie oszklona ściana. Doradzam nie podchodzić zbyt blisko niej.

Określenie "wpadła ci w oko" jest bardzo nieprofesjonalne.

— Liczyłam na zwykły kontakt twarzą w twarz. Nikt nie uprzedził mnie o takim środku ostrożności.

— To niemożliwe — mówi krótko, niemal parskając. — Jedynie stali pracownicy, którzy mieli z nią styczność mogą sobie na to pozwolić. I to tacy, którzy rzeczywiście znają jej zachowania.

— W umowie, którą podpisaliście na poczet możliwości realizacji tego projektu jest klauzura o przekazaniu wszystkich informacji do opiekuna pacjenta, czyli do mnie w tym przypadku. Pierwsze słyszę.

— Trzeba było nie wybierać najgorszego przypadku. I tak trafisz do reszty psychiatrów, czyli nie wytrzymasz. Nie ma potrzeby się do niej przywiązywać. I tak cię zleje.

Okej, wystarczy tego dobrego.

— Chętnie wzięliście pieniądze za moją obecność dzięki projektowi — przypominam, kiedy akurat jesteśmy same. 

Iris natychmiast się do mnie odwraca z grymasem. Nawet nie próbuje ukrywać tego, że nie spodobał jej się mój tekst — jednak co by nie było, powiedziałam prawdę.

Uspokój się. Spokój zawsze wygra.

— Muszę mieć z nią kontakt, aby w przyszłości wystąpiły rezultaty. Ściana nie wzbudzi w niej żadnego zapewnienia o zaufaniu i niweluje możliwość nawiązania ze mną jakiejkolwiek więzi. Chciałabym też, żeby czuła się komfortowo. Rozumiem kwestie bezpieczeństwa, jednak nie przekazano mi informacji o konieczności wprowadzenia takich zabezpieczeń między nami, więc albo jest to wielka pomyłka i ktoś nie przesłał mi kolejnej kluczowej informacji, albo nie jest to na tyle niebezpieczna sytuacja, żebym...

— Jeśli wytrzymasz z nią dwa tygodnie, to cię do niej wpuszczę — rzuca, kończąc temat, co zwieńcza odwróceniem się ode mnie i kontynuacją drogi. — Wejdzie z tobą Jason.

W ciszy docieramy do jednego z pokoi, pod którego drzwiami stoi wysoki mężczyzna o ciemnej karnacji, który kiwa głową w moim kierunku i, co zaskakujące przy obecnych kontaktach z personelem, uśmiecha się. Szok. Aż dwie osoby uśmiechnęły się do mnie. 

I jedną z nich był pacjent.

— Będę siedział z tyłu — mówi, zanim otwiera drzwi kluczem i wchodzi jako pierwszy do środka. Od razu rażą mnie światła, kiedy wchodzę tuż za nim.

Odpycha mnie widok dwóch krzeseł, które są postawione na środku każdej połówki pomieszczenia, które jest skutecznie przedzielone przez szklaną, przezroczystą ścianę. Nie pokazuję tego po sobie, ponieważ moja pacjentka zajmuje jedno z nich, siedząc po turecku — wskutek tego nie dotyka stopami podłogi.

Nieznacznie uśmiecham się na widok skarpetek z bananami, które mają uśmiechnięte buzie. Dostrzegam ten drobny szczegół, gdy podchodzę do krzesła, które zakładam, że jest zarezerwowane dla mnie.

— Dzień dobry — mówię ciepło, siadając na miejscu. 

Nie odpowiada.

Spoglądam na jej twarz, ale nie dostrzegam jej w całości, ponieważ ma lekko pochyloną głowę i rozpuszczone włosy, które ten widok częściowo zasłaniają.

— Nie wiem, na ile znasz szczegóły, ale przez co najmniej dwa miesiące będę cię odwiedzała, żebyśmy porozmawiały — zaczynam od wyjaśnienia, bo nie jestem pewna, na ile Iris dzieliła się informacjami o projekcie. Nic by mnie nie zdziwiło. — Biorę udział w projekcie, który realizuje firma, w której pracuję. Rezultatem ma być poszerzenie wiedzy praktycznej oraz pomoc większej liczbie osób.

Uważnie przyglądam się odsłoniętym ramionom kobiety, której karnacja jest o parę tonów ciemniejsza od mojej. Ku mojemu zaskoczeniu, ma na sobie najzwyklejsze ubrania, zamiast błękitnego uniformu.

Może dzielą ich jakimiś sektorami, skoro brakuje funduszy na wyspecjalizowaną pomoc, a jednocześnie mają przeludnienie?

— Jestem Lilith Winlowe — dodaję na sam koniec.

Nawet przez małe dziury w górnej części oszklonej ściany słyszę, jak bierze większy wdech, po czym zgrabnym ruchem podnosi się, wciąż stojąc na krześle, po czym bezszelestnie z niego zeskakuje, podchodząc do szyby. Przykłada delikatnie czoło do powierzchni, ale nadal nie nawiązujemy kontaktu wzrokowego.

Widzę jednak jej twarz po raz pierwszy. W oczy rzuca mi się cięta blizna, która zaczyna się od szczytu kości policzkowej. Zwraca moją uwagę, bo jest nieznacznie jaśniejsza od reszty jej skóry, a oprócz tego ma dość zarysowane kości policzkowe, więc tym bardziej powoduje to przykucie uwagi na szramę.

— Nie prześpi się z tobą, gnoju — mówi schrypniętym głosem, jakby dopiero wstała albo nie odzywała się od dłuższego czasu. Pomimo tego, jak brzmi jej głos, słyszę w nim nutę rozbawienia.

Natychmiast zwracam uwagę na Jasona, który jest w kącie pokoju. Nieprzerwanie siedzi na takim samym krześle co ja ze skrzyżowanymi ramionami, mierząc kobietę z grymasem na ustach.

— Chuju, lepiej załóż obrączkę i zacznij opowiadać o swoim synku, zamiast udawać, że jesteś singlem — dodaje, po czym bezszelestnie odchodzi od szyby.

— Hmm... Ciekawie — komentuję cicho, powracając wzrokiem do kobiety.

Wydaje się, jakby była wyższa ode mnie albo podobnego wzrostu. Ma ciemne włosy sięgające połowy pleców. Miejscami są naturalnie pofalowane. Skupiam się na tych drobnych szczegółach, ponieważ nie mam kolejnej okazji, aby przyjrzeć się twarzy, gdyż jest ode mnie odwrócona.

Pomijając szczegóły jej wyglądu, obserwuję, jak obchodzi swoją część pokoju. Gdy staje profilem, dostrzegam całkiem zarysowaną szczękę i ciemne spojrzenie, które wędruje po pustej, jasnoszarej ścianie.

— Fajne skarpetki — mówię, powodując, że zatrzymuje się w miejscu.

Bardzo powoli przekręca do mnie głowę, po czym zwraca ją na bok, nie nawiązując kontaktu wzrokowego, ale obserwując całą moją sylwetkę.

Z drobnym półuśmiechem papuguję jej ruch i również przekręcam na bok głowę, nieprzerwanie patrząc na twarz.

— Hmm...

— Żałuję, że spotykamy się w takich warunkach — ruchem dłoni wskazuję od podłogi po sufit na szklaną ścianę. — Wolałabym rozmawiać twarzą w twarz bez przeszkód. Wiesz może dlaczego nie możemy być po tej samej stronie? — Pytam autentycznie zaciekawiona.

W głębi liczę również na to, że uda mi się poprowadzić choć krótką rozmowę z kobietą.

Dostrzegam, że przenosi na zaledwie sekundę czy dwie ciemne oczy do mojej twarzy, którym towarzyszy nikły, krótkotrwający uśmiech.

— Jason, zimno jej — odrywa ode mnie wzrok, aby spojrzeć za moje plecy, na mężczyznę. — Powinieneś podkręcić tutaj temperaturę. Nie można pozwolić kobiecie marznąć, ty głupi skurwielu.

Przełykam ślinę, ignorując dobór jej słów na tę chwilę, choć robię w tej kwestii mentalną notkę — w końcu nie pała wrogością do mnie, ale do stałego pracownika tej placówki. Wątpię, żeby całkowicie bezpodstawnie, ale nie wyciągam pochopnych wniosków, bo nikogo z nich nie znam.

Naciągam rękawy białej koszuli, ukrywając gęsią skórkę, którą rzeczywiście mam. Jest cholernie spostrzegawcza.

Odległość między nami jest spora, więc nie wiem, która część mojego ciała pozwoliła jej wyłapać taki szczegół. Muszę mieć to na uwadze w kontekście moich własnych reakcji na jej słowa. Czasami wystarczy jedna zła, choć naturalna reakcja w posturze ciała czy mimice, aby odkryć zbyt wiele kart.

Lepiej się pilnować — tak zapobiegawczo, dopóki jej nie wyczuję.

A muszę wyczuć z kim mam do czynienia jak najszybciej. To zawsze jest pierwszy cel. Domyślam się, że lubi otoczkę tajemniczości, którą usilnie podtrzymuje. Możliwe, że gra to na jej ego.

W końcu jest w takim zachowaniu zasadnicza sprzeczność. Skoro chcesz być tajemnicza, to nie podśmiewasz się pod nosem na tyle, żeby było to zauważalne, ale jednocześnie ignorujesz swojego rozmówcę. Póki co kobieta wytworzyła złudną otoczkę tajemniczości, bo koniec końców, gdyby chciała, to całkowicie by mnie zignorowała, uważając moją osobę za intruza.

Zamiast tego zwraca uwagę na mnie na tyle, aby wypowiadać się o mnie do Jasona, ale nie bezpośrednio.

— A tobie nie jest zimno? Masz koszulkę na krótki rękaw — zwracam jej uwagę.

Ponownie zostaję zignorowana na poczet dalszego chodzenia po swojej części pokoju z oczami utkwionymi w podłodze albo w swoich skarpetkach. Ciężko stwierdzić, bo włosy ponownie w pewnym stopniu zasłaniają jej twarz.

— Gloria, chciałabym...

Podskakuję w miejscu, gdy kobieta zrywa się do szklanej ściany, uderzając w nią wierzchem dłoni, przez co powierzchnia lekko drży, a po samym pokoju roznosi się głośne plaśnięcie. Ma siłę.

Z mocno bijącym sercem biorę dwa powolne i spokojne oddechy, wykorzystując tę okazję, aby spojrzeć na jej twarz. Ma znacznie bardziej otwarte oczy, przez co mogę nawiązać bezpośredni kontakt z ciemnymi, brązowymi oczami. 

Mimika na jej twarzy pokazuje jawne niezadowolenie, wręcz złość, ale rozszerzone źrenice przypominają mi bardziej o zagubionym zwierzęciu w lesie.

Nie mam bladego pojęcia, skąd wzięło mi się to skojarzenie. Pewnie od sarny i trwającego trendu, który odnosi się do całych oczu i powiek. Zrobiłam nieświadomą reinterpretację dla nazwania tego, co widzę.

— Kotku, wyjaśnijmy sobie jedno — rozprostowuje palce od dłoni, którą wcześniej uderzyła w przezroczystą ścianę, po czym całkowicie je przykłada do tej samej powierzchni. — Nazwij mnie tak jeszcze raz, a urwę ci łeb.

Gdy tylko kończy ostatnie słowo słyszę za plecami, jak Jason się podnosi i zaczyna podchodzić, najprawdopodobniej do mnie. Bez przerwania kontaktu wzrokowego z kobietą, unoszę dłoń z nadzieją, że Jason zrozumie i nam nie przeszkodzi.

Na szczęście słyszę, jak siada z powrotem, sapiąc pod nosem.

— Jak mam się do ciebie zwracać? 

Mruży powieki oraz wysuwa bardziej wargi w zastanowieniu.

— Cherie — zmienia ułożenie ciała i tym razem opiera się bokiem o ścianę.

Jest na tyle blisko, że mogę się uważniej przyjrzeć całej jej postaci. I widzę, że Cherie jest równie nieskrępowana, ponieważ taksuje mnie z góry na dół, wielokrotnie, i czasem zdarza się, że na jej wargach pojawia się szybko przechodzący, niepełny uśmiech.

— Albo żonką — dodaje po dłuższej chwili ciszy, przez co muszę sobie przypomnieć, o czym rozmawiałyśmy.

Cherie albo żonka. Okej. Niech będzie. Pójdźmy za tym pierwszym.

— Jeśli chcesz, żebym cię tak nazywała to sama zwracaj się do mnie po imieniu, czyli Lilith — mimowolnie krzyżuję ramiona, kiedy oczy kobiety zdecydowanie za długo utrzymują się na poziomie mojego biustu. — Albo... Lilith. Żadnego kotku. 

— Żadnego kotku, Albo Lilith.

— Nie o to mi...

Pstryka palcami, po czym wskazuje płynnym ruchem na ścianę, o którą nieustannie się opiera. Przekręca na bok głowę, powracając do moich oczu.

— Wiem, dlaczego nie pozwalają ci na przebywanie ze mną po jednej stronie.

— Byłoby świetnie, gdybyś zdradziła mi tę tajemnicę, Cherie — uśmiecham się do niej ciepło. — Byłabym bardzo wdzięczna.

— Bo bym cię przeleciała, kotku — przy tych słowach formuje palce dłoni, jakby do mnie strzelała.

Nie tego się spodziewałam. 

— Jest też jeszcze jedna opcja — unosi palec wskazujący od tej samej dłoni.

— Zamieniam się w słuch, Cherie — ponownie mówię jej imię, aby wiedziała, że doskonale je zapamiętałam. Takie drobne rzeczy robią różnicę przy pierwszym wrażeniu o danej osobie.

Muszę na miarę moich możliwości sprawić, że w najgorszym wypadku będę jej obojętna.

— Jesteśmy rozdzielone, bo... — Bezwstydnie schodzi spojrzeniem do mojego biustu. — Bo pozbyłabym się tej koszuli, a później spodni — przytyka palec do ściany, jednocześnie wskazując nim na mnie. A raczej na biust.

Co więcej, chwilę później wygina ciało lekko na bok i próbuje spojrzeć na mnie, choć patrzy gdzieś w dół.

— Musisz mieć wielką dupę — wysuwa lekko język i przygryza jego czubek. — Akurat takie lubię.

Zabieram notatnik z ud, żeby go nie strącić przy wstawaniu. Odkładam go bezpiecznie na krzesło po wyprostowaniu się, a następnie odważnie i pewnym krokiem podchodzę do dzielącej nas przezroczystej ściany. Wiem, że Iris mówiła, abym tego nie robiła, ale jak wypomniałam jej to wcześniej, mogę połowicznie brać te ostrzeżenia o bezpieczeństwie pod uwagę.

Powinnam mieć to w jakiejś notatce wcześniej. Równie dobrze może ściemniać z środkami ostrożności, byleby pokazać swoją wyższość, a wyczułam ją na tyle, żeby wiedzieć, że tę wyższość nade mną próbuje od pierwszego momentu spotkania udowodnić.

W obecnej sytuacji muszę pokazać Cherie, że nie wyprowadzi mnie z równowagi tak szybko, jak by tego chciała. Testuje mnie, więc teraz ja przetestuję ją. Tylko zrobię to powoli i niezauważalnie — jeżeli dopilnuję tego, aby mnie nie zdemaskowała po drodze.

Zatrzymuję się dopiero na krok od ściany, ale i tak jesteśmy praktycznie twarzą w twarz. Cherie niby nie zwraca na to uwagi, bo nadal jest wygięta na bok, starając się przyjrzeć moim pośladkom.

Cholera, jest wysoka. Dużo wyższa ode mnie.

— Mówił ci ktoś kiedyś, że masz za sobą dużą przyszłość? — Unosi brew przy własnym pytaniu.

— Myślisz, że słusznie nas oddzielili? — Palcem wskazuję na szybę.

Cherie wyprostowuje się, oblizując przy tym usta.

— To zależy od perspektywy. Dla mnie to katorga, bo nawet nie czuję żadnego zapachu, pomimo tych pierdolonych dziur nad naszymi głowami. Twój głos również jest tak samo zdeformowany, jak i mój przez echo.

— Jaka byłaby inna perspektywa twoim zdaniem?

— Nie byliby zadowoleni, gdyby... — Wyciąga rękę, ale gdy napotyka przeszkodę w formie ściany, szybkim ruchem puka w szybę z wyraźnym rozdrażnieniem. — Kurwa.

Wcześniejszy ruch dłoni sprawiał wrażenie, jakby wyciągała ją do mnie, pomimo tego, że doskonale zdawała sobie w tamtym momencie sprawę z tego, że i tak nie może mnie dotknąć.

— Raczej nie chcieliby słuchać twoich jęków na całym piętrze — kończy, a ja czuję zdradliwy gorąc na policzkach. Nie wiem, na ile czerwień wpływa na moje policzki. Cherie akurat jakby celowo przyglądała się mojej twarzy w tej chwili. — Interesujące... — Na koniec mierzy mnie na szybko.

— Cóż... — Udaję, że wzdycham ze znużeniem. Krzyżuję ramiona pod biustem. — Przez dwa tygodnie tak to będzie wyglądać. Nasze spotkania.

— Tylko dwa? — Mruży oczy z podejrzliwością, jednocześnie zabawnie odchylając głowę w tył, jak dziecko, jakby niedowierzała w moje słowa.

— Mhm. 

— Da się zrobić — nagle rzuca we mnie szerokim uśmiechem, częściowo pokazującym zęby.

W ciągu kilku minut rozmowy przeszliśmy z wykreowanej tajemniczej persony do szeroko uśmiechającej się kobiety, która wytwarza nim aurę zadowolonego dziecka.

Skrajności są tylko punktami końcowymi. Muszę zrozumieć, co jest pomiędzy, ile tego jest i jaki jest powód rozciągania wszystkich twarzy pomiędzy tymi skrajnościami.

To jest ta najtrudniejsza część. Na równi z zaufaniem, które muszę pozyskać, aby Cherie pozwoliła mi to rozpracować wszystko pomiędzy jej skrajnościami.

— Nie za bardzo w to wierzą — podpuszczam ją na próbę.

Tym razem Cherie przekręca na prawy bok głowę, utrzymując ze mną chwilowy kontakt wzrokowy — i podczas tego momentu tworzy najbardziej sztuczny uśmiech, który absolutnie nie współgra z niemal przebiegłym błyskiem w jej ciemnych oczach. 

Lubi kręcić głową. 

— Będę grzeczna, kotku. Witam w The Venum Asylum for the Insane.

——————————

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top