‣ Disproportion in our madness
— Humor dopisuje?
Podczas czekania na odpowiedź, przyglądam się temu, jak Cherie stuka opuszkiem palca w szklaną ścianę, jednocześnie przyglądając się możliwie każdemu fragmentowi mojej części pokoju. Wyraz jej twarzy jest łagodny — ta neutralność zdążyła zniknąć na przestrzeni dni, które ze sobą spędziliśmy.
Nie było jakiegoś ogromnego progresu, ale rozmawiałyśmy. O wszystkim i o niczym. Jest to jakiś sposób poznania. Nie chciałam też popełniać kardynalnego błędu i ponownie wyjść poza bezpieczną strefę tematów, na które dopiero poznawałam opinię Cherie.
Jeżeli bardzo się tego chce, da się nawet z czyjejś opinii wyciągnąć informacje o człowieku. Jest to mniej inwazyjny sposób. Poza tym niewiele więcej mogę zrobić, ponieważ mamy między sobą tę barierę, która nadaje sztuczności.
— Jutro cię wpuszczą? — Odpowiada pytaniem na pytaniem.
— Myślę, że prędzej pojutrze.
To przykuwa jej uwagę. Patrzy na mnie z lekkim wyrzutem i zmarszczonymi brwiami.
— A to niby dlaczego?
— Jutro mamy ostatni dzień. Pojutrze będziemy spotykać się w nowych warunkach.
— Co za gówno. Kto to...
Niespodziewany dźwięk otwieranych drzwi za moimi plecami przykuwa naszą uwagę. Przekręcam głowę, od razu dostrzegając Iris Hiller, która ma złożone za plecami dłonie.
Jej piwne oczy beznamiętnie patrzą na Cherie, która bardziej prostuje plecy i przyciska dłonie do szkła. Dziwi mnie, że kobieta wyjątkowo nie wyklina tego wtargnięcia.
Pozwala sobie na więcej z innymi pracownikami.
Hiller jest jakimś wyjątkiem. I muszę przyznać — niepokoi mnie to.
Coś jest tutaj nie tak.
— W czymś pomóc? — Przerywam tę głuchą i niezręczną ciszę, która zapadła od momentu wejścia Hiller.
— Kontynuuj — gestykuluje na mnie swoją chudą dłonią.
Kiwam głową, ponownie odwracając się do Cherie. Nadal utrzymuje spojrzenie swoich ciemnych, brązowych oczu na Hiller.
— Więc jak się dzisiaj czujesz, Cherie? — Rzucam możliwie najogólniejszym tematem.
Denerwuje mnie to wtargnięcie.
Po wyrazie twarzy, jaki widzę u Cherie, gdy przerzuca na mnie wzrok, zauważam tę samą refleksję, choć nie mówi słowa.
— Bywało lepiej.
— A jak twój dzień? Działo się coś ciekawego?
— Ta sama nuda — wypycha dolną wargę, w końcu odpychając ciało od dzielącej nas ściany. Podchodzi bliżej mnie. — Może będzie ciekawiej, kiedy przestanie być między nami to gówno — zgiętym palcem pojedynczo stuka w przezroczystą ścianę.
— Czego spodziewasz się po naszym spotkaniu? Pojutrze?
— Hmm...
Cherie zaczyna chodzić w typowy dla siebie sposób po pokoju. Niemniej jednak nadal ją obserwuję, ponieważ chcę wyłapać ewentualne wyłamania w jej rytuale przez obecność Iris Hiller.
Nic takiego nie zauważam.
Co więcej, Cherie wydaje się wyjątkowo zamyślona.
— Może będzie ciekawiej — mamrocze. — Może będę czuła się mniejszą wariatką, kiedy będę rozmawiała z kimś twarzą w twarz — krótko mnie mierzy. — Przynajmniej z kimś, kto nie nosi tych zjebanych fartuszków i innych takich.
— Nie uważam cię za wariatkę — przypominam łagodnie. — Chyba pamiętasz naszą rozmowę — unoszę kącik warg. — Każdy z nas może być łatwo osądzony i uznany za wariata, jeżeli wychodzi zachowaniem czy słownictwem poza czyjeś standardy. Jakby się nad tym dłużej zastanowić, niewiele trzeba zrobić, aby zostać nazwaną wariatką.
— Miejsce, w którym jesteśmy pokazuje sporą dysproporcję w naszym szaleństwie, kotku — posyła mi spojrzenie, jakbym mówiła o absurdzie.
Udaję, że go nie odczytuję.
— W zależności od tego, jak będą wyglądały nasze rozmowy i co wspólnie osiągniemy, istnieje możliwość, aby to zmienić — rozkładam lekko ramiona. — Jednak nie mogę niczego obiecywać bez pokrycia — dodaję z łagodnym półuśmiechem. — Ale skoro jesteśmy już przy temacie, zastanawiałaś się nad tym, co chciałabyś zrobić po wyjściu z Venom Asylum?
— Pieprzyć się z tobą.
Biorę większy wdech i cicho odchrząkuję. Szybkość Cherie z tym specyficznym humorem nigdy nie zawodzi.
I nieraz wyprowadza z rytmu. Na szczęście przez bezpieczeństwo naszych tematów to wyprowadzanie mnie z rytmu jedynie ją bawi i przynosi jakąś satysfakcję.
— Mam na myśli pójście do szkoły, na studia, pracę...a może kebaba?
— Hmm... — Stuka palcem o brodę. — Kebab brzmi najlepiej. Szkołę już skończyłam. Wykształcenie wyższe też mam.
— I nigdy się nie pochwaliłaś? — Z uśmiechem na ustach przykładam dłoń do mostka, udając urażoną.
— Bo nie pytałaś.
— Byłaś dobrym uczniem?
— A jak myślisz, kotku? — Na ustach formuje filuterny półuśmiech.
— Myślę, że... — Robię pauzę. — Nie byłaś do końca typem, który siedział cicho w pierwszej ławce. Mylę się?
— Nie.
— Co najbardziej cię interesuje? Czego się uczyłaś?
Cherie podchodzi bliżej z jednym z półuśmiechów, który przeważnie zwiastuje humorystyczną odpowiedź. Siada na krześle po turecku, bezwstydnie mierząc moje ciało chwilę później.
— Ludzka psychika — kiwam głową, kiedy jej ciemne oczy napotykają moje. — I twoje ciało — mówiąc to patrzy na mój biust. Albo przynajmniej w jego okolice.
— Uczyłaś się w tym kierunku?
— Na własną rękę — macha lekceważąco dłonią, sunąc dalej spojrzeniem po moim ciele.
— A czego uczyłaś się na studiach? Albo we wcześniejszej szkole?
— Języków — po tych słowach wysuwa język i ostentacyjnie przesuwa nim po górnej wardze.
— Połączyłabyś to z pracą? Czy interesuje cię coś kompletnie innego?
— Na pewno nie łączyłabym zainteresowania ludzką psychiką — wciąga lekko policzki. — Nie chciałabym być w otoczeniu wariatów na własne życzenie.
— Okej, rozumiem — unoszę kącik warg. — W takim razie jak wyglądałaby twoja wymarzona praca?
— Hmm... — Przekręca na bok głowę, unosząc wzrok do sufitu. — Praca za biurkiem z klimą i udawanie, że się pracuje. To brzmi obiecująco.
— Z pewnością zachęca — przyznaję. — Gdyby tak łatwo można by było znaleźć tak wymarzoną pracę...
— A ta praca? — Powraca do mnie wzrokiem. — To twój cel?
— Zawsze chciałam pomagać ludziom. W ten czy inny sposób... To wciąż pomoc, prawda?
— To przykre. Mogłabyś iść na księgową i też pomagałabyś rozliczać się jakimś zjebom — kręci głową. — I masz mniejsze ryzyko zawodowe.
— Nie byłam tak dobra z matematyki. Zawsze bardziej interesowały mnie kierunki humanistyczne — wzdycham cicho. — Dlaczego uważasz mój wybór za przykry?
— Bo gdy wyciągniesz do świra pomocny palec, ten upierdoli ci całe ramię.
Unoszę brew.
— Tylko tak mówisz, czy obiecujesz?
Cherie wydaje się najpierw zaskoczona, zanim bardziej mroczny uśmiech wpełza na jej usta. Pochyla lekko ciało w moją stronę.
— Jesteś mocno stuknięta — stwierdza, po czym oblizuje usta.
— Każdy z nas ma w sobie coś z wariata. Rozmawiałyśmy o tym — przełykam ślinę. — Co nie zmienia tego, że mi nie odpowiedziałaś.
— Jak ładnie poprosisz to cię upierdolę — puszcza mi oczko. — Mogę nawet zaproponować coś więcej, kotku.
—
Powolnym krokiem kieruję się wraz z Iris Hiller do jej gabinetu z nadzieją, że rozmowa między nami będzie szybka i konkretna i nie wyjdą na wierzch jakieś nagłe absurdy na dzień przed zmianą sposobu wizyt z Cherie. Mam nieodparte wrażenie, że i tak coś wybuchnie, ale może się mylę — może po prostu Hiller tak na mnie wpływa.
Jest bardzo specyficzna. Taka nijaka, a jednocześnie bije od niej wrogość.
W tej chwili mam wrażenie, jakbym miała trafić na dywanik u dyrektora, gdy patrzę na jej tak mocno wyprostowane plecy, że zaczynam gdybać, czy nie ma założonego tak zwanego "pajączka", który ma przez cały czas noszenia trzymać plecy w poprawnej posturze.
Kiedy razem z Hiller wchodzimy do tego sterylnie wyglądającego gabinetu, przechodzą mnie ciarki. Najchętniej odwróciłabym się na pięcie i wyszła, bo ani perspektywa rozmowy z kobietą, ani siedzenie tutaj nie należy do zachęcających.
Ostatecznie zajmujemy miejsca, a Iris nie daje mi nawet chwili na mentalne przygotowanie, bo od razu rzuca do mnie uwagą.
— Pielęgniarze, z którymi byłaś na sesjach dawali mi sprawozdanie, jak sobie radzisz — poprawia krzesło, które po swojej stronie ma niewątpliwie wygodne, natomiast moje skrzypi nawet wtedy, kiedy wydaje mi się, że nie wykonuję żadnego ruchu poza oddychaniem.
— To zrozumiałe — kiwam głową. — Jakie wnioski?
— Okropne.
Mina mi rzednie. Że co proszę?
— Jesteś zbyt łatwowierna. Ona nie jest taka na co dzień. Czy ty w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę?
— Zamiast wydawać o mnie takie opinie, wystarczyło podejść i zapytać wprost o mój sposób działania — odpowiadam natychmiast, starannie utrzymując neutralność w głosie.
— Powątpiewam w rozsądny sposób działania, skoro wszystkie sesje wyglądają tak samo. Wodzi cię za nos, a ty na to pozwalasz — kręci głową z dezaprobatą. — Jeżeli chcesz jako tako przejść przez ten projekt, rozumiem. To jest okropny przypadek. Ale skoro chcesz iść taką drogą, to nie obiecuj jej nie wiadomo czego i po prostu przebrnij przez to bez zaangażowania. Jeżeli będziesz próbowała wytworzyć z nią jakąkolwiek relację, to nie dość, że sama na tym ucierpisz, to jeszcze ona znajdzie pretekst, aby tłumaczyć swoje wyżywanie się i gwałtowne zachowania tym, że nie ma cię w pobliżu. Albo że zakończyłaś już projekt i ją zostawiłaś.
Po pierwsze, nie przeszłyśmy sobie na "ty".
— Zaangażowanie jest kluczowe. Nie mam w planach nawiązania z Cherie relacji tylko po to, żeby zostawić ją przy pierwszej okazji, kiedy zobaczę na kalendarzu datę, która pozwala mi się stąd zwinąć, bo minimalny czas trwania projektu minął. Chcę jej pomóc.
— To nie jest przypadek, któremu pomożesz.
— Wolałabym pozostawić to mojej ocenie — strącam niewidzialny pyłek ze spodni po przerzuceniu nogi przez nogę. — Cherie jest ciekawą osobowością. I złożoną. Nie zmienia to jednak tego, że teraz błądzę na ślepo i trzymam się bardzo bezpiecznych tematów, gromadząc w małych ilościach informacje o niej, ponieważ wciąż mam za mało dokumentacji, która opowie mi o jej przeszłości.
— Przecież dostałaś dokumenty — mówi z wyrzutem.
— Dostałam — potwierdzam. — Pokazały one jedynie, jak potencjalnie niebezpiecznym wątkiem jest jej rodzina. I jak wiele jest w tej samej kwestii niewiadomych. Ktoś, kto przeżył coś takiego potrzebuje odpowiedniej pomocy, ale żeby pierwszorzędnie ją zapewnić, potrzebuję więcej informacji. Chociażby od was. Z innych ośrodków, które pewnie przesyłały historię leczenia tutaj. Potrzebuję wszystkiego.
Złączam ze sobą dłonie na udach.
— Ponadto wypełniłam swoją część umowy, więc czas na panią. Bez problemu spędziłam z Cherie te dwa tygodnie.
— Został ci jeszcze jeden dzień — odchyla się w fotelu ze skrzyżowanymi ramionami. — Wszystko może ulec zmianie.
— Cherie zależy na tym spotkaniu — krzyżuję z nią spojrzenie. — Mam takie same odczucia.
— Szczerze wąpię, żeby zależało jej na czymkolwiek. To, że jesteś u nas gościem przez te minimum dwa miesiące nie oznacza, że możesz mieć do wszystkiego dostęp.
— W tej chwili brzmi to, jakby chciała pani utrudnić mi pracę z pacjentką. Na pewno macie historię leczenia, która nie jest ocenzurowana. Albo notatki po poprzednich psychiatrach. Nawet jeżeli są błędne, rzucą światło na to, co oni zauważyli podczas pracy z Cherie.
— Radziłabym ostrożniej dobierać słowa.
Masz tupet.
— Pani Hiller — robię pauzę. — Nie jestem stażystką. Ani studentką. Jestem wykwalifikowanym psychiatrą z kilkuletnim stażem. Nie ma potrzeby, aby traktować mnie tak protekcjonalnie. Chcę kontynuować pracę z Cherie, ale do osiągnięcia większej efektywności, potrzebuję informacji o jej przeszłości.
— Myślisz, że wyciągnięcie ocenzurowanej dokumentacji, którą dostałaś było kwestią pójścia do archiwum i wygrzebania?
— Potrzebuję informacji — powtarzam, powoli tracąc do tej kobiety cierpliwość. — Tylko to mnie interesuje.
— Masz tupet.
Co proszę?
— Przychodzę tutaj w konkretnym celu. Nie mam w planach wyrabiania sobie opinii pośród personelu — ostatkami sił utrzymuję neutralny ton głosu. — Jeżeli ma pani jakieś zastrzeżenia do mojej pracy, zapraszam do kontaktu z moim szefem. Uprzedzam jednak, że on nigdy do niej nie miał i takie spotkanie będzie marnowaniem czasu. A marnowanie czasu kosztuje.
— Która z nas jest teraz protekcjonalna?
— Przedstawiam pani opcję, z której może skorzystać i dowiedzieć się, jak moje metody są postrzegane w oczach pracodawcy, który między innymi doprowadził do tego projektu.
— I tak wyjdziesz w pierwszej lepszej chwili — stwierdza lekceważąco. — Gdyby nie ściana, dostałabyś krzesłem. I to nie raz. Myślisz, że nigdy nie zamachnęła się na pracownika? Z tobą nie będzie miała problemu.
— To zachowanie spowodowała ręka pielęgniarza na moim ramieniu. Zdenerwowała się. Na pewno jest jakieś wytłumaczenie na tę reakcję, ale dla zrozumienia potrzebuję przestrzeni — oblizuję wargi. — Dosłownie. Chciałabym, aby pielęgniarze byli za drzwiami, tak w razie czego. Ale nie w środku.
— Myślisz, że skoro cię przyjęliśmy to będziesz rozstawiać wszystkich tak, jak sobie tego życzysz?
Drwiący ton w głosie Hiller sprowadza mnie do konfrontacji. Jawnie atakuje moją obecność — i choć wcześniej miałam przekonanie, że w oczach niektórych pracowników jestem intruzem, tak ona wszystko potwierdziła.
— Tak. Dostaliście za to pieniądze. Ogromne.
Przez moment milczy, wyraźnie zaskoczona.
— Żadnego pielęgniarza podczas sesji, dopóki nie wydarzy się coś, co wymagałoby koniecznej interwencji.
— Nie ma takiej opcji pierwszego dnia. Nie planuję brać odpowiedzialności za to, że cię potnie — marszczy brwi. — Albo cholera wie co. Jest kreatywna.
— Może pierwszorzędnie nie dawajcie jej niczego, czym mogłaby mnie pociąć? — Rzucam sugerującym pytaniem. — Jaka jest więc propozycja kompromisu? Pierwszy tydzień z pielęgniarzem w pokoju, a później prywatne sesje?
— Przeniesiemy was do dostosowanego pokoju. I nadal będzie obecny pielęgniarz.
— Ich obecność często drażni Cherie.
— Nikogo to nie obchodzi.
— Słucham? — Prostuję plecy i pochylam się w jej stronę. — Czy czytałaś jej dokumentację, zanim mi ją przekazałaś?
Nie mogłam się powstrzymać.
Hiller wydaje się jeszcze bardziej zaskoczona niż wcześniej moimi słowami. I pewnie też tonem. I bezpośrednim zwrotem do niej.
— Pracuję z nią od wielu lat. Robisz sobie ze mnie żarty? — Zdziwienie szybko maskuje irytacją.
— Bardziej powątpiewam w poprawną ocenę sytuacji niż robię sobie z czegoś tak poważnego żarty.
— Że co? Jesteś z nią dwa tygodnie.
— Skoro czytałaś jej papiery to wiesz, że napastnikiem na jej siostrę najprawdopodobniej był mężczyzna — zaczynam, celowo ściszonym głosem, ale nadal jest on nieprzejednany w tonie. — Nie wiadomo co wydarzyło się z resztą jej rodziny i dlaczego wszystko potoczyło się tą drogą, a nie inną. Niemniej jednak w tych wszystkich niewiadomych, w którymś momencie winny był najpewniej mężczyzna.
Zaciskam wargi, kiedy nawet nie próbuje wcisnąć swojego zdania. Wykorzystuję to i kontynuuję.
— Pielęgniarze ją drażnią. Pielęgniarki nie. To może być ze sobą powiązane. Bardzo możliwe, że jeżeli istnieje to powiązanie, Cherie nie czuje się komfortowo ani bezpiecznie z mężczyznami, a tymczasem... Są oni obecni na prawie każdej sesji. Jakim sposobem ma ze mną otwarcie rozmawiać, skoro w kącie jest osoba powodująca jej dyskomfort. I to nic personalnego — wskazuję na nią palcem. — To szczegóły, które wyłapałam w pierwszych dniach pobytu. Ale jakimś cudem jest wam na rękę wrzucać ją do takich sytuacji. A później jest wielkie zaskoczenie, kiedy wybucha.
Kręcę zrezygnowana głową i opuszczam dłoń.
— Czy ktoś poświęcił chwilę, aby się zastanowić nad tym, że jej zachowanie mogłoby być inne, gdyby była przy kobietach, przy których wyraźnie czuje się komfortowo? A przynajmniej znacząco bardziej niż przy mężczyznach.
— Przyszłaś tutaj z zewnątrz i myślisz, że wszystko tak rozpracowałaś — Hiller niemal prycha. — Zdarzyło się jej zaatakować kobietę. Akurat ona nie robi nikomu taryfy ulgowej.
— Nie wątpię w przejawy agresji u Cherie — mówię natychmiast.
Nie wykluczam jej agresji. Widziałam ją. Doświadczyłam — poniekąd. Ale to nadal nie wyklucza tego, że na dziesięć takich reakcji poprzez agresję, siedem z nich jest wywołanych przez samą obecność mężczyzn względem których dyskomfort popycha ją do wyboru takiego zachowania.
— Jednak nie zmienia to tego, że jeśli istnieje korelacja między obecnością mężczyzn w pokoju a częstszymi wybuchami agresji to trzeba wprowadzić zmiany.
— Co trzeba z nią robić, to temperować.
— Temperować?
Chyba nie dało się powiedzieć czegoś gorszego niż to.
Ale Iris Hiller musiała wyczuć po moim głosie, że nie jestem tym rodzajem psychiatry, który poprałby taką metodę. Widzę to również po mowie jej ciała.
— Nie ma porównania między moją wiedzą i pracowników a twoją po upływie dwóch tygodni — mówi ostatecznie.
— Nie twierdzę, że znam Cherie lepiej. Niemniej jednak próbuję zrobić wszystko, żeby ją poznać i zauważam sytuacje, które ją denerwują. Nie ma żadnego powodu, aby przyczyniać się do tworzenia ich, bo to zaburza naszą pracę. I naturalność spotkań — biorę głęboki wdech. — Zależy mi na tym, aby czuła się bezpiecznie. To nie jest nic osobistego, ale jestem przekonana, że istnieje jakaś korelacja między częstszymi gwałtownymi reakcjami a obecnością mężczyzn. I nie dyskryminuję nikogo, ale jeżeli jest to wykonalne, aby były z nią pielęgniarki, zamiast pielęgniarzy to istnieje szansa, że będzie spokojniejsza.
— Nie bierzesz pod uwagę tego, że jest przebiegła, złośliwa i robi wszystko według własnego kaprysu. Jak tylko zauważy, że są wnoszone zmiany specjalnie dla niej, to zacznie to wykorzystywać. A wtedy będzie miała cię owiniętą wokół palca.
— Wrogość w jej stronę jest niepotrzebna. Cherie na pewno to wyczuwa.
— I bardzo dobrze. Gdybym miała być dla każdego miła, to by to wykorzystali do momentu, w którym nie strzelę sobie w głowę — pociera skroń chudą dłonią. — To nie jest jakaś przepychanka. Panuje tutaj rygor, ponieważ przypadki są najgorszego sortu.
Najgorszego sortu... Jakby mówiła o jakimś towarze, a nie ludziach.
— Bez ręki na pulsie pracownicy sami by powariowali.
— Rozumiem pewien rygor, ale jeżeli między wami a pacjentami jest tak gruby mur to sami przyczyniacie się do przeludnienia. Osoby, którym jeszcze można pomóc do tego stopnia, aby stąd wyszły nie dostają szansy na to, żeby naprawdę to zrobić. A kolejni czekają, żeby się tutaj dostać.
— Przez cały ten czas odnoszę wrażenie, że myślisz, że jesteś tutaj po to, aby wnieść zmiany. Twoim jedynym zadaniem jest przebywanie z nią przez minimum dwa miesiące. Po tym czasie możesz stąd wyjść i nawet się nie odwracać.
— Nie porzucam pacjentów.
— Ona nie jest twoją pacjentką.
— Liczysz, że będę się z tobą kłócić? — Pytam z ciężkim westchnięciem. — Chcę pomóc Cherie. Po to tutaj jestem. I chciałabym, żeby pomoc Cherie nie kończyła się na moim siedzeniu przez godzinę. Chciałabym współpracy — wskazuję raz na nią, raz na siebie dłonią. — I mówiąc już o tym, godzina z Cherie bardzo szybko mija. O ile nie będzie to kolidowało z jakimiś zajęciami, to chciałabym widywać się z nią przez dwie godziny dziennie.
— Jest pewna granica, której nie możesz przekraczać — Hiller usilnie próbuje się wykłócić o swoje racje. — To nie jest twoja pacjentka. Jeżeli twoim sposobem na złapanie kontaktu z pacjentem jest zaangażowanie, nie interesuje mnie to. Tutaj tego nie będzie. To nie jest pierwsza lepsza osoba z ulicy, która opowie ci o swoich problemach, jeżeli się do niej uśmiechniesz albo dasz złudne wrażenie, że jesteś jej przyjaciółką i może ci się zwierzyć.
— Nie powiedziałam o swoich metodach po to, abyś je oceniała — mówię bez zwrotu per pani, ponieważ mam już jej dość. — Mówię o nich jedynie po to, żebyś miała świadomość czego oczekuję. I mogę oczekiwać. Dostałaś pieniądze za moją obecność, nie na odwrót.
Powoli wstaję z miejsca. Nasze spojrzenia ponownie się spotykają. Mam wrażenie nawet w tej krótkiej chwili kontaktu, jakbyśmy wciąż walczyły — tylko że niemo.
— Podporządkuj się — dodaję. — Jeżeli masz jakieś uwagi, zapraszam do mojego szefa, ale on nie lubi tracić czasu na bzdury. Nie zostałabym tutaj wysłana ani pierwszorzędnie wybrana do realizacji projektu, gdyby miał względem mnie wątpliwości.
Sięgam dłońmi za plecy, po czym splatam ze sobą palce, jednocześnie utrzymując wyprostowane plecy. Nadal patrzę na bladą, wychudzoną twarz Iris Hiller.
— Podsumowując: chcę widywać się z Cherie przez dwie godziny dziennie, zmieniamy pokój na taki bez dzielącej nas ściany i tylko w pierwszym tygodniu będzie z nami pielęgniarz. Najlepiej inna kobieta.
— Dwa tygodnie — unosi brew. — Chyba, że tak szybko chcesz pożegnać się z zębami z jej powodu.
Przechylam lekko na bok głowę.
— Dwa tygodnie zaczynają się od jutra. Ani dnia dłużej bez względu na to, co się dzieje — mówię na jednym oddechu, czując, że zaraz głos zacznie mnie zawodzić, ponieważ ta kobieta jest nieprzejednana.
— Zaaranżowałam już nową salę.
Kiwam głową.
— W takim razie to wszystko — zasuwam za sobą krzesło. — I proszę pamiętać, że nie jestem praktykantką czy stażystką, która wychodzi poza swoje możliwości w tej chwili. Jestem wykwalifikowanym psychiatrą. W dodatku dostaliście za moją obecność grube pieniądze. Chyba trzeba to przypominać, żeby był między nami chociaż cień współpracy.
Bez czekania na jej odpowiedź kiwam głową w geście pożegnania, po czym odwracam się i wychodzę. Gdy tylko zamykam drzwi, odchodzę na bok i opieram rozgrzane plecy o chłodną ścianę, biorąc przy tym kilka głębokich oddechów. Przymykam powieki z nadzieją, że uda mi się przenieść szalejące myśli.
Niestety nieprzyjemna rozmowa z Iris Hiller pozostaje niezapomniana.
Ze zrezygnowaniem odrywam się do ściany i ruszam do pomieszczenia socjalnego, aby zabrać swoje rzeczy i jak najszybciej się stąd wyrwać. Może wtedy przestanę myśleć o tym spotkaniu.
—
Z głośnym sapnięciem przekręcam się na prawy bok, kiedy okazuje się, że nie dzwoni mi w głowie, bo zaczynam wariować, ale ktoś rzeczywiście chce się tutaj dostać, maltretując dzwonek przy drzwiach już trzeci raz. Zerkam przelotnie na zegarek.
Przecieram twarz. Mam nadzieję, że osoba będąca po drugiej stronie drzwi wie, co ją czeka, gdy tylko tworzę o takiej godzinie.
Przysięgam, zamorduję.
Owijam się szlafrokiem, który leżał przerzucony przez ramię fotelu, po czym wsuwam na stopy miękkie kapcie. Przecierając oczy dłońmi, ruszam do drzwi frontowych. Kilka razy wyrywa mi się ziewnięcie, ale nie można mi się dziwić — jest godzina piąta rano.
Kiedy tylko jestem przy drzwiach, zerkam przez wizjer, aby sprawdzić, kto jest takim szaleńcem, aby łazić i dzwonić do ludzi o tej porze. Na szybko związuję szlafrok przed odblokowaniem zamków i otwarciem drzwi.
Od razu jestem porwana do lodowatego uścisku, który powoduje chłod bijący od kurtki znacząco wyższej ode mnie kobiety. Wzdrygam się na to i jak najszybciej odnajduję drogę, dzięki której wyplątuję się z uścisku, po czym cofam się wgłąb mieszkania, gestykulując dłonią, aby ruszyła za mną.
— Minęło trochę czasu, od kiedy się widziałyśmy — słyszę za sobą.
— Nie, żebym nie cieszyła się na twój widok, ale co ty tutaj robisz o cholernej piątej rano, Lizzie?
— Przyjechałam cię odwiedzić — mówi, jakby to było takie oczywiste. — Mama non stop powtarza, że robisz coś niebezpiecznego. W końcu zaczęłam się niepokoić.
— Nie powinnaś jej słuchać — opieram się o wysepkę kuchenną. — Mogłaś uprzedzić albo po prostu zadzwonić. Po co aż tak się fatygować? — Zaczesuję włosy. — Poza tym, piąta rano? Serio, Lizzie? Nie masz co robić w Miami i latasz sobie do Nowego Jorku w środku nocy?
— Liczyłam na inne przywitanie — mruży na mnie powieki. — Może coś w stylu: "Jak miło cię widzieć, Lizzie. Stęskniłam się za tobą". Albo "Dobrze, że przyjechałaś. Zaraz zrobię herbatę, bo pewnie zmarzłaś. Przecież w Miami jest cieplej niż w Nowym Jorku".
— Jak mogę być miła o piątej rano? W dodatku to jest pora przed moim pierwszym z pięciu budzików — z lekkim uśmiechem ponownie przecieram oko. — Zaproponowałabym herbatę, ale teraz to mogę co najwyżej przyłożyć ci z kubka w czoło za to, że mnie obudziłaś.
— Wyrodna siostra — wskazuje na mnie oskarżycielsko palcem, po czym klepie w ramię, na co wykrzywiam usta. — Zróbże swojej ulubionej siostrze coś ciepłego. Prawie zamarzłam na tym mrozie! — Na potwierdzenie pociera czerwone z zimna ręce, po czym wystawia je przed moją twarz.
Wywracam oczami.
— Niech ci będzie — z westchnięciem przechodzę do kuchenki, z której biorę czajnik. Dolewam do niego więcej wody. — Wstawię wodę, ale ty zalewasz, bo pójdę chociaż w tym czasie wziąć prysznic i przebrać się do pracy.
— No dobra. A tak w ogóle to...masz jakieś problemy finansowe? — Niemal szepcze ostatnią część pytania.
— Hę? — Marszczę brwi. — Nie. A co?
— Bo w tym mieszkaniu pizga tak samo jak na dworze. Płacisz za ogrzewanie?
— Płacę — prycham cicho. — Tak to jest, kiedy przyjeżdża się z wiecznie słonecznego Miami, Lizzie. Powinnaś już dawno się zaaklimatyzować. To nie twoja pierwsza wizyta w Nowym Jorku.
— Nie bądź taka mądra.
Moje kąciki warg idą w górę.
— Przecież już jestem.
Lizzie przykłada dłoń do mostka, udając urażoną, ale ignoruję tę reakcję i idę się ogarnąć. I tak nie ma szans na drzemkę, więc lepiej, jak wyszykuję się już teraz.
Znając moją mamę, nagadała coś Lizzie i przyjechała na przeszpiegi.
— Mama mówiła, że wybrałaś sobie najgorszy ośrodek — parę minut później słyszę potwierdzenie moich założeń.
Biorę gryz tosta, dając sobie chwilę na odpowiedź.
— Technicznie rzecz biorąc to szpital, ale sama też preferuję to samo nazewnictwo, co ty — sięgam po kubek. — Załóżmy, że to, o czym mówiła mama jest prawdą. Co w związku z tym?
— Martwię się. Ona tym bardziej. Przecież wiesz.
— Lizzie, jestem dorosła — biorę łyk wciąż ciepłej herbaty. — To nie tak, że poszłam tam kompletnie w ciemno. Znam swoje możliwości. I zrobiłam rekonesans. Na tyle, na ile byłam w stanie.
— Okej, może i tak, ale co będzie, jeśli któryś z pacjentów spróbuje cię zaatakować? Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.
Tym razem przenoszę uwagę do jajecznicy, aby nie zdążyła wystygnąć. Nakładam sobie ją parę razy, jednocześnie skupiajac spojrzenie na przypadkowym punkcie w jasnym blacie.
— Lizzie, znam ryzyko zawodowe — unoszę spojrzenie do brązowych oczu siostry. — Wiedziałam o nim, zanim zaaplikowałam na te studia. Nie po to zarywałam tyle nocek i wypruwałam sobie żyły przy tych wszystkich doktorach habilitowanych, żeby po złapaniu stałej pracy usiąść wygodnie w krześle i na tym zakończyć rozwój kariery.
— Pytanie za jaką cenę chcesz rozwinąć karierę, Lili...
Powtrzymuję grymas na skrót imienia. Nigdy go nie lubiłam, ale za to moja rodzina aż nadto. Nie wygrałam tej bitwy.
— Oczywiście, Venom Asylum jest wyzwaniem. I to dużym. Ale to nie znaczy, że podjęłam się niewykonalnego. Zamierzam pomóc podopiecznej.
— Więc to kobieta? Powiesz coś więcej?
Kręcąc głową, powracam do jajecznicy.
— Wiesz, że nie mogę.
— Te twoje tajemnice zawodowe — pomrukuje z wyraźnym niezadowoleniem.
Unoszę dłonie w geście obronnym.
— Nie ja to ustalam — odpowiadam. — To, co mogę ci powiedzieć to... Hm, jest barwną postacią. Zaciekawiła mnie.
— W jakim sensie barwną?
— Gdybyś ją zobaczyła, pewnie zbiłaby cię z tropu. Gdybyś przyjrzała się jej zachowaniu, pewnie uwierzyłabyś opinii, jaką ma. Gdybyś jej posłuchała, pewnie nadal wierzyłabyś opiniom innych.
— Ale...?
— Gdybyś zaczęła czytać między wierszami i łączyć te wszystkie drobne rzeczy w niej, które wielu odepchnęły, to zauważyłabyś, że jest złożoną osobą.
— Ta... Nie daj się zwieść. Plotki nie zaczynają się z niczego. Zwłaszcza w twoim środowisku.
— Nie zamierzam. Mam wszystko pod kontrolą — uśmiecham się delikatnie, po czym ponownie biorę kęs jajecznicy. — Nie dam zamydlić sobie oczu. Póki co próbuję zdobyć jej zaufanie. O to w tym wszystkim chodzi. Później będę myślała, co dalej z nią począć.
— Nie boisz się?
— Czego?
Sięgam po herbatę, z której biorę drobne łyki w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Tego wszystkiego. Tej twojej pacjentki. Tego nowego miejsca. Tego, co z tego wszystkiego wyjdzie.
Moja twarz łagodnieje, kiedy Lizzie zaczyna bezsensownie grzebać w swoim śniadaniu z dość posępną miną. Wiem, że każdy z moich bliskich martwił się od chwili pierwszej sesji, jaką dane mi było przeprowadzić.
Perpektywa tego, aby mieć w rodzinie lekarza była kusząca. I fajna. Zwłaszcza dla matki i ojca. Czar prysnął, kiedy mogłam mieć do czynienia z osobą, która ma przejawy agresji i istniało ryzyko, że mogłabym być w niebezpieczeństwie.
Teraz z tej kuszącej perspektywy zrobili wielki problem, o który regularnie się kłócimy.
— Myślę, że ludzie z którymi pracuję boją się bardziej, bo nie wiedzą, co się z nimi dzieje ani dlaczego tak jest — robię chwilową pauzę. — Wydaje mi się, że boją się bardziej ode mnie, pomimo pozorów. Najczęściej to mechanizmy ochronne.
— To nie wyklucza tego, że też się boisz.
— Zawsze jest obawa przed tym, czy nie popełnię błędu. W analizie. W hipotezie. W tezie. W opinii. We wszystkim.
— Wiesz, że nie o to mi chodziło, Lili.
Z cichym westchnięciem spuszczam spojrzenie do jajecznicy.
— Na więcej nie mam odpowiedzi.
——————————
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top