‣ Coffin or urn

Huk.

— Co?

Natychmiastowo podnoszę się do pozycji siedzącej, kiedy ponownie słyszę huk. Drżącą dłonią zgarniam w tył poplątane włosy i patrzę na zegarek na szafce nocnej.

1:37.

Kolejny huk.

Gwałtownie się podnoszę, ale lekko się zataczam — a właściwie to na tyle, że prawie upadam dupskiem z powrotem na materac łóżka. Jestem jednak na tyle świadoma zagrożenia, że sięgam pod łóżko — oczywiście nie patrzę, co jest pod nim, bo jeżeli znajduje się tam coś więcej poza kijem bejsbolowym, to chyba jebłabym na zawał, zanim zdążyła wziąć kolejny oddech.

W chwili, kiedy ponownie się prostuję, słyszę ciche piśnięcie. Drzwi.

Zaciskam palce na kiju z mocno bijącym sercem.

To drzwi mojej sypialni, które nieznacznie się otworzyły bez mojej ingerencji. Zawsze są zamknięte. Nienawidzę, kiedy jakiekolwiek drzwi są otwarte.

W tej głuchej ciszy zaczynam samą siebie zawodzić, ponieważ ze stresu słyszę dudnienie w uszach — i jest to mój własny puls, przez co nie mogę skupić się na niczym innym. Nie słyszę obcych kroków. Nie słyszę żadnych słów. Nie słyszę nawet niczyjego oddechu.

Nie słyszę niczego poza sobą.

Jakim więc, kurwa, sposobem te drzwi się otworzyły? I skąd ten huk?

Przełykam ślinę.

Jeśli to ma być mój ostatni dzień, to przynajmniej kij zostanie prawidłowo wykorzystany. Wyląduje na czyimś łbie.

Niepewnie wykonuję pierwszy krok — boso, aby dźwięk podeszwy kapci mnie nie zdradził. W prawej dłoni trzymam kij lekko za sobą, gotowa zamachnąć się w każdej chwili, kiedy lewą sięgam po klamkę.

Gwałtownie za nią chwytam i otwieram drzwi.

Nikogo tam nie ma.

Kurwa, to nie wygląda najlepiej. W filmach zawsze coś się czai w korytarzach. W najciemniejszym kącie.

Wypuszczam cicho spięty oddech i robię kolejny krok, zanim decyduję się na szybkie wybiegnięcie na korytarz, obracając się wokół własnej osi z kijem gotowym do uderzenia.

Nadal nikogo nie ma. Jestem tylko w ciemności. Sama ze sobą.

W podobny sposób przebywam drogę aż do drzwi frontowych, rozglądając się stamtąd po przestrzennej kuchni połączonej z salonem. Nie ma nic podejrzanego.

Odbija mi, myślę sobie, kiedy opieram tył głowy o drzwi mieszkania, biorąc po raz pierwszy kilka uspokajających oddechów. Niedługo po tym wracam do sypialni ze szklanką wody, którą niemal w całości opróżniam przy łóżku.

Z dozą niepewności kładę się spać z kijem pod kołdrą i świadomością, że na milion procent zamknęłam drzwi sypialni.


Huk.

Otwieram szeroko oczy, ponownie zaalarmowana. Dziwię się samej sobie, że w amoku nagłego skoku adrenaliny pamiętam, że mam pod kołdrą kij, za który chwytam przed zrzuceniem z siebie kołdry.

Trzask.

O nie, kurwa, ile można. 

Kolejny huk. Patrzę na zegarek.

3:13.

No kurwa zajebiście. Godzina demonów.

Biorę głęboki wdech, wstając z łóżka z szalenie bijącym sercem.

Jeśli ma mnie coś zajebać, to i tak cała z tego nie wyjdę. Przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam się bronić.

Tym razem przykrywam paniczny strach sztucznie wytworzoną irytacją, że jestem po raz kolejny zbudzona. Próbuję oszukać własny umysł i dzięki temu, jak taka jebnięta szajbuska chwytam za drzwi od sypialni, otwierając je z hukiem — i przy okazji wymachując kijem.

Nikogo tam nie ma.

Ale gdy tylko wybiegam równie pośpiesznie i nieprzewidywanie na korytarz dostrzegam, że drzwi frontowe zostają domknięte. Dosłownie wychwytuję moment wiązki światła padającej z korytarza poza mieszkaniem do środka, zanim ktoś, kto rzeczywiście tutaj był je za sobą zamknął.

To całkowicie mnie rozbudza.

Ktoś tutaj był.

Ja pierdolę, przechodzi mi przez myśl, gdy tak samo zastygnięta wpatruję się w drzwi, zapominając o tym, aby sprawdzić, czy nie ma nikogo za mną albo w łazience, która również jest za moimi plecami.

Nie jestem pewna ile tak stoję, ale drzwi nie zostają ponownie otwarte. Wybudzam się z tego przesiąkniętego paniką transu, kiedy mrugam i moje oczy wyłapują białą kopertę, która leży na ziemi przed drzwiami frontowymi. Centralnie w małym korytarzu, gdzie zawsze zostawiam swój płaszcz, buty i torebkę.

Nie było jej wcześniej. To na pewno nie moja koperta.

Bezmyślnie wykonuję pierwszy krok w przód. A po nim następny. I kolejny, aż w końcu niepostrzeżenie docieram przed drzwi frontowe.

Kolejny raz, tak znikąd, alarmuję samą siebie i dopadam drzwi, prawie depcząc po kopercie, aby zatrzasnąć wszystkie zamki — razem z tym antywłamaniowym. Dodatkowo opadam ciężarem ciała na chłodną powierzchnię drzwi, żeby mieć pewność, że nikt się tutaj nie dostanie.

Ponownie tracę poczucie czasu. Dopiero tępa, niemal świszcząca w uszach cisza przywraca mnie z powrotem do rzeczywistości. Z dozą niepewności odrywam się od drzwi po trzykrotnym upewnieniu się, że wszystkie zamki są zatrzaśnięte. 

Nadal jestem czujna, kiedy chwytam kopertę — w drugiej dłoni wciąż mam kij. Tym razem jednak dla dania sobie więcej pewności, zaczynam zapalać światła — te najmniejsze, ale przynajmniej ta ciemność znika i przez to nie czuję się tak osaczona.

Zostaję jednak w kuchni, bo obawiam się wrócić do sypialni — siadam za blatem kuchennym z kijem opartym o własną nogę, kiedy drżącymi palcami zabieram się za otwarcie koperty.

To nie może być jakiś żart. Ktoś był w moim domu, upominam się i początkowo nie sięgam do środka koperty tylko z większej odległości zerkam co jest w jej wnętrzu.

Jakieś papierki. Okej. Może to nic aż tak strasznego.

Największym błędem, jaki popełniam to wysypanie, jak się okazuje zdjęć na blat za jednym razem. Prawie od razu dostaję odruchu wymiotnego połączonego z kolejnym atakiem paraliżu, co sprawia, że czuję się paskudnie.

— Chryste — nie mogę się powstrzymać.

Chcę odwrócić głowę od zdjęć, ale moje oczy nieustannie wpatrują się w to, które jest na samym szczycie — i przez to najbardziej widoczne.

Jest tam rozebrana dziewczynka z sińcami na szyi i w jeszcze kilku miejscach ciała. Nie wiem, co we mnie wstępuje, ale chwytam za fotografię i odwracam ją — może dlatego, aby nie patrzeć na dziecko, a może dlatego, żeby sprawdzić, czy jest podpisane.

Nie mam bladego pojęcia, dlaczego to robię.

Niemniej jednak nawet na odwrocie zdjęcia odnajduję kolejną rzecz. I tym razem pękam całkowicie — łzy natychmiast są w moich oczach i równie szybko zaczynają spływać po policzkach, gdy wlepiam ślepia w napis.

A raczej podpis.

Sofia María Welfear.

— To jej siostra — szepczę w powietrze.

Mrugam kilkukrotnie powiekami, ale nie zmniejsza to ilości wypływających łez. Wiedząc, że nie wygram, odkładam zdjęcie na bok. Upewniam się jednak, że nie widzę ciała dziewczynki, tylko podpis.

Niestety odkładając tę fotografię, odsłaniam kolejną i nawet nie chcę podejmować się ocenie, jakie jest gorsze.

Tym razem brakuje mi słów, przez co wpatruję się w zdjęcie przedstawiające mężczyznę leżącego na brzuchu na podłodze. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie ogromna kałuża krwi, która jest wokół jego ciała i wystający nóż kuchenny z jego pleców — najpewniej ostrze zablokowało się gdzieś między żebrami.

Nie znoszę tego widoku długo, dlatego odwracam fotografię i od razu dostrzegam kolejny podpis.

Mario Welfear.

— Ojciec Cherie?

Zautomatyzowanym już ruchem w całym tym szoku odkładam na bok zdjęcie, jednocześnie odsłaniając nowe. Teraz już domyślam się, kto to może być.

Dorosła, naga kobieta leży w wannie pełnej wody — nie byłoby w tym ujęciu nic szczególnego, gdyby nie zamknięte powieki, siniaki na twarzy, trupioblade usta i tabletki dookoła niej — zarówno pływające resztki w wodzie, jak i leżące w całości na kafelkach. 

Odwracam fotografię. 

Rosa Gustava Welfear.

 Gdy tylko odkładam fotografię i zerkam na ostatnią, która była w kopercie, początkowo mnie wzdryga. Biorę ze świstem powietrze w płuca i pochylam się nad zdjęciem, zamiast brać je w dłoń.

Znajduje się na nim uśmiechająca się dziewczynka. Nie byłoby w nim nic dziwnego. Naprawdę.

Tylko ta uśmiechająca dziewczynka ma na dłoniach krew, a w dodatku zdjęcie zostało wykonane bez usunięcia efektu czerwonych oczu, przez co właśnie ten kolor pokrywa jej tęczówki.

Z pierwszego wrażenia można pomyśleć, że patrzy się małego demona, który jest zadowolony z tego, co zrobił.

Pospiesznie odwracam fotografię. Również jest podpisana.

Gloria Cherie Welfear.

Odsuwam się od zdjęcia i zamykam powieki. Po chwili dociera do mnie, że instynktownie chwyciłam za kij, który kurczowo trzymam przy nodze. 

Tego wszystkiego jest za dużo.

— Powinnam była rzucić tę robotę — szepczę do samej siebie po otwarciu powiek i przelotnym spojrzeniu na wszystkie imiona i nazwiska widniejące na fotografiach.

Każde z tych zdjęć jest zatrważająco uderzające, ale na wzgląd tego, że miałam kontakt z Cherie twarzą w twarz, to na ostatnim skupiam się najbardziej. Nie mogę wypchnąć z myśli tego obrazu.

Jak taki mały diabeł.

Zdjęcie przedstawia tylko jedną interpretację.

Cherie podtrzymuje w Venom Asylum konkretną fasadę.

Nikt nie jest w stanie powiedzieć mi, co tam się wydarzyło. Wiem, że wszyscy, poza Cherie, nie żyją, ale do tego wszystkiego doprowadził jakiś ciąg zdarzeń, który jest kluczowy do zrozumienia kobiety.

Sama mi tego nie powie, a nie wiadomo, co znajdę w archiwum.

Nie mogę jednak przy znajomości — nawet jako takiej — Cherie zignorować tej rażącej interpretacji wynikającej ze zdjęcia. Z niego wynika dość prosty wniosek odnoszący się do obecnych czasów.

Wszyscy słusznie boją się pacjentki, którą wzięłam jako swoją podopieczną.


Dzień po całym zajściu siedzę przed domowym biurkiem, spoglądając na otwartą butelkę wina, która im dłużej na nią patrzę, tym bardziej odpycha. Niezmiennie jestem przerażona tym, co się wydarzyło — wezwałam nawet policję, ale nie zaobserwowano śladów włamania, więc temat od razu ucichł.

Jeden policjant był na tyle bezczelny, aby powiedzieć, że pewnie coś mi się przewidziało o takiej porze. Nie wspominałam o kopercie i zdjęciach, więc miał swój ubzdurany powód, aby stać przy swoim ignoranckim założeniu.

Dzisiaj z kolei zostały wymienione zamki — skoro rzeczywiście nie ma śladów włamania, a ja jestem całkowicie pewna, że drzwi były poprawnie zamknięte, to znaczy, że ktoś znalazł sposób, aby się tutaj dostać, używając jakiegoś klucza.

Co prawda srogo zapłaciłam za nagłą wymianę zamków, a jeszcze więcej za nie same, ale czuję się ciut bezpiecznie.

Ale tylko ciut. Przez cały wieczór spoglądałam w przypadkowe ciemne kąty z niepewnością, czy może ktoś tam będzie stał. Ponownie w środku mieszkania.

Przecieram twarz. Jestem jednocześnie cholernie zmęczona — i przekonana, że gdybym się położyła, to zasnęłabym w sekundę — ale jednocześnie pobudzona przez ciągnący się za mną strach przed powtórką.

W końcu wyrywam się z transu i przesuwam spojrzenie do notatnika, który jest otwarty na stronie z dnia, kiedy Cherie mnie zaatakowała. Mam wrażenie, że po ilości powtórnego czytania tekstu, który sama napisałam znam go na pamięć, ale nie powstrzymuje mnie to przed bezwiednym pochyleniem się nad biurkiem i przeleceniu spojrzeniem po zapisanych linijkach.


Wnioski:

Podejrzewam, że pacjentka została przekonana a jeszcze bardziej, że zmuszona do agresywnego zachowania względem mnie chwilę po wejściu do pokoju przypisanego na czas sesji. Do tamtej pory kontakt z podopieczną był dobry i bezkonfliktowy poza początkowymi trudnościami. Kilka sesji wcześniej dało się jednak zauważyć zmianę w zachowaniu podopieczna charakteryzuje się luźnym podejściem do sesji, często rzucając żartami, natomiast podczas paru spotkań poprzedzających atak była przygaszona. Nie była również tak rozmowna, jak zazwyczaj ani chętna do rozładowywania poważnej atmosfery poprzez sam cel spotkań swoimi żartami.

Prawdopodobnie została przekonana lub zmuszona do takiego zachowania, aby zniechęcić mnie do kontynuowania sesji, które zaczynały nabierać progresu. Główne podejrzenia padają na główną pielęgniarkę w Venom Asylum i jednocześnie samozwańczą "przełożoną" Iris Hiller. Na chwilę przed spotkaniem doszło między nami do konfliktu słownego, podczas którego kwestionowała skuteczność moich metod oraz sugerowała, iż ma nade mną wystarczającą władzę, aby w każdej chwili zmniejszyć kontakt z podopieczną nie argumentowała tego poza kwestionowaniem mojej wiedzy. Żaden inny, bardziej sprecyzowany przykład nie został przez nią podany podczas konfrontacji.

Istnieje możliwość, że przez powstały konflikt chciała pokazać swoją rację i w jakiś sposób wpłynęła na pacjentkę, aby podkreślić i udowodnić, że:

1. Nie można wykonać z nią żadnego progresu.
2. Stosowane przeze mnie metody nie działają.
3. Pacjentka jest "przegraną" sprawą i lepiej, żebym przebrnęła przez minimalny okres pobytu w Venom Asylum, a tuż po nim zaprzestała kontynuacji prowadzenia sesji z podopieczną.

Od momentu wejścia do pokoju w rzeczowym dniu pacjentka wydawała się poddenerwowana, co jest kolejnym anormalnym zachowaniem. Po wejściu nie było chwili, która mogłaby spowodować atak — czy to słownie z mojej strony, czy reakcją. 

Wszystkie elementy z wydarzeń tamtego dnia wskazują na to, że ktoś wywarł sugestię bądź nacisk, aby podopieczna chwyciła mnie za szyję i poddusiła. Co więcej, reakcja pielęgniarzy była wyjątkowo spowolniona — każdorazowo co chwilę zerkają do środka przez oszkloną i zabezpieczoną część drzwi. Tego dnia zrobili to z dużym opóźnieniem, co mam wrażenie, że wywołało u podopiecznej panikę, ponieważ chciała szybkiej interwencji.

Zachowanie przeczy temu, że intencjonalnie chciała wyrządzić mi krzywdę.


Z głośnym westchnięciem zamykam notatnik. Ponownie opadam na oparcie obrotowego krzesła i spoglądam w kierunku wina, które tym razem zaczyna kusić, ponieważ czuję się bezsilna.

— Niczego więcej nie wymyślę — w ostatniej chwili łapię się na tym, że zatrzymuję własną dłoń, która chciała chwycić po alkohol. — Przecież nie ma weekendu.

Zaczynam wariować. Nie powinnam robić z takiego sięgania po alkohol rutyny.

Przenoszę spojrzenie w kierunku łóżka.

To będzie ciężka noc, bo nie zasnę tak szybko bez znieczulenia.


Unoszę brwi, kiedy po przekroczeniu progu pokoju, Cherie podrywa się do góry z łóżka, po czym staje nadto blisko mnie, gdy drzwi zostają zamknięte. Ciężko zignorować podmuch słodkości balonowej gumy, który od niej bije i jest niemal przytłaczający.

Ostatecznie uśmiecham się do niej, po czym przybieram zrelaksowaną postawę — wsuwam dłoń do bocznej kieszeni czarnych, typowo biurowych spodni, zanim na nią ponownie spoglądam.

— Dzień dobry, Cherie — na moje słowa przekręca na bok głowę. — Jak ci minął wczorajszy dzień i poranek?

— Ok.

Bez kolejnego pytania przyglądam się zamyślonej minie kobiety, która zaczyna wędrować wzrokiem po pomieszczeniu, nadal stojąc tak blisko mnie. Między nami zapada cisza — i jest ona aż nadto przyjemna, więc robię się lekko podejrzliwa.

Przenoszę spojrzenie z twarzy Cherie, kiedy drzwi po drugiej stronie pokoju zostają otwarte, a do środka wchodzi pielęgniarz w towarzystwie Hiller. Zaciskam zęby, kiedy moje oczy dostrzegają dwa składane krzesła, które przytargał ze sobą mężczyzna.

— Myślałam, że nie przyjdziesz — głos Cherie przywraca moją uwagę.

Patrzę na jej twarz. Nadal jest zamyślona i jakby trochę oderwana od rzeczywistości, chociaż nie zmienia to tego, że atmosfera zdecydowanie przekształciła się w coś ciężkiego i pełnego napięcia. 

Wyjątkowo nie między naszą dwójką.

Typowo między mną a Hiller.

— Dlaczego? — Pytam łagodnie, skupiając w tym momencie całą swoją uwagę na Cherie. — Zawsze przychodzę.

— Nie zawsze — mamrocze dość cicho. — W niedziele nie. I nie każdą sobotę.

— Faktycznie, w niedziele nie przychodzę — potwierdzam. — Muszę trzymać się pewnych procedur. Musisz ode mnie od czasu do czasu odpocząć. 

— Zasady są po to, żeby je łamać — leniwie unosi jeden z kącików ust, nadal na mnie nie patrząc.

— Nie wypada mi — mówię z cieniem rozbawienia. — Chcesz usiąść? 

Przenoszę wzrok na stolik, który jest w drugiej części sali i odległością jest do niego bliżej Hiller oraz pielęgniarzowi niż naszej dwójce. 

— Postoję.

Okej. Nie chcesz sie do nich zbliżać. Całkowicie to rozumiem.

— W porządku — mijam ją.

Podchodzę do Hiller. Nie będę ignorować jej obecności. Od razu przykuwam tym te puste, piwne oczy kobiety, której wyraz twarzy nawet przez chwilę nie ulega zmianie. Pielęgniarz wydaje się spięty, ale nie winię go za nic — przynajmniej w tej chwili. Pewnie kazała mu przyjść.

— To prywatna sesja — mówię bezpośrednio do niej bez żadnego uprzejmego przywitania.

— Sprawdzam postęp.

— Sprawdzaj postęp w umówiony między nami dzień. Takie wyrywkowe wchodzenie na sesję wprowadza zamieszanie — sugestywnie patrzę w kierunku najbliższych nam drzwi, po czym wracam do twarzy Hiller. — To bezpieczna strefa. Nie pozwolę na to, aby jakiekolwiek zamieszanie zaburzyło to bezpieczeństwo i komfort, które wspólnie z Cherie wytworzyłyśmy.

Hiller patrzy na mnie z tą samą pustką, kompletnie niewzruszona. Ledwie hamuję w sobie retoryczne pytanie, czy mam dzwonić do szefa. To nie jest ani czas, ani miejsce na nasze kłótnie.

— Będziemy cicho.

— Nie chodzi o milczenie — prostuję bardziej plecy. Częściowo przekręcam ciało, aby spojrzeć na Cherie.

Stoi w tym samym miejscu i z dużej odległości patrzy na widok widniejący za oknem. Po postawie widzę, że jest całkowicie spięta.

Powracam do Hiller i pielęgniarza.

— Chodzi o obecność. To prywatna sesja. To, co dzieje się w tym pokoju, zostaje w tym pokoju. 

— Żadne z nas nie będzie komentować.

— Obowiązuje mnie tajemnica lekarska. Na tym etapie jesteście osobami postronnymi. Dopóki nie dostanę sygnału od sądu, aby podzielić się jakimiś informacjami, to nie mogę dopuszczać nawet do takich sytuacji — krótkim gestem wskazuję zarówno na pielęgniarza, jak i Hiller. — Inaczej będzie przy wizytacji. Wtedy jak najbardziej możecie tutaj być, ale wcześniej musimy przedyskutować termin.

— Zna naszą dwójkę — to babsko nie odpuszcza. — Nie mamy przed sobą tajemnic.

— Może i nie, ale jako jej psychiatra nie pozwolę na niezapowiedzianą obecność osób postronnych. 

— Po 9 latach jestem osobą postronną?

— Tak — kiwam głową dla wsparcia swojej odpowiedzi. — Na ten temat możemy porozmawiać po sesji. Tymczasem proszę, żebyśmy ustaliły inny dzień na wizytację. Wtedy obie będziemy do tego przygotowane.

— Wizytacje mają to do siebie, że bywają niezapowiedziane.

— Oczywiście — biorę większy wdech i wsuwam drugą dłoń do kieszeni spodni. — Jeżeli mówimy o wizytacji w sklepie odzieżowym, kawiarni, wielu korporacjach... Sesje z psychiatrą nie znajdują się w ramach niezapowiedzianych wizytacji osób postronnych.

Ten bijący ode mnie spokój, którego nie pozwalam z siebie zbić tymi nieodpowiednimi komentarzami sprawia, że Hiller wstaje z grymasem i krótkim gestem kiwa na pielęgniarza. W ciągu dwóch minut w pokoju zostaję sam na sam Cherie.

Biorę kilka uspokajających, głębokich oddechów, zanim odwracam się do kobiety. Niemal podskakuję w miejscu, ponieważ bezszelestnie do mnie podeszła. Dzieli nas metr, może mniej.

Nie spodziewałam się tego.

— Co ty zrobiłaś? — Słyszę napięcie w jej głosie.

— Wyprosiłam ich. Nie musisz się martwić, Hiller zdaje sobie sprawę z tego, że nie powinna czegoś takiego robić — posyłam jej lekki uśmiech, ale nie zmienia to jej postawy ani miniki. — Pewnie chciała mnie sprawdzić, Cherie. To nic, czym musiałabyś się przejmować. Jesteś tutaj bezpieczna.

— Z tobą? — Unosi brwi, a w głosie widnieje tym razem coś na granicy drwiny a zaskoczenia.

— Oczywiście, że tak — przesuwam spojrzeniem po całej jej twarzy.

— Jesteś tutaj przez dwie godziny. Doba ma 24. Z tego prostego wyliczenia wynika, że nie jestem bezpieczna przez pozostałe 22 godziny.

— A czujesz, że jesteś w niebezpieczeństwie chociaż przez chwilę pośród tych 22 godzin?

Prycha i kręci głową, ale bardziej do siebie niż w odpowiedzi na moje pytanie. Od razu odchodzi w stronę stolika, przy którym zajmuje krzesło.

— Wydajesz się spięta, Cherie — zauważam, podchodząc odrobinę bliżej. — Wszystko w porządku?

— Spięta? Ja? — Mierzy mnie spojrzeniem z grymasem na ustach. — Ciebie mogę spiąć kajdankami, jeśli chcesz, kotku.

— Miałam na myśli poddenerwowanie — oblizuję pospiesznie wargi. — Jesteś pewna, że wszystko w porządku?

Na ponowienie pytania odwraca ode mnie spojrzenie, aby patrzeć bez celu w ścianę o brzoskwiniowym kolorze. 

— Cherie?

Wychwytuję, że rozchyla wargi, jakby miała coś powiedzieć. Przez to, że siedzi w tej pozycji odnoszę wrażenie, jakby zastanawiała się, co powinno przejść jej przez usta.

— Przestałaś przynosić banany.

— Och? — Unoszę brew na wymuszoną zmianę tematu. — Będę pamiętać, żeby następnym razem przynieść.

— Zastanawiałam się, dlaczego... — Przenosi wzrok z powrotem do mnie. Dodatkowo kiwa na mnie luźnym gestem palca. — Dlaczego jesteś taka blada? Mam wrażenie, że momentami miewasz podobny akcent do mojego, jak się zapomnisz.

— Mój tata jest meksykaninem, ale zarówno on, jak i moja mama są biali — tłumaczę krótko. — Poza tym nie przepadam za słońcem na tyle, żeby leżeć długo na słońcu i się opalać. Opalam się na czerwono.

— Hmm...

— Chciałabyś o coś jeszcze zapytać? — Podpytuję. 

Mam wrażenie, że to pytanie znikąd było rzucone na odczepne, ponieważ wyraz twarzy Cherie wydaje się zagubiony — jakby nadal trwała przy momencie mojego starcia z Hiller. Niemniej jednak kobieta nie byłaby sobą, gdyby nie chciała mnie zdezorientować. Wystarczy, że zajmuję miejsce obok niej, a ona pomimo tego samego wyrazu twarzy dorzuca do tego swego rodzaju półuśmiech. Spojrzenie, którym mnie obrzuca jest niemal filuterne. 

Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Co nie zmienia tego, że dwa pozytywne elementy gryzą się z tym cieniem zagubienia, który nadal widnieje na jej twarzy.

— Lubisz czarny kolor — mówi cicho i przez to znacznie niższym głosem, gdy układa na stole dwa wyprostowane palce i porusza nim tak, jakby szła jakimś wymyślonym ludzikiem aż do mojego ramienia.

Bez słowa obserwuję, jak układa na nim dłoń, chwytając między kciuk a palec wskazujący materiał czarnej koszuli.

— Dla mnie to neutralny kolor.

— I koszule — dorzuca, unosząc powoli dłoń, aby musnąć palcami kołnierzyk koszuli.

Spoglądam na jej twarz. Tym razem ma neutralny wyraz twarzy, ale wciąż widnieje na niej ten sam błysk w oku i półuśmiech. Jest to niemal pozytywne — niemal, ponieważ Cherie nieraz mnie już zaskoczyła swoją zmiennością względem ciężkich tematów.

Cierpliwie obserwuję, co zrobi dalej, wykorzystując w pełni maleńkość stolika, przy którym siedzimy. 

Przełykam ślinę, gdy zsuwa palec z kołnierzyka do fragmentu obojczyka, który pozostał odkryty. Przesuwa po nim palcem, jakby chciała obrysować kształt, który jest widoczny dla oczu. 

Jestem na skraju ciarek, ponieważ jej dotyk jest ciepły i delikatny, choć opuszek jest odrobinę szorstki — ale nie na tyle, aby był to nieprzyjemny dotyk.

Z chwilą, kiedy Cherie ponownie się odzywa czar pryska.

— Nikt nie zobaczyłby blizn na takiej skórze — mówi szeptem. — Płytkie blizny przeważnie są jasne. Prawie jak twoja skóra.

— Cherie? — Chcę zwrócić uwagę jej oczu, ale nadaremnie.

Kobieta bez słowa wstaje razem z krzesłem i obchodzi niewielki stolik, ostatecznie zatrzymując się obok mnie. Odkłada krzesło przy moim i ponownie je zajmuje, przez co siedzimy obok siebie bez żadnej bariery pomiędzy naszymi ciałami.

Pozostaję w tej samej pozycji — lekko opierająca się bokiem i ramieniem na stoliku — kiedy Cherie przysuwa się jeszcze bliżej, atakując słodkim zapachem. Co więcej, wykorzystuje to, że jest po mojej lewej stronie i zapewne w jakimś celu układa prawe ramię na oparciu mojego krzesła, będąc jeszcze bardziej otwarta postawą ciała.

Chwilę później dowiaduję się, dlaczego to robi — przysuwa twarz na tyle blisko, aby ułożyć brodę na szczycie mojego ramienia. Widząc tę chęć kontaktu, ułatwiam ją, siadając prosto w miejscu, przez co nie musi się tak pochylać i wyginać.

Kiedy tylko ma możliwość na bardziej komfortowe przybliżenie się do mnie, przysuwa się jeszcze bardziej, przez co jej nos znika gdzieś przy kołnierzyku mojej koszuli — nie zmienia to jednak tego, że czuję gorący oddech, który atakuje moją wrażliwą skórę przez cienki materiał.

Tym razem przechodzą mnie ciarki i niekontrolowanie się wzdrygam przy paru pierwszych oddechach kobiety, ale chyba wyczuwa, że nie jest to spowodowane strachem, bo nie zmienia swojej pozycji.

Niemniej jednak jestem trochę sfrustrowana — Cherie tworzy kolejny mętlik w mojej głowie tym zachowaniem. Jeszcze chwilę temu nie chciała na mnie spojrzeć, prawdopodobnie kalkulując w głowie, czy poniesie konsekwencje u Hiller przez moje wyproszenie z pokoju.

Teraz chce tak bliskiego kontaktu.

To mocno sobie przeczy.

Kątem oka zerkam na nią, jak tylko mogę, niepewna, co dalej począć. Zaczęła bardzo specyficzny temat i bez kontynuacji wykonała taki ruch. Nie czuję w tym wszystkim groźby w moją stronę, więc pozostaję spokojna.

Gdyby chciała wystraszyć swoją obecnością, to widziałabym już podobny pomysł na jej twarzy — kiedy chce, jest dość ekspresyjna.

— Cherie, pamiętasz, co mówiłam o dotyku? — Pytam szeptem, bo wiem, że mnie słyszy. Odnoszę wrażenie, że głośniejszym tonem mogłabym ją spłoszyć. — Podawałam wtedy przykład przytulania. Wiele razy widziałam fasadę. Osoby, które bardzo chciały dotyku, nawet poprzez tak prosty gest, jak przytulenie, w słowach najbardziej się wzbraniały przed jakimkolwiek kontaktem z drugą osobą.

Cherie milczy.

— Chcesz się przytulić? — Dopytuję wciąż cichym i łagodnym tonem.

— Nikt mnie nie przytula. Nie bądź śmieszna.

— Hmm... — Mruczę w zastanowieniu. — Chcesz mnie przytulić?

Cherie przekręca głowę, ale jej nie unosi. Czuję tylko jakiś ruch.

— A co, wsparcia potrzebujesz?

— Każdy potrzebuje od czasu do czasu wsparcia.

— Jestem słabym wyborem do takich gestów.

— Dlaczego? — Zerkam na nią na tyle, na ile mogę.

— Chuchro ze mnie. Przytula się człowieka.

— Jesteś człowiekiem, Cherie. Chcesz spróbować?

— I co z tego będę niby miała?

— Chwilę świętego spokoju ode mnie.

— Brzmi przekonywująco.

Nieznacznie się uśmiecham.

— Do tego musimy wstać, Cherie.

Kobieta wzdycha.

— I tak było mi niewygodnie — odsuwa się ode mnie i prostuje bardziej plecy. — Masz kościste ramię.

— Miło mi — odpowiadam, mrużąc na nią oczy, zanim decyduję się krótkim gestem dłoni pokazać, aby wstała. — No dalej.

Sama wstaję z miejsca jako pierwsza, powstrzymując się przed obrzuceniem wzrokiem drzwi. Jak tylko Cherie przypomni sobie, że w każdej chwili ktoś może nas zobaczyć, to najpewniej się wycofa. Biorę to na poprawkę i dlatego ustawiam się tak, aby była zwrócona twarzą do okien, jeżeli zdecyduje się podejść.

Z niekoniecznie zadowoloną miną brunetka wstaje z miejsca i układa dłonie na krągłych biodrach z uniesioną brwią. Mierzy mnie wzrokiem.

— Nie zmuszę cię do niczego, pamiętaj — przypominam łagodnie z uśmiechem, po czym lekko otwieram ramiona.

— Na ile będę miała spokój?

— Do końca dnia.

— Mało.

— Dorzucę banana.

— Brzmi rozsądnie — drapie się po brodzie z niepotrzebnie wyolbrzymioną miną, jakby się zastanawiała. — Niech ci będzie.

Ze spokojem obserwuję każdy jej krok, dopóki nie staje zaledwie parę centymetrów ode mnie. Ciemnie oczy ponownie mi się przyglądają z góry na dół, zanim skupia szczególną uwagę na moich ramionach, które wskazują na otwartą, wręcz zapraszającą pozycję.

Robi kolejne pół kroku, mrużąc przy tym powieki. Gdyby nie chwilowa dezorientacja i jakby pytające spojrzenie, to nie połączyłabym faktów.

— Niektórzy owijają ramiona wokół karku drugiej osoby, a drudzy wokół talii — tłumaczę z nieustannym spokojem i subtelnością. Wyrażam się tak, jakbym opisywała jej jutrzejszą prognozę pogody. — Niektórzy robią pół na pół, ale to zależy od wygody.

Cherie zaciska wargi i kiwa sztywno głową. Ostatni raz spogląda na moje ramiona, ale jak tylko dociera do niej, że nie planuję wykonywać pierwszego ruchu i cokolwiek narzucać, powraca do mojej twarzy. Nieznacznie rozchyla usta, ale nie przechodzi przez nie żadne słowo.

Hamuję pojawienie się drobnego uśmiechu na moich, kiedy robi ostatnie pół kroku i zaskakująco delikatnie — niemal niewyczuwalnie — obejmuje całymi ramionami moją talię. Daję jej jeszcze chwilę, aby przyzwyczaić się do takiej bliskości, zanim lekko oplatam kark Cherie własnymi rękoma. Nie robię tego aż tak subtelnie, jak ona, ale wiem, że czuje luz w tym uścisku.

Przełykam ślinę i ignoruję ciarki, kiedy czuję słodki oddech obijający się o fragment mojej szyi, ucha i policzka. Nie jest to jakaś szczególna reakcja — po prostu te miejsca mam wrażliwe.

— Co ludzie w tym widzą? — Rzuca pytaniem. Czuję, jak rozsuwa palce swoich dłoni, ale nie zwiększa nacisku na dolną część moich pleców.

— Ciepło. Kontakt z drugą osobą — zaczynam cicho. — Niektórzy widzą w tym szansę na wykonanie gestu na przywitanie i pożegnanie. A jeszcze inni widzą w tym szansę na wyrażenie sympatii albo czegoś więcej. Kolejni będą szukać w takim geście pocieszenia. Trudno doliczyć się powodów.

— A co ty w tym widzisz?

— Kontakt z drugą osobą.

— Mhm.

Między nami zapada cisza, podczas której zerkam to na lewo, to na prawo — za każdym razem w kierunku drzwi. Nie wychwytuję, aby ktoś nas obserwował.  

— Drogo pachniesz.

— Drogo?

— No.

— Tego jeszcze nie słyszałam — śmieję się lekko. — Nie zawsze to, co jest drogie musi być dobre. Albo lepsze niż coś tańszego.

— Dopiero teraz się przejmujesz tym, czy śmierdzisz? Trochę na to za późno. Już poczułam to, co mogłam.

Odchylam lekko głowę, żeby na nią spojrzeć.

— Chcesz mi powiedzieć, że śmierdzę?

— Powiedziałam, że drogo pachniesz.

Mrużę na nią powieki, ale odrywam od twarzy Cherie wzrok, gdy również przekręca głowę w moją stronę. Kontakt wzrokowy przy takiej odległości mógłby uchodzić za intymny.

A nie ma miejsca na intymność w tej relacji.

— Zastanawiałaś się nad tym, co będziesz robiła za parę miesięcy? Czy coś się zmieni?

Cherie prycha.

— Nadal będę w tym samym pierdolniku, kotku.

— Tego chcesz?

— Nie mam prawa głosu.

— Każdy ma — poprawiam łagodnie. — Pytam teoretycznie. Czy chciałabyś coś zmienić?

— Co to ma za znaczenie? — Odwraca ode mnie głowę i wraca do poprzedniej pozycji. — Nie mam co łapać nadziei nawet w teorii.

— Takie pytanie nie zaboli — mówię i lekko wzruszam barkami.

Kobieta wzdycha.

— Pewnie nic się nie zmieni. Nie spodziewam się niczego innego.

— Nie sądzisz, że uda nam się cokolwiek zmienić?

— Nie jesteś pierwsza, która miała takie nadzieje.

— Wiem — potwierdzam krótko. — Ale wbrew temu, co wiele osób może sobie o mnie pomyśleć, mam jednak całkiem sporo praktycznego doświadczenia.

— Oho...

— Zdaję sobie sprawę, jak przerażająca jest sama myśl o zmianach dla osób, które mają wyrobioną rytunę. Zwłaszcza, gdy tą rutyną jest bycie w konkretnym miejscu — ośrodku, przytułku, szpitalu. 

— I co, myślisz, że się boję? I że już mnie całą tak rozpracowałaś?

— Czy to ma znaczenie, co sobie myślę?

— Właściwie to nie. Nawet pozytywna opinia w papierach po skończeniu projektu nie wyrwie mnie z tego miejsca.

— Może widziałabyś to inaczej, gdybyś brała mnie na poważnie — podsuwam sugestię.

Cherie ponownie przekręca głowę, przez co czuję palące spojrzenie na profilu własnej twarzy. Nie uginam się i na nią nie spoglądam.

— Nie mogę obiecywać ci, że opuścisz Venom Asylum. Nie mogę obiecywać, że diametralnie odmienię twoje życie. Nie mogę mówić takich rzeczy — oblizuję wargi, uparcie wpatrując się w ścianę. — Ale czy nie uważasz, że warto byłoby sprawdzić, co można zmienić w twoim życiu? Rozumiem, że mi nie ufasz, ale czy nie zastanawiałaś się, że może inne miejsce pozwoliłoby ci naprawdę odetchnąć?

— Wiem, jakie inne miejsce mnie czeka.

Nagła powaga w jej głosie sprawia, że przegrywam i na nią spoglądam — przez co nawiązujemy kontakt wzrokowy, z twarzami tak niebezpiecznie blisko siebie.

— Jakie?

— Trumna lub urna — równie zdeterminowana mina jest przytłaczająca. — Nie wiem tylko, która opcja jest w dzisiejszych czasach tańsza.

— Tylko to ci zostało? Czekać na ten moment? — Pytam z nadzieją, że głos mnie nie zdradza.

To bolesne słyszeć, że ktoś w tak młodym wieku czeka na śmierć. A właściwie to nie. 

To przerażające i bolesne słyszeć, że osoba w tak młodym wieku wie, że czeka na nią tylko śmierć.

— Myślę, że jestem coraz bliżej.

— Nie masz chorób, które mogłyby wskazywać na zagrożenie życia — przypominam jej, bo akurat tych informacji jestem pewna. To strzępki, które otrzymałam na samym początku.

To nie jest umierający pacjent, któremu umilam lub psuję ostatnie miesiące życia — w zależności od odbioru mojej obecności.

— Jestem swoją własną chorobą, pani doktor — mruży lekko powieki, ale nie odrywa od mojej twarzy spojrzenia.

— Zacznij traktować mnie poważnie, Cherie. Jeżeli jest coś lub ktoś, kto...

Brunetka prycha, a ja zaciskam usta.

— Zacięłaś się jak płyta.

— Chcesz mnie zmęczyć, Cherie? — Unoszę brew, kiedy wydaje się zaskoczona pytaniem.

Nie odpowiada. Czeka na ciąg dalszy.

— Nie jestem pierwszym lepszym psychiatrą czy terapeutą. Jakkolwiek preferujesz o mnie myśleć — zaczynam. — Próbowałam, Cherie, naprawdę...

— Ale co? — Marszczy brwi.

— Nie mogę nieustannie na ciebie naciskać. Prawie, że ciągnąć za język. Chęci powinny wyjść od ciebie, a nie przeze mnie — robię chwilową pauzę. — Jedno twoje słowo i nie pojawię się już jutro.

— O co ci chodzi? Co ty tak nagle wyskakujesz?

— Jeśli chciałaś mnie zmęczyć, to wygrałaś — wzdycham na sam koniec. — Nie mogę doprowadzić do sytuacji, w której nasze spotkania będą odbierane tak, jakbym nieustannie narzucała ci swoją obecność. Jeżeli naprawdę chcesz, żebym zostawiła cię w spokoju, to wystarczy jedno słowo. Nie pojawię się następnego dnia. Ani żadnego kolejnego.

Cherie zaciska szczękę, ale nadal nic nie mówi.

— Dotarłyśmy do punktu kulminacyjnego twoich gierek, Cherie — mówię poważniejszym tonem. — Umiem odróżnić prawdę od fałszu. Szczerość od udawania. Celowe przeskakiwanie z jednego nastroju w drugi, kiedy nie ma ku temu podstaw poza chęcią pokazu. Potrafię wychwycić próby pokazania swojej wyższości. Po latach pracy jest to dla mnie naturalne, aby wyłapywać te rzeczy.

Oblizuję wargi.

— Dotarłyśmy do punktu, w którym widzę, że nie przerywasz swojej gry, Cherie. Nie chcesz tego zrobić. A skoro taką opcję preferujesz, to znaczy, że moja obecność jest tu niepotrzebna, bo i tak z niej nie skorzystasz. Wzajemnie marnujemy czas drugiej.

Złapiesz się na to? Powiesz coś więcej?

— Więc co teraz? Od jutra mam inaczej rozplanować sobie dzień, skoro ma mnie tutaj nie być? Czy może do jutra zastanowisz się nad tym, czy chciałabyś coś w swoim życiu zmienić i zaczniesz szczerze ze mną pracować? Bo jeżeli zdecydujesz się na tę opcję, to będę miała od ciebie oczekiwania, Cherie — kobieta przekręca na bok głowę z neutralnym wyrazem twarzy. — To szczerość i wyznaczenie własnych granic. A jeżeli nie wiesz, jak je wyznaczyć albo czego mogłyby dotyczyć, to również muszę o tym wiedzieć.

Ugniesz się i w końcu coś powiesz, zamiast ciągnąć swoje gierki?

Na plecach czuję, że zacisnęła dłonie w pięści, ale pomimo tego ruchu jej dotyk nadal jest delikatny. Jestem w stanie stwierdzić tę zmianę tylko po kształcie, który odbija się na moich plecach.

— Więc co teraz? — Powtarzam.

— Dlaczego taka jesteś? — Z trudnością rozumiem to pytanie, ponieważ mówi przez niemal zaciśnięte zęby.

— Jestem rozsądna, Cherie.

— Gówno prawda.

Kiwam głową, przyjmując do siebie ten komentarz.

— Więc to nasze ostatnie spotkanie? — Podsuwam ponownie realną możliwość.

— Przestań.

Unoszę brew.

— Myślisz, że co? Ugnę się, bo uważasz, że jakimś cudem się przywiązałam do twojej obecności? Albo że będę jak posłuszny pies, bo nie będę chciała cię zawieść?

— Jeśli uważasz, że powinnaś czuć się jak posłuszny pies w mojej obecności to znaczy, że popełniłam błąd. Ogromny błąd.

Rozszerza bardziej powieki.

— Daj mi tydzień. Znajdę odpowiednie zastępstwo na moje miejsce — mówię bez chwili wytchnienia. — Od jutra mnie nie...

Dłoń Cherie zatyka mi usta.

— Zamknij się — niemal na mnie charczy. — I zostań — to wyszeptuje.

Kręcę głową w odmowie.

— Zostań — na ustach czuję, jak jej dłoń zaczyna drżeć. Wydaje mi się, że zdaje sobie z tego sprawę chwilę później, bo wtedy jak poparzona ją zabiera.

— Cherie...

— Przestań pierdolić takie bzdury, Lilith.

To pierwszy raz, kiedy mówi moje imię. W dodatku z taką powagą w głosie.

Wyczuwam w nim również lekką panikę, ale nie daję tego po sobie poznać.

— Nie możesz tak się przy mnie czuć, Cherie.

— Zostań — powtarza i w mgnieniu oka jej dłonie są na moim mostku, a palce ściskają materiał czarnej koszuli.

— Naprawdę tego chcesz czy mówisz tak, ponieważ jesteś samotna, a ja okazałam się jedną z najmilszych osób w ostatnim czasie?

— Miałaś szansę na to, żeby w ramach rewanżu mnie poddusić za to, co zrobiłam wcześniej — utrzymuje spojrzenie na własnych dłoniach. — Nie wykorzystałaś jej.

— Nie chcę cię skrzywdzić, Cherie.

Kiwa głową.

— Nie pierdol więcej takich głupot — mamrocze ze zmarszczonymi brwiami. — Nie było tej niepotrzebnej dyskusji — dodaje, ale odnoszę wrażenie, jakby bardziej chciała przekonać samą siebie niż mnie.

Kiedy mnie puszcza, z powrotem zajmuję krzesło, psychicznie wykończona tą sesją. Bez słowa przyglądam się kobiecie, ale tym razem przez moją głowę nie przechodzi żadna myśl. Czuję się ociężała. Tylko to skupia moją uwagę, nawet jeśli oczy obserwują Cherie.

Brunetka odwraca się na pięcie, więc jest zwrócona do mnie plecami i unosi ramiona nad głową, jakby chciała zacząć kolejny rytuał przy ścianach, który by ją wyciszył.

I wtedy to widzę.

Ogromny siniak i widoczny obrzęk na boku.

— Cherie, co się stało? — Pytam po zerknięciu na obie pary drzwi. Nikt nas nie obserwuje w tej chwili.

— Co? — Pyta znużona. Opuszcza ramiona, zanim zwraca się w moją stronę.

— Co się stało? — Ponawiam pytanie, kiedy na mnie patrzy, ale celowo wpatruję się w posiniaczony bok, który jest z powrotem zakryty.

Rozszerza powieki i robi dwa duże kroki w moją stronę. Przy tym dystansie zauważam, że jej źrenice zaczynają się powiększać. Jak za pstryknięciem włącznika zmienia swoją postawę. Wydaje się zaalarmowana i gotowa do ataku.

Opieram dłoń na udzie z głośnym westchnięciem.

— Spadłaś z łóżka?

— Tak.

— Więcej niż raz?

— Tak. Ciężko tutaj o spokojny sen.

Powoli wstaję z miejsca.

— Gdybyś spadła z łóżka obiłabyś sobie biodro albo żebra — mówię ściszonym głosem. — Akurat ciężko o to, żeby przy takim upadku mieć obite miejsce pomiędzy tymi dwoma, które wymieniłam. Podłoga nie wyrządziłaby szkód w takim miejscu, Cherie.

— Odpierdol się — wskazuje na mnie palcem z ostrzeżeniem.

— Wiesz, u kogo najczęściej można zobaczyć coś takiego? 

Podchodzi o kolejny krok bliżej. Nieprzerwanie przyglądam się jej twarzy. Chyba znajduje się na granicy bycia typową odsłoną samej siebie, którą najczęściej widzę, a tą, która jest gotowa do ataku w każdej chwili i jest przy tym okrutna i bezczelna.

— U osób, które zostały dotknięte przemocą.

Następne rzeczy dzieją się szokująco szybko. 

Cherie nie kryje grymasu na twarzy i jestem niemal pewna, że rzuci się na mnie, ale w ostatniej chwili kopie w stolik, który z hukiem się przewraca, kiedy ja w dokładnie tym samym czasie zakrywam twarz ramieniem. Nie mam nawet czasu, aby zobaczyć, ile siły w to włożyła, ponieważ zaalarmowani pielęgniarze wchodzą do pokoju i ten, który jest przypisany do Cherie od razu chwyta ją za ramiona, bierze je w tył i przytrzymuje, gdy sama zostaję porwana do drzwi.

Nawiązuję z nią kontakt wzrokowy, ale mam nieodparte wrażenie, że nie jest to ta wersja, z którą spędzam 95% czasu. To znowu ta mroczniejsza i bardziej tajemnicza osłona, która wyszczerza się przez grymas, kiedy pielęgniarz przypadkowo — lub nie — ociera ramię o jej obity bok. 

Wyszczerza się prosto do mnie.

Za każdym razem takie zachowanie wywołuje tylko jedną reakcję — przechodzą mnie ciarki. Jak ktoś może uśmiechać się w takiej sytuacji? Sądząc po języku ciała, nie jest to nerwowy uśmiech. 

Wydaje się zadowolona ze swojego zachowania. I z tym stwierdzeniem zostaję do końca dnia.

Co zastanę jutro?

——————————

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top