‣ The Venom Asylum for the Insane
Przewracam oczami, słysząc po raz jedenasty w ciągu ostatnich dwóch dni głos matki. Choć już miesiąc temu postanowiłam, gdzie dokładnie pójdę, aby zrealizować projekt wyznaczony przez mojego szefa, ona nadal myśli, że odwiedzie mnie od tego pomysłu. Jestem dorosła i wiem, co robię, prawda? Dużo czytałam na temat ośrodka, do którego jadę i mam swoje znajomości. Miejsce wydaje się ciekawe, pomimo tego, że jego charakter wnętrz jest starej daty — jednak cokolwiek powiem, moja matka uważa, że będę widziała elektrowstrząsy przeprowadzane na pacjentach i zmuszanie do wykonywania hydroterapii. Przecież to nie są te czasy. Już dawno ruszyliśmy dalej. Nikomu nie będą ani otwierali czaszki, ani bili, ani zmuszali do czegokolwiek. W najgorszym przypadku dwójka pielęgniarzy poda środek uspokajający, jeżeli pacjent będzie zbyt agresywny.
— Nie po to poszłaś na takie studia, żeby dać się pochlastać razem z pacjentami!
— Mamo, możesz przestać? — Mamroczę, pocierając czoło. — Naprawdę, jest godzina piąta rano, a ja muszę zacząć się szykować. W Nowym Jorku korki są zawsze.
— Ale ja się martwię.
— Przysięgam, że niedługo przestanę odbierać od ciebie telefon — wyciągam białą filiżankę spod ekspresu. — Wiem, co robię, okej? Nie martw się. Zadzwonię do ciebie, jak tylko wrócę do domu.
— Dlaczego nie mogę mieć normalnej córki? — Przewracam oczami. — Zamiast lecieć do ośrodka dla obłąkanych, mogłabyś mieć męża i dziecko.
— Yeah, z pewnością męża — mówię dosadnie, wywołując oburzone sapnięcie po drugiej stronie linii.
— O Jezusie, to byś adoptowała. Co za różnica? Fakty byłyby takie: bezpieczna córka to szczęśliwa i spokojna matka. A ty co robisz? Niedługo sama osza...
— Mam cię tam polecić, mamo?
— Och, ciesz się, że dzieli nas tyle mil.
— Hmm... — Uśmiecham się półgębkiem. — Trzy godziny lotu, jak przykro.
— Nie zdziw się, jeśli jutro przylecę.
— Zlituj się, kobieto...
Zerkam przelotnie na zegarek. Przygryzam lekko wargę, kalkulując sobie czas na zrobienie śniadania, zjedzenie, prysznic i przygotowanie do wyjścia. Cholera, jeśli moja matka dalej będzie nawijała to z pewnością nie dojadę tam tak szybko, jak bym chciała.
— Jak ty...
— Okej, mamo, zadzwonię do ciebie, jak tylko przyjadę. Serio. Teraz muszę się przygotować.
— Uważaj na siebie, skarbie — wzdycha zmartwiona. — I pamiętaj wziąć gaz pieprzowy.
— Nie mogę wnosić takich rzeczy.
— Och, ale z domu potrafiłaś wynosić alkohol w wieku szesnastu lat.
— Co to ma do rzeczy? — Marszczę brwi.
— To, że skoro potrafiłaś wynosić takie rzeczy, kiedy byliśmy w domu to mały gaz pieprzowy na pewno wniesiesz.
— Tak, tak... — Oblizuję usta. — Zadzwonię później.
Wypuszczam ze świstem powietrze, odkładając telefon na blat. Sprawnie biorę się za przygotowanie w miarę pożywnego śniadania, które zjadam w ciągu trzydziestu minut. Tyle dobrego, że wybrałam sobie wczoraj wieczorem, co zamierzam ubrać, ponieważ przez rozmowę z mamą jestem w tyle z czasem.
Na twarz aplikuję lekki makijaż, aby żadna kobieta z ośrodka nie przyczepiła się do mnie — nie miałam z nikim do czynienia, ale nie byłabym zaskoczona jakąś zgryźliwością starszej lekarki czy pielęgniarki. Stawiam również na klasyczne ubrania w kolorze czerni i bieli, żeby nie wyróżniać się za bardzo.
Równo o godzinie szóstej trzydzieści wychodzę z bloku. Mijam starszą sąsiadkę z kundlem, którą miło witam, zanim odnajduję wzrokiem swojego czarnego, schludnie wyglądającego Jeepa. Poprawiam torebkę, którą mam przerzuconą przez ramię i pocieram kilkukrotnie dłonie, przyśpieszając kroku — ze wszystkich pór roku nienawidzę zimy. Nie jestem przyzwyczajona do niskich temperatur. Dla kogoś może to być normalne, kiedy temperatura sięga zera, ale dla mnie to podwójne odczucie tego chłodu.
Poprawiam wygodnie czarny płaszcz, który na siebie zarzuciłam, po czym odpalam silnik, nastawiając od razu w klimatyzacji ciepłe powietrze. Ostatni raz sprawdzam, czy wszystko mam w torebce, a kiedy jestem pewna, że cała potrzebna dokumentacja jest w teczce, ruszam w kierunku dzielnicy Bronx. Trochę nie podoba mi się myśl przejeżdżania przez najuboższe dzielnice o tak wczesnej porze, bo zawsze znajdzie się tam pełno przechodniów, którzy spacerują lub biegają po swojej okolicy jak chcą — bez względu na to, czy jedzie samochód, czy nie.
W trakcie prawie godzinnej drogi przez korki na moście wspominam sobie wygląd ośrodka, w którym spędzę najkrócej dwa miesiące. Z zewnątrz wygląda na naprawdę stary, jednak wnętrze jest świeżo po remoncie, więc nie muszę się przejmować nieprzyjemnymi warunkami. Mimo wszystko, jestem wychowana na osobę bardzo czystą i praca w zaśmieconym miejscu doprowadziłaby mnie do szału.
Rozmawiając ze swoimi współpracownikami, doszłam do wniosku, że większość z nich idzie najprostszą drogą. Praktycznie każdy aplikował do najbliższych szpitali psychiatrycznych, aby mieć odhaczony projekt, a ja jako jedyna spośród trzydziestki postanowiłam ugrząźć tuż za dzielnicą Bronx i jakby tego było mało, wzięłam jednego z najgorszych pacjentów. Nie chciałam taryfy ulgowej, jednak brak dostatecznych informacji o osobie, którą będę się opiekowała zasiał we mnie niepokój. Powinnam wiedzieć dosłownie wszystko o swoim tymczasowym pacjencie, żeby nie być niemile zaskoczona, ale staram się myśleć pozytywnie — na miejscu na pewno dowiem się więcej. Zawsze jakieś nowe doświadczenie, prawda?
Kiedy parkuję na strzeżonym parkingu pod Venom Asylum i zerkam na budynek, przypomina mi się Hogwart — nie, żebym szczególnie lubiła Harry'ego Pottera, ale budowla była kilka stuleci temu zamkiem. Zważywszy na fakt, iż założono na nią ochronę, właściciel mógł sobie pozwolić jedynie na remont wewnętrzny.
Uśmiecham się delikatnie do mężczyzny, który odbiera ode mnie wygórowaną kwotę za wstęp na parking, ale on jedynie rzuca mi chłodne spojrzenie, będąc widocznie niezadowolonym z tego, że tutaj jest. Przygryzam wnętrze policzka, zapamiętując, że chyba nie warto wdawać się z nim w poranne pogawędki.
Wnętrze, które witam jest skąpane w przyjemnym dla oka beżu. Natychmiastowo wyłapuję idealnie biały blat, nad którym wisi tabliczka ze srebrnym napisem "Recepcja". Uśmiecham się do kobiety w blond włosach, robiącej coś w komputerze. Wciągam bardzo powoli powietrze, starając się nie pokazać zaskoczenia, kiedy jasnoniebieskie oczy napotykają moje. Jeszcze nie spotkałam kogoś z tak jasnymi tęczówkami, więc teraz czuję się, jakby nieznajoma recepcjonistka chciałaby przeniknąć przez moją duszę — jakkolwiek by to nie brzmiało.
— Dzień dobry — oblizuję usta i układam teczkę z moją dokumentacją na blat. — Jestem z polecenia Jamesa Hetfielda. Biorę udział w projekcie dla psychiatrów w obrębie całego...
— Wiem, kim jesteś.
Aj, jaka szorstka. Zrobiłam ci coś, kobieto?
— Och, to dobrze. Poszukuję mojego opiekuna — wyjaśniam jeszcze.
— Za chwilę podejdzie — powraca spojrzeniem do komputera.
— Mhm, dziękuję — mówię trochę niezadowolona, odsuwając się od białego blatu.
Rozglądam się po korytarzu, który jest zadziwiająco pusty. Myślałam, że będzie tutaj masa pielęgniarzy, a tymczasem wszędzie panuje głucha cisza.
Nie wiem ile dokładnie mija czasu, ale robię się zniecierpliwiona brakiem punktualności lekarza. Ta cecha najbardziej drażni mnie w ludziach, ponieważ w odróżnieniu od nich potrafię być przed określonym czasem. Na dobrą sprawę mogłabym już poznać swojego podopiecznego, a tymczasem tkwię w beżowym korytarzu, czekając jak na jakieś zbawienie.
Przekręcam szybko głowę, gdy słyszę chrząknięcie za plecami. Kobieta jest mojego wzrostu, ma blond włosy z prześwitami szarości oznaczającej nie taki młody wiek. Piwne tęczówki patrzą na mnie z dziwnym dystansem, zanim wyciąga swoją chudą, bladą dłoń.
— Iris Hiller.
— Lauren Jauregui — delikatnie potrząsam naszymi rękoma.
— Nikt nie wspominał, że wysyłają kogoś świeżo po studiach.
— Właściwie nie jestem świeżo po stu...
— Chodźmy — wcina pośpiesznie, wsuwając dłonie do kieszeni swojego białego fartucha.
— Od razu do pacjenta?
— To nie twój pacjent.
Kolejna jakaś nieprzyjemna.
— Tymczasowy.
— Nie wytrzymasz z nią długo — wzrusza nonszalancko ramionami. — Dziwi mnie jedynie, że nie odstraszyły cię plotki.
— Plotki? — Unoszę brwi, gdy wchodzimy do pomieszczenia socjalnego, w którym nie odnajduję żadnego innego pracownika. — Nie przepadam za plotkami.
— Te są prawdziwe — wskazuje lekceważąco dłonią na szafę, w której prawdopodobnie powinnam zostawić swoje rzeczy.
— To znaczy?
Pośpiesznie ściągam szalik oraz płaszcz. Wieszam wszystko na jednym z wieszaków, zastanawiając się, czy da mi jakiś fartuch, czy będę musiała dostosowywać swoje ubrania do tego miejsca — żadnych spódniczek, ani sukienek, żeby czuć całkowity komfort przy pacjentach.
— Trójka wyspecjalizowanych psychiatrów miała z nią do czynienia. Nie wytrzymali.
— Słaba psychika — komentuję jedynie, nie czując się urażona insynuacją.
— Najdłużej wytrzymali z nią dwa tygodnie.
— A pani? — Powoli zamykam szafkę, wyciągając uprzednio notek z zaczepionym długopisem.
— Nie jest moją pacjentką.
— Kto w takim razie się nią opiekuje na stałe?
— Nikt. Zmieniamy się.
— Och — kiwam głową. — Dlaczego nie dostałam pełnej dokumentacji o jej życiorysie? Nie miałam również dostępu do zapisków innych lekarzy, aby wiedzieć, jak powinnam traktować pacjentkę.
— Utajnione informacje — rzuciła krótko, zerkając na zegarek. — Już czas.
Trzymając mocno dokumenty przy sobie, ruszam za kobietą, która prowadzi nas piętro niżej. Dopiero teraz mogę zobaczyć kilkunastu pielęgniarzy i pielęgniarek, rozmawiających ze sobą albo jadących z pacjentem na wózku inwalidzkim. Utrzymuję na ustach łagodny półuśmiech, chłonąc widok identycznego korytarza. Z tych wszystkich ludzi, najżyczliwszym człowiekiem okazuje się staruszek w koszuli, który kiwa do mnie głową na przywitanie.
Dziwne podejście.
Gdzie wyciągnięcie pomocnej dłoni do pacjentów?
— Nie stosujemy kaftanów — odzywa się Iris. — To nie te lata, oczywiście. Mimo to, utrzymujemy tutaj wysoki poziom bezpieczeństwa, zwłaszcza z tą pacjentką, więc dzielić was będzie oszklona ściana. Doradzam nie podchodzić zbyt blisko.
— Liczyłam na normalny kontakt twarzą w twarz.
— To niemożliwe — odpowiada surowym tonem. — Jedynie stali pracownicy, którzy mieli z nią styczność od dawna mogą sobie na to pozwolić.
— O tym nie było mowy w projekcie — zauważam. — Aby wystąpiły rezultaty, muszę mieć z nią kontakt. Ściana nie wzbudza żadnego zapewnienia o zaufaniu, nie wspominając już o komforcie podczas rozmowy. Jak miałaby ze mną roz...
— Jeśli wytrzymasz dwa tygodnie to cię do niej wpuszczę — wcina, kończąc temat. — Wejdzie z tobą Jason.
Wysoki, czarnoskóry mężczyzna kiwa do mnie głową i, co dziwne, uśmiecha się. Wow, aż dwie osoby wykonały dzisiaj ten gest.
— Będę siedział z tyłu — wyjaśnia, wchodząc jako pierwszy do pomieszczenia z bardzo jasnym światłem.
Powoli wchodzę do środka, początkowo skupiając się na krześle, będącym na środku oddzielonej połowy sali. Opieram wygodnie plecy, po czym układam na udach zamknięty notatnik. Nieśpiesznie mierzę spojrzeniem tymczasowego pacjenta, który siedzi po turecku na identycznym krześle. Uśmiecham się nieznacznie na widok skarpetek z bananami.
— Jestem Lauren Jauregui — mówię jako pierwsza. — Przez co najmniej dwa miesiące będę przychodziła do ciebie, aby porozmawiać — wyjaśniam. — Biorę udział w projekcie, który realizuje firma, w której pracuję. Rezultatem ma być poszerzenie wiedzy praktycznej oraz, oczywiście, pomoc większej liczbie osób.
Uważnie przyglądam się równo opalonym ramionom, które są odkryte — dziwi mnie to, że pozwolili na to, aby miała na sobie zwykłe ubrania. Kobieta nadal utrzymuje swoją głowę pochyloną, więc nie mogę dokładnie zobaczyć jej twarzy.
Oblizuję powoli usta, kiedy zgrabnym ruchem podnosi się, stojąc na krześle, po czym bezszelestnie z niego zeskakuje, podchodząc do szyby. Przykłada delikatnie czoło do powierzchni, nawet na mnie nie patrząc.
— Nie prześpi się z tobą — mówi schrypniętym głosem, w którym jest nuta dziwnego rozbawienia.
Natychmiast zwracam uwagę na Jasona, który siedzi na krześle ze skrzyżowanymi ramionami, patrząc chłodnym spojrzeniem na kobietę.
— Lepiej załóż obrączkę i zacznij opowiadać o swoim synku, zamiast udawać, że jesteś singlem — dodaje, po czym odchodzi od szyby.
— Ciekawie — komentuję cicho, powracając wzrokiem do kobiety.
Wydaje się, jakby była niższa ode mnie. Jej długie włosy są naturalnie pofalowane i opadają na drobne ramiona. Ledwie zauważam twarz pacjentki, ponieważ odwraca się, wznawiając chodzenie po swojej części pomieszczenia. Wychwyciłam jedynie ciemne oczy oraz mocno zarysowaną szczękę.
— Fajne skarpetki — mówię, powodując, że się zatrzymuje.
Przekręcam na bok głowę, podobnie jak ona.
— Hmm...
— Wiesz, dlaczego nie mogę być z tobą po jednej stronie? — Pytam autentycznie zaciekawiona.
Kobieta rzuca mi krótkie spojrzenie, uśmiechając się bardzo znikomo oraz szybko.
— Wolałabym rozmawiać twarzą w twarz — dodaję.
— Jason, zimno jej — ponownie patrzy w kierunku mężczyzny. — Powinieneś podkręcić tutaj temperaturę. Nie można pozwolić kobiecie marznąć.
Przełykając cicho ślinę, naciągam bardziej rękawy białej, obcisłej koszulki, ukrywając gęsią skórkę. Odległość między nami była spora, więc nie wiem, jak mogła to wyłapać. Najwidoczniej trafiłam na kogoś spostrzegawczego, co będę musiała mieć na uwadze.
— Tobie nie jest zimno? Masz tylko koszulkę na krótki rękaw.
Nie odpowiada tylko wznawia chodzenie po swojej części z oczami utkwionymi w podłodze...albo w swoich skarpetkach. Ciężko określić.
— Karla, jeśli...
Podskakuję w miejscu, gdy kobieta szybko podchodzi do szklanej ściany, uderzając w nią wierzchem dłoni, przez co powierzchnia drży. Biorę dwa spokojne oddechy, wykorzystując tę okazję, aby spojrzeć na jej twarz. Jak na kogoś, kto potrzebuje pomocy, jest atrakcyjna.
— Kotku, wyjaśnijmy sobie jedno — przykłada całą dłoń do ściany. — Nazwij mnie tak jeszcze raz, a urwę ci głowę.
Za sobą słyszę, jak Jason się podnosi i zaczyna podchodzić. Zatrzymuję go gestem dłoni.
— Jak mam się do ciebie zwracać?
— Camila — opiera swój bok o chłodną powierzchnię.
Bez skrępowania sunie swoimi brązowymi tęczówkami po moim ciele, uśmiechając się od czasu do czasu ledwo widocznie.
— Albo żonką — dodaje po chwili.
— Jeśli chcesz, żebym cię tak nazywała to zwracaj się do mnie Lauren — mimowolnie krzyżuję ramiona, gdy oczy kobiety zdecydowanie za długo patrzą na okolice biustu. — Albo Lauren. Żadnego kotku.
— Żadnego kotku, Albo Lauren.
— Nie to miałam...
— Wiem, dlaczego nie pozwalają ci na przebywanie ze mną po jednej stronie.
— Podzielisz się informacją, Camila?
— Ponieważ... — Przykłada obie dłonie do szklanej powierzchni, na nowo wędrując wzrokiem po moim ciele. — Pozbyłabym się tej bluzki, a później spodni — wygina na bok swoje ciało, jakby chciała zobaczyć coś za mną. — Ten tyłek musi być baaardzo duży — przygryza zębami kawałek swojego języka. — Lubię duże tyłki.
Chwytam notatnik w dłoń, aby nie strącić go na ziemię przy wstaniu. Odkładam go na miejsce tuż po wyprostowaniu nóg, po czym odważnie podchodzę do dzielącej nas ściany. Choć Iris mówiła, abym tego nie robiła, czuję, że to nie fair zachowywać taki dystans. Nie stanie się nic dobrego, jeśli Camila będzie za każdym razem myślała, że się jej boję. To bardziej niezdrowe, ale niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy.
— Mówił ci ktoś kiedyś, że masz za sobą dużą przyszłość? — Brunetka unosi brew, ponownie zerkając na bok mojego pośladka.
— Myślisz, że słusznie nas oddzielili?
Camila oblizuje powoli usta.
— To zależy od perspektywy. Dla mnie to katorga, bo nawet nie czuję żadnego zapachu pomimo tych pieprzonych dziurek nad naszymi głowami.
— Jaka jest druga perspektywa twoim zdaniem?
— Nie byliby zadowoleni, gdyby... Kurwa.
Unoszę brew, gdy Camila puka łokciem w szybę z rozdrażnieniem. Odnoszę wrażenie, że chciała wysunąć do mnie dłoń, ale przecież jesteśmy oddzielone.
— Raczej nie chcieliby słuchać twoich jęków na całym piętrze — dokańcza, a ja czuję, jak moje policzki robią się czerwone. — Interesujące...
— Cóż... — Chrząkam cicho, krzyżując ramiona pod piersiami. — Przez dwa tygodnie tak będzie.
— Tylko dwa? — Mruży oczy, odchylając zabawnie głowę w tył, jakby nie wierzyła.
— Tak, Camila.
— Da się zrobić — tym razem uśmiecha się odrobinę szerzej.
— Nie bardzo w to wierzą.
Tym razem brunetka przekręca w prawy bok głowę, przybierając sztucznie zadowolony wyraz twarzy. Wydaje mi się, że kręcenie nią w różne strony jest jakimś tikiem, tak samo, jak chodzenie po pokoju, w którym się znajduje.
— Będę grzeczna, kotku.
◦◦◦◦◦◦
Trochę ciągnęło mnie do mroczniejszego klimatu, więc postanowiłam zrealizować dzisiejszy pomysł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top