Rozdział dwudziesty pierwszy.

— To było pyszne, skarbie. — Uśmiech mamy tym razem stał się przytłumiony. — Musimy poważnie porozmawiać. — Jej oddech nagle przyspieszył. — Rozmawiałam z radą, to znaczy z innymi czarodziejami. Stwierdziliśmy, że już czas. Postanowiliśmy wysłać cię do naszego Zakonu Siły. Nauczysz się tam walczyć i czarować. Dobrze, że dogadujesz się z Johnem, bo on pojedzie tam z tobą. Będziesz tam bezpieczna, nie będę musiała się tak martwić o ciebie. To święte miejsce, wiele się nauczysz i co najważniejsze żaden wampir nie ma prawa tam wejść. Mam nadzieję, że rozumiesz powagę sytuacji i przyłożysz się do nauki i szkoleń. Keljanie dowiedzieli się o tobie, teraz już nie uciekniemy.

— Ale... co z tobą? — pytam zatroskana. — Nie zostawię cię tu samej!

— Ja muszę tu zostać. Jestem potężną czarownicą, poradzę sobie, nie martw się o mnie. Razem z twoim ojcem i Erickiem postaramy się odnaleźć ich bazę. Ty za to w tym czasie przejdziesz rytuał, który przywróci ci pamięć i moce. Przypomnisz sobie wszystko, czego uczono cię gdy byłaś mała. Nauczysz się nowych rzeczy i odkryjesz nowe moce.

— Ja, nie wiem, czy jestem na to gotowa! Boję się — szepczę, opuszczając głowę z bezsilności.

— Jesteś skarbie, uwierz mi. Jesteś moją córką, potomkinią Arii, a my zawsze jesteśmy gotowe.

To prawda. Dam radę! Wreszcie odkryję swoją moc. Będę potężną czarownicą i już nie będę uciekać. Keljanie zginą, ja już tego dopilnuję!

— Skarbie, wiem, że to dużo, ale uda ci się, wystarczy, żebyś w siebie uwierzyła! — dodaje po chwili. — Wiesz, że wierzymy w ciebie, ja w ciebie wierzę. — Eliza uśmiecha się i łapie mnie za dłonie.

— Dam radę, zrobię to dla was!

Następnego ranka, jestem już spakowana. Serce bije mi jak szalone. Zakon Sił to poważna sprawa. W nocy rozmawiałam z Johnem, opowiedział mi o nich trochę. W zakonie przebywają najstarsi, najmądrzejsi i najsilniejsi czarownicy. Mało kto wie, gdzie ten zakon się znajduje, niektórzy podobno uważają, że zakon nie istnieje, że to tylko kolejna wymyślona historyjka. My, jednak tam jedziemy i na własnej skórze przekonamy się, czy Zakon Sił istnieje i dlaczego jest taką zagadką.

— Gotowi? — głos mamy rozległ się po domu.

— Chyba tak — mówię, lekko się trzęsąc. — Muszę przyznać, że się trochę denerwuję.

— Skarbie, pamiętaj, że jesteś silna i masz przy boku Johna. — Ciało Elizy obejmuje mnie mocno, zbyt mocno. — John, opiekuj się nią! — Odsuwa się ode mnie i zabawnie grozi palcem blondynowi.

— Oczywiście, proszę pani, nie spuszczę jej z oczu. — Uśmiecha się, mrugając do mnie przy tym okiem.

Gdy wychodzimy z domu, przytulam mamę jeszcze raz na pożegnanie, jest mi strasznie smutno, że muszę ją tu zostawić. Wsiadając do auta, jeszcze raz rozglądam się po okolicy, czując niedosyt.

Nie przyjechał się pożegnać — myślę.

Rozglądam się jeszcze raz. Kątem oka dostrzegam znajome auto, które po chwili zatrzymuje się tuż obok nas. Drzwi się otwierają, z miejsca pasażera wychodzi Scott, mój tata.

— Miło, że zdążyłeś — warczy mama niezadowolona.

— Przepraszam was kochani. — Mężczyzna podchodzi do mnie i mocno mnie przytula. — Będziemy tu na ciebie czekać. John dbaj o nią.

— Dobrze proszę pana.

Dziwnie się czuję, wtulona w ojca, ale odczuwam ulgę, że zdążył, że jednak przyjechał. Gdy tak mnie przytula, zza jego pleców przy aucie dostrzegam Erica. Jest uśmiechnięty, lecz w jego oczach widać smutek. Oparty jest o auto, włosy ma roztrzepane, a na twarzy kilkudniowy zarost. Nasze spotkanie trwa może zaledwie kilka sekund, a nasze oczy nie mogą przerwać spojrzenia. Moje serce dudni, a ciało prosi, aby choć przez chwilę znaleźć się w jego ramionach. Jednak gdy odsuwam się od ojca, przymykam oczy i z bólem serca wchodzę do samochodu, nie odzywając się już do nikogo.

Droga i lot jest bardzo długa. Nie wiem, gdzie się znajdujemy, ponieważ pół drogi mamy zasłonięte oczy. Pilnują nas, od czasu gdy tylko wysiedliśmy z prywatnego samolotu. Wylądowaliśmy chyba na drugim krańcu świata. Przynajmniej takie mam wrażenie.

Gdy rozwiązują nam oczy, mam splecione dłonie z Johnem. Oboje nie wiemy, czego powinniśmy się spodziewać.
Moje oczy odzyskują wzrok, lecz to, co widzę, nie wygląda na prawdziwe. Wokół nas są tylko łąki i lasy. Jestem tylko ja i blondyn, a przecież jeszcze kilka sekund temu wyszliśmy z auta i ktoś nas prowadził do przodu.

Rozglądam się, muszę przyznać, że jest tu pięknie. Cicho, spokojnie, słońce przebija się przez chmury, a motyle i ptaki latają wokół nas. John tak jak ja rozgląda się z niedowierzaniem, jednak gdy próbuje dotknąć przelatującego obok niego motyla, dostrzegam czarną smugę, którą pozostawia za sobą.

— Nie dotykaj — krzyczę.

W ostatniej chwili blondyn odsuwa dłoń. Iluzja znika, a my słyszymy oklaski. Przed nami pojawia się ogromny zamek, z wielką kutą bramą.

— Mądra i spostrzegawczy z ciebie dziewczyna — mówi tajemniczy mężczyzna okryty szatą. — To, co widzimy, nie zawsze musi być prawdą, a dość często jest dla nas niebezpieczne i zgubne.

— Witamy w naszym Zakonie Siły — inny głos dochodzi zza naszych pleców — widzę, że poznaliście już Diogenesa, naszego iluzjonistę. — Obaj mężczyźni szeroko się uśmiechają. — Ja jestem Anizjusz, miło was poznać — mówi mężczyzna, lekko się pochylając.

— Nam również miło, ja jestem... — Próbuję nas przedstawić, lecz zostaję uciszona.

— Moje dziecko wiem, kim jesteście. — Mężczyzna uśmiecha się życzliwie. — Wiesz, że poznaliśmy się już kiedyś? — Moje oczy rozszerzają się z niedowierzania.

Spotkaliśmy się, czyli byłam już tu kiedyś? Nie mogę w to uwierzyć, ile tajemnic przede mną ukrywano.

— Dziecko, to ja ukryłem twą moc. Nareszcie przyszedł czas, na uwolnienie jej. Wreszcie pokażesz światu, kim naprawdę jesteś — mówi Anizjusz wskazując na mnie. — Przebyliście długą drogę czas, abyście odpoczęli moi drodzy. Zaprowadzimy was teraz do waszych komnat. Później przyniosą wam ciepły posiłek. Chodź dziecko.

— Dziękujemy. — Uśmiecham się szczerze, ponieważ o niczym innym nie myślę, jak o kąpieli i śnie.

Anizjusz odprowadza mnie, a Diogenes, Johna. Tak rozchodzimy się z blondynem w dwa różne krańce budynku.

— Dlaczego mamy komnaty, tak daleko od siebie? — pytam zaciekawiona.

— Nikt nie może cię rozpraszać moje dziecko, a on z tego co widzę, robi to bardzo mocno.

— Ale... przybyliśmy tu razem, aby się uczyć.

— Przyjechał tu tylko dlatego, że twoja matka nalegała — prychnął. — My przyjmujemy tu tylko najlepszych.

— Mylicie się. — To jedyne słowa, które wypowiedziałam, nikt nic więcej nie dodał, bo od razu zamknęłam drzwi do komnaty. John jest mądry, poradzi sobie tu. Przecież, on wie więcej niż ja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top