Rozdział 7

Raph czekał z niecierpliwością przed drzwiami pokoju Mony. On też nie był w najlepszej formie. Miał bandaże na prawym ramieniu i lewej nodze, kilka plastrów oraz złamaną lewą rękę. Czuł, że niedługo będzie karmiony sondą bo nerwy zeżrą mu żołądek. W sumie trudno było tu mówić o spokoju gdy jego żona praktycznie jedną nogą jest już w grobie. Słowo "żona" nadal bardzo dziwnie brzmiało. Nagle wyszedł lekarz-sedziwy Salamandrianin podpierajacy się kijem.

-No i co? - spytał żółw.

- Było już... za późno...-odparł.

W pierwszej chwili Raphaela ogarnął szok. Nie wiedział co ma robić. Coś rozwalić czy się załamać?

-Zasłużyła sobie-dodał.

-Co? - zdziwił się mutant.

Gdy po raz kolejny popatrzył na lekarza, zamiast niego zobaczył N'Etadora. Salamandrianin od razu rzucił mu się do gardła i zaczął dusić. Żółw nie mógł się wydostać.

-Raph! Raph, obudź się!

Raphael zerwał się z łóżka krzycząc :

-N'Etador! Zabije go!

-Uspokój się! - zawołał Leo. - TO tylko sen.

Raph próbował uregulować oddech by skorupa aż tak bardzo nie bolała. Za bardzo też rzucał się przez sen i poruszył złamaną rękę.

-Wszystko okay-dodała April.

-Co... co z Moną? - spytał. - Żyje prawda? Nie umarła?

-Nie, nie umarła, ale... - uciął Donnie.

-Co ale? - doczekał przerażony.

-Jej stan jest ciężki, wrecz krytyczny - wyjaśnił. - Mimo, że cudem miecz ominął serce to płuco jest mocno uszkodzone. Dziwne jest to, że jeszcze oddycha. Kolejne godziny będą decydujące.

-Decydujące o czym? - nie rozumiał.

-O jej życiu... albo śmierci...

Raphael zszedł z łóżka idąc w stronę drzwi.

-A ty dokąd? - spytał Mikey.

-Idę do niej - odparł.

-Pomóc ci? - dopytywał Leo.

-Nie, dzięki - odmówił. - Aż takim kaleką jeszcze nie jestem.

Raph doszedł do wyjścia po czym ruszył ku pokojowi ukochanej. Zajęło to niewiele czasu, mimo że ból był naprawdę potworny, ale do zniesienia.  Bracia i April szli za nim. Przy drzwiach Lisy stał już T'Horan oparty o ścianę z rękami złożonymi na piersi. Miał spuszczony wzrok jakby nad czymś myślał. Słysząc kroki i ciche pojękiwania podniósł głowę.

-Raphael - powiedział. - Jak się czujesz?

-Nie jest źle - odparł. - A jak z Moną?

-O niej nie można powiedzieć tego samego co o tobie - westchnął. - Nie wiadomo czy przeżyje noc.

-Może wejść? - spytał za brata.

-Nie bardzo - odrzekł. - Teraz są tam rodzice.

-Wiedzą? - dociekał Raph.

-Na razie tylko, gdzie byliśmy, ale dostało się już mnie, April, twoim braciom i komandorowi. I ciebie pewnie też nie oszczędzą.

Nagle drzwi się otworzyły. R'Akmort i M'Ikanela wyraźnie wyglądali na zatroskanych choć u ojca Mony było to bardzo dziwne.

-Raphael, dobrze, że jesteś - powiedział że swą naturalną złością. Jak dobrze, że pozostawał sobą. - Musisz nam wyjaśnić co robiliście nad tym jeziorem. I to zaraz.

Teraz zabrzmiał jak typowy ziemski tatuś, który najchętniej zatrzymałby swoją córkę przy sobie.

-Chciałeś twardego argumentu... no to go dostałeś - rzekł.

-R'Akmort, zażądałeś od tego biednego dziecka dowodu? - wtrąciła zdziwiona M'Ikanela. - Zdajesz sobie sprawę przed jakim ciężkim zadaniem go postawiłeś?

-Najważniejsze, że temu zadaniu podołałem - wpadł jej w słowo. - Mona nie może już wyjść za N'Etadora bo to przez niego jest w takim stanie i...

-I? - dociekał Salamandrianin.

-I...-zaciął się. - I aktualnie ja jestem jej mężem.

Rodzice Lisy stanęli w osłupieniu.

-Jak to mężem? - nie rozumiała M'Ikanela.

-Chajtnęli się - wyjaśnił Mikey z entuzjazmem.

Nastała grobowa cisza. Jednak na szał R'Akmorta nie trzeba było czekać.

-CZY WYŚCIE OSZALELI?!!! - krzyknął. - Pobraliście się w tajemnicy?!

-No a jaki oni mieli wybór? - wtrącił T'Horan. - Chcieliście ich na siłę rozdzielić i nie liczyliście się z ich zdaniem. Tak naprawdę to, że Y'Gythgba umiera to wasza wina. Już zapomnieliście jak było z wami. Z tego co nam wiadomo też nie byliście akceptowani.

Zamilkli na chwilę. Ale taka była prawda. Nie zostali zrozumiani i też próbowano ich rozdzielić. Minęło trochę czasu zanim wszyscy przyzwyczaili się do ich związku. A teraz na własne życzenie zgotowali córce ten sam los. Raphael miał już dosyć tego milczenia.

-Darujcie, ale muszę do niej iść - powiedział przechodząc obok nich.

Nikt  nie odważył się go zatrzymać. Jego bracia patrzyli jak znika za drzwiami. Mieli takie samo zdanie co T'Horan.

Raphael patrzył przez chwilę na Monę stając przy wejściu. Widok jaki zastał ścisnął mu serce. To nie była ta sama Lisa, którą widział zeszłego wieczoru i której przyznał miłość do śmierci. Tamta była szczęśliwa i silna. Ta, która leżała na łóżku, przykryta kocem, bez zbroi z tułowiem obowiązanym bandażem była słaba, bezbronna i smutna. Raph przygryzł wargę a potem zacisnął obie w wąską linie. Wolnym krokiem zbliżył się do niej po czym siadł na krześle. Wziął jej dłoń w swoją. Mimo że reszta ciała była zimna i sina to ręce miała ciepłe. Czuł to nawet przez gips. Patrzył na nią dalej. Klatka piersiowa opadają i unosiła się gwałtownie. Palce jej dłoni bez ochraniaczy wydawały się gładkie. Raphael westchnął ciężko.

-Mona, proszę cię, nie poddawaj się - mówił. - Proszę cię, zostań.

Zwiesił głowę zaciskając mocno powieki. Ale ta jedna łza i tak spadła. Popatrzył na nią od stóp do głowy dodając :

-Pierwsze może być wspaniały. I drugie też. Może być nawet trzecie, czwarte i piąte. Tylko mnie nie zostawiaj. Mona, nie opuszczaj mnie.

Przybliżył się do niej po czym położył głowę na jej ramieniu szepcząc załamującym się głosem :

-Kocham cię.

Za drzwiami wszyscy to usłyszeli. Sytuacja naprawdę była opłakana. T'Horan zajrzał do siostry mówiąc :

-Raphael, musisz już iść.

-Nie - odparł stanowczo. - Jeżeli ona ma umrzeć to będę przy niej do samego końca.

-Ale...

-T'Horan. - R'Akmort zamknął drzwi.

Pozostało tylko czekać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top