20.
***Narrator POV
Godzina 4:00.
Niebo przysłonięte było przez szare chmury.
Deszcz zaczął padać nawadniając spragniony las.
Jakieś 20 metrów od domu Collinsów, od strony ganka rosło duże drzewo iglaste.
Pod drzewem siedziała skulona dziewczyna. Tuliła do siebie kolana i patrzyła przed siebie szklistym wzrokiem. Miała poszarpane ubrania, nasączone w, niektórych miejscach, czerwoną cieczą. Potargane włosy ubrudzone, na czubku głowy, krwią opadały na jej lewą stronę twarzy.
Nad prawą brwią miała rozcięcie z, którego krew leciała do podbródka z, którego skapywała na jej kolana.
Miała liczne, głębokie pogryzienia na rękach i nogach.
Jej prawe oko jak i prawy policzek miały głębokie rozcięcia po wilczych pazurach.
Z jej brzoskwiniowo złotych oczu co chwile leciały łzy. Jej usta były sinie z zimna.
Zoe trzęsła się i delikatnie kiwała, aby się uspokoić.
Po jej prawej stronie, na ziemi zebrała się mała kałużka krwi, która leciała z jej prawej strony nad biodrem.
Kiedy deszcz dotarł do dziewczyny cała czysta woda zmieszała się z krwią przybierając brudny kolor.
- ...znowu wszystko popsułaś... - Szepnęła so siebie. Umilkła i rozejrzała się przerażona gdy usłyszała zbliżające się zwierzę o czterech kończynach.
Szło do niej.
Zoe spojrzała w bok i zobaczyła kogoś kogo najmniej się spodziewała...
Obok niej stanął młody jelonek z niewyrośniętymi, jeszcze dokładnie, rogami. Szyję miał obandażowaną podobnie jak swoją przednią, prawą nogę.
Patrzył brązowymi oczami na dziewczynę.
- ...ja nie chciałam... - Zaszlochała patrząc na niego.
- ...nie chciałam... - Zachlipiała.
Jelonek doskonale wiedział kim jest Zoe więc zrobił to co trzeba było zrobić.
Odwrócił się i zniknął.
- ...czemu...? - Zoe otarła łzy swoimi zakrwawionymi i posiniaczonymi dłońmi. W milczeniu siedziała pod drzewem, a czas mijał.
Dopiero po jakiś 15 minutach usłyszała tupot kopyt. Spojrzała w bok.
Jelonek wrócił. Zmieniło się w nim to, że teraz na grzbiecie miał czerwony koc.
Uklęknął delikatnie i wskazał pyskiem najpierw na dziewczyne, a potem na koc.
Zoe siedziała w osłupieniu jeszcze chwilę po czym wstała.
Teraz było widać jej ranę nad prawym okiem.
Próbowała podejść do jelonka, ale zachwiała się i już miała upaść, ale jelonek podtrzymał ją niewielkimi rogami.
Zoe zatrzymała się i wzięła głęboko powietrze, które po chwili wypuściła z ust.
Stanęła na kamieniu obok i wdrapał się na koc leżący na grzbiecie jelenia.
Gdy dziewczyna znalazła się na zwierzęciu pochyliła się i położyła trzymając po bokach delikatnie brązową sierść.
- Dziękuję... - Wyszeptała i zamknęła oczy. Jeleń potruchtał do domu Collinsów i zatrzymał się przy wejściu do Podzamcza.
Poczekał, aż wejście się przed nim otworzy.
Po chwili drzwi otworzył Pan Collins i wpuścił przybyszów do środka.
Collins potrzedł do jelenia, który stał w bezruchu na środku pokoju i powoli wziął na ręce dziewczynę.
- Spokojnie... - Trzymał ją delikatnie na rękach. Przeniósł ją na starą kanapę w rogu pokoju.
Położył Zoe na miękkim, kracianym kocu.
- Zamknij proszę drzwi. - Spojrzał na jelenia, który przemienił się chłopaka z brązowymi loczkami, do połowy szyj posłusznie wykonał polecenie.
- A teraz... - Pan Collins wyciągnął z kieszeni swojego, długiego płaszcza okulary z dostawianymi dodatkowymi szkłami powiększającymi.
Chłopak podeszedł do niego.
- ... Podaj aptęczkę i odwróć się, chcę uszanować jej prywatność przy obcych. - Uśmiechnął się delikatnie gdy chłopak podał mu apteczkę po czym skierował się na swoje posłanie i zamienił w jelonka. Obkręcił się kilka razy i położył na kocach odwracając wzrok od mężczyzny i dziewczyny.
***
- Dobrze. Już wszystko w porządku. - Pan Collins zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy.
Zszywanie dziewczyny trwało 1.5 godziny.
Wstał i podszedł do umywalki, aby zmyć ze swoich dłoni krew.
Po skończonej czynności zabrał narzędzia pierwszej pomocy, które zdezynfekował.
Pan Collins usiadł w wielkim, starym fotelu i zaczął czytać książkę.
Po godzinie ranna zaczęła się budzić.
- Gdzie jestem...? - Odezwał się zachrypnięty, dziewczęcy głos.
- W Podzamczu. - Rzekł męski, opiekuńczy głos.
- Al...ale jak to? Myślałam, że bariera mnie nie przepuści...
- Dlaczego tak pomyślałaś? - Pan Collins spojrzał spokojnie na dziewczynę dalej siedząc w swoim fotelu.
- No bo...ja... - Głos jej ugrzązł w gardle napotykając gule.
- Co się stało to się nie odostanie...
- Ale sam fakt, że... - Łzy napłynęły jej do oczu. Spojrzała z bólem i smutkiem na mężczyznę.
- Tak...przeszłość często boli. Próbujemy o niej zapomnieć co powoduje więcej cierpienia. Jednak, można się od niej uczyć. - Pan Collins uśmiechnął się czule.
- Masz rację. Straciłaś panowanie i....że tak to ujmę: miałaś "małą sprzeczkę"... - Zrobił cudzysłów palcami.
-... z Charlie i Adrianem. - Zoe słuchała go uważnie.
- Ale dalej jesteś rodziną. - Spojrzał na nią opiekuńczo znad okularów.
- Oczywiście nie jestem zadowolony z tego, że Charlie wróciła do domu ledwo żywa. - Powiedział poważnie.
- Ale wiem też, że nie było to zamierzone Zoe. Ja jako jedyny w tym domu nie jestem źle nastawiony do wilkołaków. A wiesz czemu? - Zoe pokręciła przecząco głową. Pan Collins wstał i wyjął z kieszeni jakieś stare zdjęcie. Obejrzał je i powoli podszedł do dziewczyny.
Uklęknął przy niej i podał fotografie.
Zoe spojrzała na nie.
Na zdjęciu były 3 osoby.
Po prawej stronie majestatycznie, z dumą, ale dalej opiekuńczym wyrazem twarzy, stał młodszy Pan Collins.
Po lewej stronie stała śliczna kobieta z włosami spiętymi w luźnego koka.
Lewą rękę trzymała ramię małego uśmiechniętego chłopca stojącego po środku.
- Widzisz? To mój syn 13 lat temu wraz z moją żoną Danielle.
- Śliczna... - Szepnęła. Uśmiechnął się.
- To prawda. Była piękną, optymistyczną i kochającą wilkołaczycą. - Powiedział.
Zoe zamrugała kilka razy trawiąc słowa Pana Collinsa.
- Kim była? - Spytała powoli.
- W wieku 22 lat została ugryziona przez wilkołaka pochodzącego z Mrocznej Części Lasu.
Przez kilka lat nie umiała sobie z tym poradzić. Cierpiała psychicznie przez chorobę Likantropi.
Po 4 latach już nie mogła znieść wojny między nią, a wilkołakiem. Wiesz co wtedy zrobiła?
- Co zrobiła? - Zoe patrzyła z iskierkami w oczach na Pana Collinsa jak na rodzica, który opowiada swojemu dziecku jakąś niesamowitą historię.
- Zaczęła ćwiczyć. Ćwiczyć swojego ducha.
Ruszyła do lasu, nad wodospad. Medytowała, słuchała głosu lasu i lamęntu wiatru. Patrzyła na swoje odbicie w tafli wody w, której odbijał się wilkołak.
Najpierw tylko patrzyły na siebie.
Potem zaczęły rozmawiać ze sobą, aby porozumieć się.
Danielle poznawała wilkołaka i pytała się co jest nie tak.
Potem wilkołak pytał o co chodzi.
- I...i co się stało?
- Po 1 miesiącu porozumiały się. Stały się jednością.
Kiedy była pełnia Danielle miała pęłną świadomości tego co się dzieje, a zarazem siłę i drapieżność wilkołaka.
Wilkołak stał się tylko powłoką, którą kontrolowała moja żona.
- Wow..... - Oczy Zoe błyszczały jak gwiazdy.
- Żyliśmy w szczęściu, bez zmartwień, a potem, po latach....na świat przyszedł Sebastian.
- Czyli ma w sobie krew wilka? - Zapytała zaciekawiona.
- Nie. Moja żona została UGRYZIONA. Po przez tę formę przemiany nie ma możliwości aby dziecko urodziło się mieszńcem. Jest to możliwe tylko wtedy gdy oboje z rodziców lub jedno z nich jest pełnokrwistym wilkorem - Umilkli.
- Dlatego chcę byś się nie poddała.
Próbuj zapanować nad bestią. - Zoe pokiwała głową, a z oczu poleciało kilka łez.
Po chwili rzuciła się na szyję Panu Collinsowi i przytuliła go.
- Dziękuję....dziękuję za wszystko... - Wtuliła się.
- Nie ma za co droga Zoe. - Ten z uśmiechem ją przytulił.
- Jednak nie mogę tu zostać...
- To niestety prawda. Na razie musisz stąd odejść. - Collins spojrzał ciepło na Zoe po czym wskazał plecak stojący przy łóżku ze wszystkimi rzeczami.
- Przyniosłem ci go. Jestem zaskoczony, że nigdy do końca się nie zadomowiłaś. - Miał na myśli fakt, że nigdy nie wyjęłam do końca swoich klamotów z plecaka.
- Na wszelki wypadek wolałam trzymać wszystkie rzeczy w torbie. - Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Wierzę w ciebie dziecko. - Pan Collins delikatnie pogłaskał ją po głowie.
- Opiekuj się nią. - Powiedział do Jelonka, który podniósł głowę i spojrzał na nich.
- Nie musisz się go obawiać. Jest on synem władcy pewnego miejsca. - Jelonek skinął głową.
- I pamiętaj, że najlepiej jak teraz zaczniesz ćwiczyć. - Pan Collins złapał za klamkę od drzwi i spojrzał na Zoe.
- Jest Wiosna, a to dla wilkołaków oznacza Białe miesiące.
- Racja, zapomniałam. - Szepnęła.
Białe miesiące to wiosna wilkołaków. Odbywa się co roku.
Polega na tym, że całą wiosnę Księżyc wpływa na wilkołaki swoją mocą, powodując, że zmieniają się one co noc w wilkołaka.
Trwa to do pierwszego dnia lata.
Pan Collins wyszedł z Podzamcza i ruszył do domu. Był on o tyle niezwykłym człowiekiem, że nie przesiąkał on zapachem czyli jeśli spotka się z Charlie ta nie wyczuje tego, że była tu Zoe, której teraz nienawidziła.
W Podzamczu panowała cisza. Zoe wstała z kanapy i spojrzała na swoje odbicie w stojącym obok lustrze.
Miała całą klatkę piersiową zabandażowaną.
Bandaże pokrywały też jej całe lewe przedramie, obie dłonie i prawą łydkę.
Jej rany na twarzy się zagoiły i pozostała po nich tylko blizna na prawej brwi w postaci przechylonej kreski lecącej przez środek brwi.
Westchnęła i poszła się przebrać do łazienki.
Kiedy z niej wyszła usiadła spowrotem na kanapie i patrzyła przez okno obok.
- Spencer.
- C..co? - Zoe odwróciła głowę w stronę chłopaka, który siedział na swoim posłaniu.
- Mam...na imię...Spencer. - Powiedział lekko ochrypłym, ładnym głosem po czym zmarszczył brwi i złapał się delikatnie za bandaż na szyj.
- Nie mów! Bo ci się pogorszy! - Podeszła z trudem do niego Zoe i zmieniła mu brudne bandaże.
Po skończonej robocie usiadła na przeciwko chłopaka.
- Spencer...Ładne imię. - Uśmiechnęła się i zgarnęła prawy kosmyk włosów za ucho.
- Miło mi cię poznać. - Powiedziała z uśmiechem i spojrzała na drzwi.
- Musimy już iść prawda? - Spojrzała spowrotem na chłopaka na co ten kiwnął głową. Westchnęła ciężko po czym ubrała ciepły sweter i założyła plecak.
- Idziemy... - Powiedziała cicho i wyszła z Podzamcza. Słońce świeciło blado ukazując poranek.
Obok dziewczyny stanął jelonek, który lekko się schylił, aby dziewczyna mogła wejść na niego.
- ...Dziękuję... - Powiedziała nieśmiało i wsiadła na niego.
Zoe spojrzała w okno domu.
Stał tam Pan Collins. Patrzył w ich stronę po czym im pomachał.
Zoe pomachała smutno.
- Pomożesz mi, prawda Spencer? - Zapytała Zoe jelenia mając na myśli kontrolowanie mocy. Zwierzę kiwnęło głową po czy pobiegł z dziewczyną w las.
***Rp pisane z antonina11123
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top