Rozdział pierwszy (Remus)

Hej! Jak widzicie, nastąpiła zmiana planów - postanowiłem nie czekać na sierpień, tylko publikować na bieżąco :D

Zapraszam do rozdziału pierwszego - z góry uprzedzam, że Remus może wzbudzić bardzo mieszane emocje jako postać, ale pamiętajcie, że jest bardzo zagubiony :/. Mam nadzieję, że nie znielubicie go zupełnie w każdym razie XD 


Rozdział zadedykowany (Dziękuję, że mnie zachęciłaś swego czasu, by opublikować ten pomysł <333). [Wpadnijcie koniecznie na jej profil, jeśli lubicie mitologię grecką lub Przygody Merlina - znajdziecie coś dla siebie!]




Polecam posłuchać piosenki "One shot" JLS (link u góry), której słowa moim zdaniem świetnie ilustrują, co czuje Remus patrząc na Julię <3 



"Ona jest w rodzaju dziewczyn, o których chłopcy czytają w gazetach, ilustrowanych magazynach
Ona jest tą jedyną, o której myślę, panią przodującą w mych snach
Musiałem czekać tak długo, aby zebrać swoją odwagę
Ona sprawia, że jestem pijany miłością, przekręcam słowa
Czas ucieka, muszę to teraz zrobić
Ona jest tą, bez której nie mogę żyć

(...)

Masz tylko jedną okazję, więc zrób to
Możesz już nigdy nie złapać tego momentu
Zegar tyka, to finałowa runda
Więc powiedz mi, co Cię teraz zatrzymuje?
(...) 

Nigdy nie myślałem, że dostanę szansę,
Aby powiedzieć tej dziewczynie jak się czuję, powiedzieć jej jak się czuję
Czasem się szczypię, gdy się wpatruję
To nie może być prawdziwe, nie może być prawdziwe
Poruszam się szybciej, nie mogę dłużej czekać
Muszę coś zrobić zanim ona odejdzie
Zrobię to jak w filmie, wezmę ją za rękę
Zamierzam kochać tę dziewczynę do samego końca"








 Obudziły mnie mocne promienie słońca wpadającego do sypialni. Od razu zaatakował mnie silny ból głowy i nieprzeparta chęć, by spać dalej. W tym jasnym pomieszczeniu było to jednak niemożliwe, a ja na swoje nieszczęście zapomniałem wieczorem zaciągnąć zasłony. Mógłbym zrobić to teraz, ale... musiałbym wstać z łoża.

Jęknąłem z frustracją i przetarłem w złości oczy. Dlaczego nie pomyślałem, by kupić sobie baldachim jak Julia? Zamówię sobie jeden na kolejne urodziny, zdecydowałem

Podniosłem się do pozycji siedzącej i promienie padły mi na oczy pod nowym kątem, przyprawiając o kolejną dojmującą falę bólu. Zmrużyłem powieki, wzdragając się jednocześnie, co wywołało czyjś stłumiony śmiech.

– Widzę, że wczorajsze balowanie zbiera owoce! – zaszydził czyjś aksamitny głos.

– Ani słowa, Tristan! – warknąłem. – Nie masz prawa mnie pouczać!

– Nie mam? Wydawało mi się, że jestem starszy. – Wysoki, ciemnowłosy chłopak o kwadratowej szczęce i regularnych rysach twarzy usiadł na brzegu mojego łóżka i skrzyżował ramiona w pełnym drwiny geście.

– Jesteś. O pół roku – doprecyzowałem.

Rozejrzałem się wokoło. Oczy zaczynały mi się już przyzwyczajać do światła, a ból nieco osłabł. Teraz najbardziej dokuczało mi pragnienie.

– Jest tu jakaś woda?

Bez słowa podał mi dzbanek, ale bez pucharu. Miłe.

– Masz nauczkę, aby nie upijać się więcej do nieprzytomności – pouczył mnie mój rzekomy przyjaciel.

Prychnąłem.

– Nie upiłem się wcale do... – ale w chwili, gdy to mówiłem, dotarło do mnie, że jednak tak.

Ostatnie, co pamiętałem, to sala bankietowa, ja popisujący się przed kompanami znajomością dowcipów, których lepiej nie powtarzać, i Julia patrząc na mnie z niesmakiem. Julia, która zastrzegła, że idzie na przyjęcie tylko dlatego, bo ja o to proszę. Której obiecałem taniec, a zafundowałem wysłuchiwanie prostackich żartów...

Ukryłem twarz w dłoniach.

– O bogowie...! Nie zatańczyłem z nią, prawda?

– Co? – Tristan dopiero po chwili zrozumiał. – Ach, nie. Czekała, aż byłeś tak wstawiony, że zacząłeś się słaniać. Wtedy wylała ci na głowę resztę wina z kielicha, a potem z gracją opuściła salę, gdy ty padałeś na podłogę. Ja i dwóch służących musieliśmy cię tu przynieść, bo nie byłeś w stanie iść.

Poczułem wszechogarniający wstyd.

– Nie tak to zaplanowałem! – poskarżyłem się na los. – To miał być n a s z wieczór! Mój i Julii.

Wstałem i zacząłem nerwowo krążyć po pokoju.

– Zależy mi na niej – powiedziałem. – Ostatnio każda nasza rozmowa kończy się ostrym sporem... Patrzymy całkowicie odmiennie na te same sprawy. Ale... istnieją nadal rzeczy, które przecież nas łączą. I chciałem jej to pokazać...

Tristan tylko pokręcił z politowaniem głową.

– Cóż, wciąż masz szansę. Dzisiaj kolejna uczta. Jeśli ci zależy, postaraj się. Tylko – spojrzał na mnie znacząco – bądź tym razem trzeźwy.

– Czując ten ból w skroni, nie mam zamiaru tknąć trunków przez najbliższy miesiąc – mruknąłem.

Chłopak roześmiał się.

– Strasznie żałośnie wyglądasz... Rozluźnij się trochę! Kryspus ma dzisiaj urodziny. Wszyscy powinniśmy świętować.

Podszedł do szafy, a potem rzucił we mnie ubraniami.

– Kac ci przejdzie do wieczora, a tymczasem przebierz się! Zaczesz jakoś włosy i umyj twarz, a potem poćwicz przepraszające uśmiechy i twój obiekt westchnień puści w niepamięć wczorajsze zajście. – Nie umiałem ocenić, na ile mówi szczerze, a na ile z ironią. – Tylko pamiętaj, żeby nie umawiać się z nią dziś w nocy!

– Czemu? – spytałem, zaciskając dłoń na ciemnoczerwonej tunice.

– Bo mieliśmy zabrać Kryspusa na miasto, pamiętasz?

– No tak... Pamiętam!

Bardzo mi zależało, by Kryspus wiedział, jak bardzo jest ważny dla nas obu. Gdy przybyłem do Elarii, był jeszcze mały. Szybko się do mnie przywiązał wtedy i od tamtego czasu uważałem na niego, jakby był moim młodszym bratem.

Tristan był z kolei synem jednego z lenników Irene. Przebywał u nas od dwóch lat na przymusowej gościnie (to znaczy: był zakładnikiem jako gwarant współpracy jego rodziny), niemniej nawiązaliśmy przez ten czas szczerą i głęboką przyjacielską relację. Ponieważ nieustannie mi towarzyszył, Kryspus przebywał blisko z nami oboma, i choć był nieco młodszy, zależało nam, by czuł się traktowany przez nas jako równy.

Wyjście nocą na miasto było w jego oczach przywilejem związanym z „dorosłością", więc mogliśmy założyć, że zabranie go na drobną wycieczkę całkiem mu się spodoba.


                                           *

W południe wkroczyłem do znajdującej się we wschodnim skrzydle domu bawialni. Obojętnie ile razy tu byłem, to pomieszczenie zawsze mnie zachwycało. Ściany zostały wzniesione z marmurowych bloków o złocistej, bursztynowej barwie i mieściły na sobie mnóstwo zdobień – w tym posrebrzane ryty i półkolumny, często połączone w wymyślne geometryczne wzory. Światło odbijało się od jasnego kamienia, czyniąc pomieszczenie jeszcze bardziej słonecznym. Całości przepychu dopełniała obecności obrazów w ekstrawaganckich ramach. Podłogę zrobiono z kolei na zasadzie kontrastu kolorystycznego, z obsydianowych płytek o barwie magnetycznej czerni.

Oszałamiał także ogrom sali – sufit znajdował się na wysokości sześciu metrów, zaś w całej komnacie mogło bez przeszkód zmieścić się ponad czterystu gości. Pomieszczenie było zachwycające, ale przypuszczałem, że spowszedniałoby w moich oczach, gdyby nie to, że używano go jedynie podczas specjalnych okazji. Takim właśnie były czternaste urodziny Kryspusa.

Poprawiłem na sobie ciemnoniebieską pelerynę i przygładziłem jasne włosy, po czym raźnym krokiem wszedłem do środka sali. Irene dostrzegła mnie prawie od razu. Jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, zaraz też przerwała swoja rozmowę z mężczyzną obok siebie. Chwyciła ze stołu łyżeczkę i uderzyła nią o puchar, prosząc o ciszę.

– Mój drogi wychowanek, panicz Remus! – ogłosiła.

Ludzie zeszli mi z drogi, bym mógł swobodnie przejść. Niektórzy bili brawo, inni pozdrawiali mnie skinieniem głowy. Gdy stanąłem przed Irene, popatrzyła na mnie z uznaniem.

– Świetnie się prezentujesz – przyznała. – Ani trochę nie widać po tobie szaleństw ostatniej nocy!

Spłonąłem rumieńcem i spuściłem wzrok.

– Matko, ja...

Nie pamiętałem, kiedy dokładnie zacząłem się tak do niej zwracać. Przez pierwsze miesiące po moim przybyciu starała się utrzymać ze mną bliski kontakt, chętnie wysłuchiwała moich wątpliwości, interesowała się moimi postępami edukacyjnymi i często powtarzała, że stałem się dla niej równie bliski jak syn. Była dla mnie wszystkim, czym powinna być matka, a ja czułem potrzebę wypełnienia pustego miejsca w swoim sercu. W pewnym momencie, jeszcze zanim minął rok od mojego przybycia, zwróciłem się do niej w ten sposób, a ona uśmiechnęła się serdecznie i nie zaprotestowała. I tak już zostało.

– Nie musisz się przede mną tłumaczyć ze swoich ekscesów z winem – powiedziała mi teraz. – Jesteś dorosły, a poza tym... naprawdę myślisz, że ja w twoim wieku zachowywałam się inaczej? – zapytała z szelmowskim błyskiem w oku.

Roześmiałem się. Chciałem coś odpowiedzieć, ale w tej chwili podbiegł do nas szczupły czarnowłosy chłopiec.

– Hej! Fajnie, że wpadłeś! – oznajmił wesoło.

Objąłem go mocno, a potem poczochrałem mu krótką czuprynę. Zaśmiał się.

– Wszystkiego najlepszego, braciszku! – życzyłem mu.

– Dzięki. – Objął mnie raz jeszcze.

Kryspus był cztery lata młodszy ode mnie, ale pozostawaliśmy bardzo blisko i naprawdę z całych sił, życzyłem mu, by ten rok był dla niego lepszy od poprzedniego. Ostatnie lata były ciężkie dla wszystkich – w Elarii wciąż trwał zamęt polityczny po śmierć Augusta, choć zginął on w wypadku na polowaniu już blisko trzy lata temu. Kryspus bardzo to przeżył, ale od jakiegoś czasu na nowo wydawał się pełen pogody ducha i miałem nadzieję, że ten stan rzeczy się utrzyma.

Korzystając z tego, że Irene witała kolejnego gościa, odciągnąłem chłopca na bok i spytałem szeptem:

– Jesteś gotowy na dzisiejsze wyjście?

Pokiwał głową z entuzjazmem.

– Tak bardzo jak to tylko możliwe! – zapewnił.

Klepnąłem go w ramię.

– Zatem baw się dobrze i do zobaczenia wieczorem!

Uśmiechnął się do mnie szeroko, a potem zniknął znów w tłumie.

Wróciłem do Irene, która znów stała sama z kieliszkiem wina w dłoni.

– Czy Julia już przyszła? – zapytałem, rozglądając się wokół.

– Mhm. – Moja opiekunka wskazała na drugi koniec sali.

Wyśledziłem wzrokiem swoją adopcyjną siostrę i z wrażenia zaparło mi dech w piersi. Julia wyglądała przepięknie. Krucze włosy upięła w ciasnego koka, ale kilka pojedynczych kosmyków okalało jej twarz o drobnym, ostro zakończonym podbródku i delikatnych rysach. Ubrała się w jedwabną suknię bez rękawów w kolorze złotego brązu, która idealnie pasowała do karnacji dziewczyny przywodzącej na myśl białą kawę.

Poczułem, jak zasycha mi w ustach. Zdawała się idealna. Naprawdę mogłem liczyć, że zdoła zapomnieć, jak ją wczoraj rozczarowałem?

– Kłopoty w raju? – zapytała Irene, figlarnie mrużąc oczu.

Zesztywniałem.

– Skąd...

– ... wiem o waszym flircie? – Pokręciła głową. – Remusie, mówiłam już, że też byłam kiedyś młoda. Potrafię dostrzec, gdy przyjaźń dwojga ludzi zmienia się w coś więcej.

Poruszyłem się niepewnie.

– I nie masz nic przeciwko, że my...?

Położyła mi dłoń na policzku.

– A niby dlaczego bym miała? Jesteś dla mnie jak syn. – Pocałowała mnie w czoło. – Jeśli staniemy się prawdziwą rodziną, będę tylko szczęśliwsza.

Gdy się odsunęła, westchnąłem ciężko.

– Od jakiegoś czasu Julia jest dla mnie bardzo ważna... – wyznałem. – Nie mogę przestać o niej myśleć, ale... gdy tylko próbuję zrobić następny krok, zazwyczaj dochodzi między nami do scysji. Jesteśmy jak ogień i woda... Boję się ją zrazić.

Zacmokała.

– Znam dobrze ten ból. Pamiętam z czasów, gdy próbowałam zbliżyć się do Augusta, tuż po tym, jak się poznaliśmy.

– I co zrobiłaś?

– Wiesz... – zawahała się – lepiej nie będę dawać ci rad. Jeśli Julia wychwyci moje słowa w twoich, tylko zdenerwuje się jeszcze bardziej. Wiesz, że moje podejście do życia dosyć ją... rozdrażnia.

Nazwać ostentacyjną wrogość Julii wobec autorytetu matki „rozdrażnieniem" była mocnym eufemizmem, ale nie podnosiłem tego tematu.

– Jesteś inteligentnym młodzieńcem – ciągnęła – więc wierzę, że znajdziesz jakieś rozwiązanie. Wiem, że Julia ma wybuchowy charakter i łatwo ją obrazić... ale wiem też, że bardzo jej na tobie zależy. Puści ci w niepamięć błędy, jeśli tylko jej właściwie to wynagrodzisz – pogładziła mnie po głowie, ale jej uśmiech raptownie zgasł.

Wyglądała, jakby zapadła się w sobie.

– Matko? O czym myślisz?

Irene się zawahała.

– Nie chciałam cię martwić, ale... chyba powinieneś wiedzieć. Otrzymałam wczoraj wiadomości, że wśród ludzi panują ostatnio buntownicze nastroje. Przedwczoraj w pobliżu głównego rynku wybuchły zamieszki, a dziś zatrzymano kilku nielegowanych handlarzy bronią. – Ludzie mieli prawo nosić broń, ale jej sprzedaż była ściśle limitowana. – Boję się kolejnego uderzenia rebeliantów.

Zmarszczyłem brwi.

– Takie ryzyko to nic nadzwyczajnego.

– Masz rację, ale... dzisiaj świętujemy urodziny Kryspusa i będziemy obecni podczas widowiska walk na Wielkiej Arenie. To może sprzyjać atakowi na naszą rodzinę.

Zmartwiałem.

– Kazałaś podwoić straże? – spytałem, zniżając głos do szeptu.

– Tak, ale nie można z tym przesadzać. To uroczystość publiczna, większa ilość żołdaków sprawiłaby dyskomfort uczestnikom. A przecież w tym wszystkim chodzi o p o p r a w ę nastrojów.

– W takim razie... co możemy zrobić?

Położyła mi dłoń na ramieniu.

– Wiem, że proszę o wiele, ale chciałabym, abyś był gotowy ze swoim darem. Jesteś Lwem, odbiciem samego boga Plutosa. Żadne inne zwierzę nie wzbudza tak wielkiego respektu – powiedziała. – Zmienni mają nad ludźmi przewagę, bo ich rany goją się w ciągu sekund, ale ilu z nas przybiera w istocie tak silną i wzbudzającą we wrogach grozę formę? Kształt jest odzwierciedleniem charakteru, większość wojowników to w istocie Psy, Małe Dzikie Koty i Wilki. Ty jesteś kimś potężniejszym...! To t y możesz zmusić potencjalnych napastników do cofnięcia się. A wówczas nasi ruszą za nimi, podbudowani twoją odwagą!

Przełknąłem ślinę. Byłem marnym dowódcą ataku, ale nie chciałem odmawiać Irene. Bardzo polegała na mnie.

– Co z Julią? – zapytałem. – Też mogłaby się zaangażować. Dwa Lwy to większe morale niż jeden.

Moja opiekunka tylko potrząsnęła głową z rezygnacją.

– Próbowałam ją przekonać, ale znowu zarzuciła mi terror i despotyzm. Nie cierpię, kiedy to robi! – Zamilkła na moment. – Stwierdziła, że w ten sposób tylko utwierdzimy buntowników w racji, że ich opór jest słuszny. Przyznaję, że w jej rozumowaniu jest słuszność, ale... co mamy wobec tego robić? Czekać, aż przyłożą nam noże do gardeł i skrócą nas o głowy? Mamy prawo się bronić! Wolałabym uniknąć otwartego konfliktu z ludźmi i specjalnej kurateli nad nimi, ale nie zamierzam klękać i błagać o litość. To mój syn jest Pierwszym z Obywateli Elarii i dopóki nie osiągnie pełnoletności, ja czuwam nad tutejszym porządkiem. I mam zamiar go zachować za każdą cenę!

Pokiwałem głową. Nie wiedziałem, co powinienem powiedzieć. Do matki zaczęli podchodzić kolejni goście, odsunąłem się więc taktownie i skierowałem w stronę Julii. Widziałem, jak wita się z każdym, kto do niej podchodził, jej twarz przybierała jednak wyraz znudzenia i osamotnienia zrazem, skoro tylko zostawała sama.

– Witaj, piękna – zagaiłem. – Próbowałaś tej baklawy? – wyciągnąłem w jej kierunku spodeczek z ciastkiem.

Wzniosła z irytacją oczy ku górze. Nie uszło mojej uwadze, że pokryła rzęsy tuszem z drobinkami złota.

– Owszem, już chyba z pięć razy – odparła chłodno. – Za to z przyjemnością wypiję ten koktajl, który trzymasz, bo myślę, że już dość go zasmakowałeś wczoraj! – Zabrała mi z drugiej ręki kieliszek i opróżniła go jednym haustem. – Skończyłeś już podlizywać się matce? – zapytała z ironią.

Przeczesałem nerwowo włosy.

– Julio, nie chcę mówić o niej. – Wziąłem głęboki oddech. – Przyszedłem, żeby przeprosić za to, że praktycznie cię wczoraj... wystawiłem. Ale powinnaś wiedzieć, że nie piłem tyle wyłącznie po to, by się zabawić. Byłem... – szukałem właściwego słowa – ...zestresowany.

Dziewczyna uniosła brew.

– Niby mną?

– Uważasz to za takie niemożliwe?

Zaśmiała się lekko, wyraz jej twarzy uległ rozpogodzeniu.

– Przecież ty się niczego nie boisz – zakpiła, ale po przyjacielsku.

Prawie niczego, poprawiłem ją w myślach. Był jeden człowiek, z którym wizja spotkania przyprawiała mnie o zimny pot... Ale o tym dziewczyna nie mogła wiedzieć.

– Każdy ma swoją słabą stronę – odpowiedziałem jej wymijająco.

– W istocie – przyznała, obracając w dłoni pusty kieliszek.

– Mogę ci jakoś wynagrodzić tamto? – zapytałem poważnie.

Spuściła wzrok i uśmiechnęła się tajemniczo, a w kącikach jej ust utworzyły się urocze dołeczki. Znałem tę minę i w tamtej chwili kamień spadł mi z serca. Nie chowała do mnie urazy.

– Powiedzmy, że przemyślę propozycję – powiedziała miękko – a tymczasem... wystarczy mi, że usiądziesz koło mnie podczas igrzysk.

Ściągnąłem brwi.

– Sądziłem, że jesteś im przeciwna. Kłóciłaś się z matką, że...

– J e s t e m im przeciwna – przerwała mi ostro. – Jeśli zajmiesz miejsce obok mnie, postaram się wskazać ci wszystkie bulwersujące mnie rzeczy, których ty zdajesz się nie dostrzegać. Wchodzisz w to?

Wzruszyłem ramionami.

– Skoro nalegasz... Chętnie wysłucham dogłębnie twoich przemyśleń.

Dziewczyna skinęła głową z satysfakcją.

– Zatem ustalone.

– Owszem – odparłem raźnym tonem.

Nie sądziłem, by powiedziała wiele ponadto, co już wiedziałem o jej poglądach. Sposób w jaki krytykowała rządy matki dawno przestał już prowokować, i stawała się coraz bardziej monotonny, ale jeżeli to miało ją uszczęśliwić... Stwierdziłem, że powinienem się odrobinę poświęcić, jeśli chcę odzyskać jej względy. Zwłaszcza, że poznawanie różnych perspektyw podobno dokształca...

Julia odstawiła kieliszek na stół i ujęła mnie pod ramię.

– W mniejszej sali grają na harfach. Chodź, jesteś mi winien taniec.


                                              *

Późnym popołudniem zajmowaliśmy nasze miejsca w głównej loży nad Wielką Areną. Usiadłem z brzegu, obok Julii, jak jej to obiecałem, Irene zajęła miejsce a tronie pośrodku tarasu, a Kryspus na sofie ustawionej z drugiej strony.

– Nie powinna tak robić – usłyszałem szept Julii. – W ten sposób tylko rozjusza oponentów.

Zerknąłem na matkę. Miała pogodny wyraz twarzy i oczu, uśmiechała się i pozdrawiała ręką zbierający się tłum. Wyglądała olśniewająco w jasnobłękitnej marszczonej sukni ściągniętej w talii granatowym pasem inkrustowanym szmaragdami i ozdobami ze srebra.

– Nie powinna się uśmiechać? – spytałem zbity z tropu.

Dziewczyna rzuciła mi pełne rozpaczy spojrzenie.

– To nie j e j miejsce. Ten tron. To Kryspus powinien na nim zasiadać. On jest dziedzicem ojca i Pierwszym Obywatelem!

– Wciąż jest zbyt młody, by władać – zaprotestowałem. – Wszyscy w Elarii wiedzą doskonale że to matka podejmuje decyzje w jego imieniu i pełni jego obowiązki.

Julia potrząsnęła głową.

– Remusie, regencja nie działa w ten sposób. Nikt nie kwestionuje władzy matki, ale póki Kryspus ma swój tytuł, powinna chociaż przestrzegać protokołu. Tymczasem zasiada na honorowym miejscu, zupełnie jakby była przed nim w hierarchii społecznej! A nie jest...

– Jest jego matką, jest starsza i... – zacząłem wyliczać, ale przerwała mi.

– Ja też jestem od niego s t a r s z a – warknęła. – Wiek nie gra tu roli. Powtarzam ci: to mój brat otrzymał po śmierci ojca tytuł Pierwszego Obywatela, a matka jawnie spycha go na drugie miejsce, i to na naszych oczach! Zachowuje się niczym królowa... Nie tylko ludzie się burzą, Zmienni również. Zaczynają padać pierwsze oskarżenia o tyranię*...

[*Nie chodzi tu o „tyranię" jako okrucieństwo wobec poddanych – choć akurat Irene nie ma w tym względzie szczególnych zahamowań – tylko jako system rządów, w którym władca uzyskał swoją pozycję niezgodnie z prawem.]

Ściągnąłem czoło.

– Niby gdzie?

– Chociażby w kuchni! Gdybyś rozmawiał ze służbą, wiedziałbyś! – syknęła oskarżycielsko. – Remusie, w roku, w którym się urodziłam, moi rodzice doszli do władzy i oficjalnie znieśli monarchię, bo twierdzili, że właśnie ona zniszczyła ludzi, a jednak wielu ma wrażenie, że poza zmianą tytułu władcy niewiele zmieniło się w sposobie rządów. Za ojca faktycznie starano się zatrzeć różnice między klasami, ale... od trzech lat mam wrażenie, że równość społeczna to jedynie puste słowa. Matka traci popularność, a Kryspus... on mimowolnie urasta do rangi symbolu Uchodzi za chłopca, który jest prawowitym władcą i może ocalić Elarię, ale despotyczna matka otacza go za wszystkich stron i uniemożliwia zmiany!

– Przecież to nonsens! Kryspus kompletnie się gubi w polityce – odparowałem. – To przeciętny nastoletni chłopiec, a nie żadne „cudowne dziecko"!

Twarz dziewczyny odrobinę złagodniała.

– Ty to wiesz i ja to wiem – powiedziała. – Ale poddani desperacko pragnący nowego życia nie myślą tak racjonalnie. Niewinny wiek i legalne prawa czynią naszego brata w ich oczach idealnym kandydatem na przywódcę. Nie będą słuchać argumentów, że prawowici władcy nie zawsze rządzą lepiej od uzurpatorów.

Oparłem się o fotel, targany wątpliwościami. Irene zawsze jawiła mi się jako pełna siły, groźna dla swych wrogów, ale mimo wszystko energiczna i sprawiedliwa. Owszem, lud bywał czasem niezadowolony, ale czy istniał jakiś władca, kogo kochaliby wszyscy w jego państwie? Nie było winą Irene, że przyszło jej żyć w pełnych napięcia czasach. Ludzie zostali poskromieni względnie niedawno, w pełni dało się zrozumieć, że ciągle się buntowali i zapewne miało minąć wiele lat, nim nasze rasy nauczą się koegzystencji.

Julia powtarzała słowa tych, którzy zarzucali jej matce okrucieństwo wobec przeciwników politycznych i więźniów wojennych, jednak każdy przywódca musi oprzeć się na jakiejś konkretnej metodzie rządów, a żadna nigdy nie będzie idealna.

Mój biologiczny ojciec postępował całkowicie odwrotnie do Irene i Augusta – zamiast wrogów poskramiać, on ich przekupywał, aż cały skarbiec został roztrwoniony, a Andalię rozdarły zamieszki i wojna domowa... Więc Julia mogła mnie znienawidzić za takie myślenie, ale na ten moment uważałem, że wolałbym uciszyć przeciwnika raz na zawsze niż pozwolić mu odejść wolno, nie mając pewności, czy zacznie od tej pory wykazywać lojalność.

Otrząsnąłem się z rozmyślań i patrzyłem jak Irene unosi do góry obie dłonie, dając znak trębaczom, którzy zadęli w rogi. Liczący około trzech tysięcy tłum widzów stopniowo ucichł. Zadowolona kobieta powstała z miejsca.

– W imieniu mego syna Kryspusa witam was na igrzyskach z okazji jego czternastych urodzin! – oznajmiła. – Celebrujmy to święto wspólnie i zadbajmy, by ten dzień pozostał długo w naszej pamięci!

Widownia eksplodowała w gromkim aplauzie, który wzmógł się jeszcze bardziej, gdy mój adopcyjny brat wstał i z zarumienionymi policzkami złożył swemu ludowi wyszukany ukłon, a do braw dołączyły piski młodziutkich dziewcząt (choć większość pewnie nie widziała go z tak sporej odległości zbyt wyraźnie...).

Uśmiechnąłem się pod nosem. Musiałem przyznać, że Julia miała rację przynajmniej w jednej kwestii – Kryspus był swoistą maskotką Elarii. Był młodziutki i zdawał się bezbronny oraz kruchy, a to wszystko razem wystarczyło w zupełności, aby poddani go kochali.

Na arenę zaczęli schodzić gladiatorzy, a wrzawa stała się jeszcze większa. Wyciągnąłem głowę do przodu, aby lepiej widzieć dwóch walczących.

Jeden z nich liczył około dwudziestu lat, drugi wydawał się nieco starszy, przynajmniej z postury. Obaj mieli nagie torsy okryte naramiennikami i napierśnikami, młodszy z nich miał odkrytą głowę, za to był uzbrojony konwencjonalnie w miecz i tarczę, gdy jego przeciwnik dysponował hełmem, pałką i siecią.

Podano ich imiona, ale nie poświęciłem im większej uwagi. Interesowała mnie głównie nadchodząca walka. Julię natomiast – krytyka.

– Mają walczyć na śmierć i życie...! – jej twarz wykrzywił grymas. – Uważasz, że to w porządku? Są raptem parę lat starsi od nas!

– Mieli wybór – odparłem. – Udział w igrzyskach był ich decyzją.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Jaki wybór?! Jedynym alternatywnym losem byłaby dla nich publiczna egzekucja przez powieszenie i poćwiartowanie! Ja na ich miejscu też bym walczyła. Przynajmniej jeden z nich ma szansę przeżyć i odejść wolno...

Jęknąłem ze złości, gdy przegapiłem moment, w którym mężczyźni na siebie nacierali. Przez Julię nie mogłem się skupić na potyczce!

– To nie są niewolnicy, moja droga, tylko więźniowie – pouczyłem ją. – Nie trafili na arenę bez powodu. Zostali skazani na śmierć lub pojedynek za zbrodnie jakich się dopuścili...

Dziewczyna patrzyła na mnie z niesmakiem na twarzy.

– Nie mogę uwierzyć, że masz nie-zmiennokształtnych ludzi za takich degeneratów... Zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż przecież wychowałeś się pośród nich – wyszeptała. – W szkole dla gladiatorów przebywa od dwóch do czterech tysięcy więźniów. Naprawdę wierzysz, że tak wiele osób dopuściło się okrucieństw wystarczających, by zasłużyli na stracenie?! Kara śmierci powinna być ostatecznością, a nie rozwiązaniem na walkę z opozycją! – Wskazała na dwójkę walczących, a potem na zakratowany korytarz, gdzie czekali w kolejce następni. – Ludzie z Elarii bronią jedynie siebie, swoich praw, które moja matka narusza w imię wyższości naszej rasy. A skazańcy z Andalii, twojej ojczyzny? Walczyli w imię wolności swego kraju! Wielu z nich to dawni jeńcy wojenni, których na lata zamknięto w szkole walki, tylko po to by wyszli na arenę i wykończyli się nawzajem! Muszę dodawać, że wzięto ich do niewoli, bo byli szeregowcami twojego ojca i toczyli ze Zmiennymi wojnę, bo im kazano?!

Prychnąłem. Zaczynała mnie już mocno denerwować!

– Jestem pewien, że sądy miały powody, żeby...

– Matka kontroluje sądy! – syknęła. – A głównym powodem, dla którego mnoży się liczba gladiatorów jest rozrywka. Rozejrzyj się, Remus! Tłumy są żądne widoku krwi i śmierci, a Zmienni nie zapewnią tego, bo ich rany leczą się szybciej niż mgnienie oka. Można zaaranżować egzekucję przez ścięcie, ale to nie trzyma widzów w takim napięciu jak pojedynek dwóch chłopców, podczas którego wszystko może się wydarzyć. Niestety, tylko ludzie mogą w nim wystąpić i tylko oni ponoszą ofiary...

Właśnie, pomyślałem. Rozrywka dla gawiedzi połączona z wymierzaniem sprawiedliwości kryminalistom. Być może Irene rzeczywiście wpłynęła na wyroki sądów, ale nie wierzyłem, że wynikało to z czegoś tak... trywialnego jak zapewnienie znudzonym poddanym widowiska. Moja opiekunka nie była sadystką, wymierzała jedynie zasłużoną sprawiedliwość!

Pogrążony w rozmyślaniach nawet nie zwróciłem uwagi na finał walki dwóch zawodników. Do rzeczywistości przywróciło mnie dopiero głośne wycie publiczności. Rzuciłem szybko okiem na arenę, gdzie starszy z młodzieńców upadł na ziemię pod ciosami miecza. Jego niewielka maczuga leżała bezużyteczna kilka metrów dalej, zaś sieć zaplątała się wprawdzie na ramieniu jego rywala, ale nie krępując mu zbytnio ruchów.

Rozcięta w kilki miejscach skóra chłopaka krwawiła, zaś lewa stopa wykrzywiła się pod nienaturalnym kątem. Bezradnie uniósł dłonie do góry, jakby ten gest mógł go osłonić przed zmierzającym ku jego radłu mieczem przeciwnika...

Tłum wciągnął głęboko powietrze, przygotowany na zbryzganie piasku krwią, ale nigdy do tego nie doszło.

Zwycięzca z furią wbił miecz w ziemię.

Publiczność zamarła. Tymczasem młodzieniec wyciągnął dłoń i pomógł wstać niedawnemu rywalowi. Ranny przeciwnik z trudem trzymał się na nogach. Roztrzęsiony i wycieńczony oparł się na ramieniu towarzysza.

– Nie chciałem zginąć i dlatego zgodziłem się walczyć, teraz jednak wiem, że honor jest dla mnie ważniejszy od życia! Gdybym zabił swojego kuzyna, byłbym zwykłym tchórzem! – ogłosił wygrany.

Dało się słyszeć odgłosy dezaprobaty, jednak większość publiczności milczała. Oczy wszystkich zwróciły się na naszą lożę, w kierunku Irene. Jej twarz była nieprzenikniona. Po dłuższej chwili zabrała głos:

– Zasady stanowią jasno! Ci, którzy odmawiają walki i doświadczenia cierpienia, którego swego czasu przysporzyli Elarii, muszą zostać straceni. – Spojrzała gdzieś w bok. – Wykonać, co ustalono! – wykrzyknęła.

Około pół tuzina kuszników zgromadziło się w pierwszym rzędzie trybun, tuż nad polem walki, i uniosło broń. Ten sposób egzekucji był względnie szybki i bardziej praktyczny niż zejście na arenę i zabicie skazańców pod postacią zwierząt. Metody można było w każdym razie dobierać wedle uznania. Bez zdolności regeneracyjnej, ludzie zdawali się równie delikatni co motyle. Niekiedy ogarniał mnie podziw, że wciąż istnieli jako rasa.

Wbrew sobie poczułem teraz współczucie dla tych dwóch młodych wojowników. Zwłaszcza zwycięzca zyskał mój szacunek, okazując solidarność wobec przeciwnika i akcentując łączące ich więzy krwi. Poczułem nieprzyjemny ucisk w piersi na myśl, że za chwilę obaj będą martwi...

Błysk odbity od stali noża przyciągnął nieoczekiwanie moją uwagę. Poczułem, że krew ścina mi się w żyłach.

– Uwaga! – krzyknąłem, ale za późno.

W ciała niedoszłych katów wbiły się rzucone weń sztylety. Te rany nie mogły ich zabić, jednak wystarczyły, aby zdekoncentrować. W tym samym czasie na arenę przedarli się buntownicy, którzy stworzyli ochronny kordon wokół dwójki gladiatorów. Wśród widowni wybuchła panika i zamieszki. Goście krzyczeli, uciekali i wpadali się siebie nawzajem, choć przypuszczalnie naszych wrogów nie było na tylu wielu, by uzasadnić ten ferment. Bezpośrednio na polu walki widziałem około dwudziestu.

Spojrzałem na Irene. Kiwnęła znacząco głową.

– Idź. Poprowadź obrońców – przykazała.

Rzuciłem się w stronę schodów.

– Za mną! – krzyknąłem.

Żołnierze ruszyli moim śladem, a ja tymczasem uwolniłem swój dar. Ponadludzka siła przepłynęła przez moje żyły, pozwalając ciału na zmianę kształtu. Gdy dotarłem na arenę, byłem już lwem, a za mną podążali nie zwykli obrońcy, ale drapieżniki różnych gatunków. Teraz wszyscy razem rzuciliśmy się na napastników.

Ludzie z głośnym okrzykiem wznieśli do góry ostrza, ale bez nadzwyczajnej siły i zdolności szybkiej regeneracji pozostawali praktycznie bez szans. Ich szyk się załamał, niektórzy rozpierzchli się w kierunku najbliższych dróg wyjścia.

Kruchość ciała i niewielka liczba rebeliantów były ich przekleństwem. W ciągu zaledwie pięciu minut większość leżała na ziemi, unieruchomiona przez zwierzęcych przeciwników, jakimi były przeważnie Psy i Szakale, ale również kilka groźnie wyglądających węży dusicieli oraz jeden ogromny Orzeł.

Tak jak przypuszczała Irene, nie musiałem wiele walczyć. Sama moja obecność wystarczyła, aby ludzie rzucali się do ucieczki. W końcu lwy są groźne i na swoim terenie nie boją się innych drapieżników... a co dopiero ofiar.

Zaszarżowałem, rozpraszając ostatnich niedobitków. Rozdzielili się, uciekając tak szybko jak potrafili, ścigani przez moich podwładnych, a ja tymczasem zdałem sobie sprawę, że stoję tuż przy jednym z nieużywanych bocznych wejść. I nie jestem sam.

Dwóch niedawnych gladiatorów jakimś cudem po rozbiciu szyku zdołało wymknąć się Zmiennym i prześlizgnąć tutaj. Chłopak, który wcześniej zwyciężył walkę, spojrzał na mnie, a ja patrząc mu w oczy, mogłem niemal przeczytać jego myśli. Brakowało im zaledwie kilku metrów do wolności. Ja jednak mogłem bez przeszkód to zniweczyć, raniąc ich lub zabijając na miejscu. Byłem potężnym zwierzęciem, a oni obaj wycieńczonymi i rannymi ludźmi.

Tak powinienem był zrobić. Przecież mniej niż pół godziny wcześniej myślałem o tym, że nigdy nie pozwoliłbym rannemu wrogowi odejść, że zabiłbym go bez chwili wahania.

Ale nagle wydało mi się to... niewłaściwe. Ci mężczyźni nie mogli w żaden sposób zaszkodzić mojej matce, oni nawet tego nie chcieli. Pragnęli jedynie uciec. Ich śmierć nie była potrzebna.

Nie wierząc, że to robię, warknąłem i znacząco machnąłem głową w stronę korytarza. Oczy młodzieńca rozszerzyły się szeroko z zaskoczenia, ale nie tracił czasu na wahanie. Lekko skinął mi głowa w geście podzięki, a następnie otaczając rannego kuzyna ramieniem, pomógł mu iść w stronę korytarza. Wkrótce obu zakrył cień.

Rozejrzałem się wokół. Zmienni wrócili do ludzkiej postaci i byli zajęci pętaniem pokonanych (nie rozumiałem, co rebelianci chcieli osiągnąć tym atakiem – chyba tylko zademonstrowanie swojej woli walki i sprzeciw wobec igrzysk: może i dwóch gladiatorów uciekło, ale większość ich „wybawców" miała teraz podzielić ich niedoszły los). Pośród widowni wciąż panował chaos, a Irene opuściła już lożę. Nikt nie zauważył, że darowałem skazańcom życie. Pozwoliłem mojej mocy opaść i po chwili wyprostowałem się jako człowiek. Obróciłem się w stronę schodów wiodących na trybuny, by znaleźć się oko w z Julią.

Przez chwilę żadne z nas się nie poruszyło.

– Co tu robisz? – spytałem w końcu, siląc się na lekki ton. – Sądziłem, że wspierasz moralnie rebeliantów i nie pacyfikujesz ich.

Uśmiechnęła się.

– To prawda. Co nie znaczy, że nie mogę chronić, tych, na których mi zależy, jeśli pchają się na pole walki – powiedziała miękko.

Spuściłem wzrok i poczułem, że na policzki wypływa mi rumieniec.

– Czemu to zrobiłeś? – zapytała dziewczyna. – Czemu pozwoliłeś im odejść? W końcu byli skazanymi mocą sądu zbrodniarzami – przypomniała moje słowa z sarkazmem.

Zawahałem się. Sam nie rozumiałem, dlaczego tak postąpiłem. Może dlatego, że jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem, a gdybym ich zatrzymał, to oznaczałoby ich śmierć? Nie chciałem mieć krwi na rękach... Wiedziałem, że w przyszłości tego nie uniknę, ale Julia miała rację, gdy mówiła, że zabieranie życie powinno być największą ostatecznością, i chciałem odsunąć od siebie ten moment najdalej jak to możliwe.

A może po prostu widziałem w przeciwnikach niewinność...? Chyba czułem podświadomie, że wbrew moim wcześniejszym słowom nie zasłużyli oni na śmierć...

– Nie wiem – odpowiedziałem przyjaciółce. – To chyba był... impuls. Czułem, że robię słusznie.

Dziewczyna zbliżyła się i położyła mi dłoń na ramieniu.

– Impulsy serca są najważniejsze – odrzekła ciepło. – Zaimponowałeś mi, wiesz? Pokazałeś, że wciąż jesteś sobą... Że matka nadal nie zdołała zniszczyć prawdziwego ciebie.

Odsunąłem się od niej i zakląłem pod nosem.

– Ty znowu swoje!

Skrzyżowała ramiona na piersi.

 – Owszem – odparła. – I zamierzam mówić to dalej, skoro widzę, że wciąż jest dla ciebie nadzieja. To, że jesteś Zmiennym, nie czyni cię nieprzyjacielem ludzi. Uwierzyłeś w słowa matki, iż tak działa ten świat... ale wciąż możesz znaleźć swoją własną drogę. I wierzę, że w końcu tak zrobisz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top