Rozdział 4
Rok 1873, Anglia
Cisza potrafiła być kojąca, ale był też jej gorszy rodzaj, który powodował strach i uczucie niepewności, lęku. Wtedy nic nie było oczywiste, a zagrożenie mogło czekać w każdym zaułku. Była to cisza, którą chciało się przerwać, ale nie miało się nic do powiedzenia ani zrobienia, a natura jak na złość nie współpracowała.
Jeremy leżał w swoim łóżku, a wokół niego panowała ciemność. I ona — cisza. Powinien wyspać się przed podróżą, ale nie mógł zasnąć, a po głowie krążyły mu dziwne myśli, których nie mógł się pozbyć.
Martwił się o zaginioną dziewczynę, ojca, ludzi w wiosce i siebie. Starał się z całego serca wierzyć w wyjaśnienie Edwarda Clarka, jednak część jego czuła, że Joseph nie oszalał i w jego słowach tliła się prawda. Być może groziło im niebezpieczeństwo i nie był pewien, jaki ruch wykonać. Wyruszyć w poszukiwania czy zostać w domu i pilnować porządku w wiosce, zapewnić bezpieczeństwo ludziom, którzy zostaną zdani na siebie.
Za Josephine miało wyruszyć pięciu mężczyzn. Pięciu najsilniejszych i najodważniejszych, którzy poradzą sobie z zagrożeniami czyhającymi w leśnej gęstwinie — w tym on, Jeremy Brown, i dowodzący Edward Clark.
Chaos w jego głowie nie ustawał, a on sam doszedł do jednego wniosku — nie było mowy o odpoczynku. Zszargane nerwy nie pozwalały mu na sen, więc wstał i ubrał się, a potem przygotował jedzenie, które wczoraj miał na kolację. Spakował także niewielką ilość prowiantu i wody. Przez panującą ciemność nie zauważył ojca, który siedział na swoim fotelu. Dopiero skrzypnięcie, przerywające ciszę, zdradziło jego obecność.
— Też nie możesz spać? — zapytał Jeremy, patrząc w stronę swojego rodziciela i widząc zarys jego sylwetki.
— Nie. — Ojciec nie był w nastroju do rozmów. Właściwie nie odzywał się do Jeremy'ego odkąd dowiedział się o poszukiwaniach młodej Northwood.
Młody drwal westchnął ciężko i usiadł przy stole z kubkiem gorącej herbaty, którą popijał do wschodu słońca, a gdy nadszedł czas wyszedł z chaty, żegnając ojca, który bez emocji obserwował las za oknem i zbierającą się tam grupę mężczyzn.
Jeremy stanął między nimi i przywitał się krótkim skinieniem głowy. Nie miał ochoty na rozmowy, więc przystanął z boku i przyglądał się miejscu, w którym żył. Kilka domów, które jego rodzina budowała od lat. Miasteczko nie rozwijało się, ponieważ nie przybywał nikt nowy. Właściwie nie znał nikogo spoza wioski, ani nie słyszał, aby ktoś taki mieszkał w ich osadzie. Dlatego też było coraz mniej dzieci, bo wielu z nich to coraz bliższa rodzina.
Ten las był ich ratunkiem i przekleństwem. Dawał im pożywienie i drewno, ale zabierał możliwość rozwoju, wydostania się i poznania wielkiego świata. Jeremy wiedział, że mieszkał w Anglii, ale nie miał pojęcia czy cały kraj wyglądał właśnie tak, czy tylko pechowe miejsce, w którym się urodził.
— Panowie, gotowi? — Głos Edwarda wyrwał młodego drwala z jego myśli.
— Edward Clark!
Jeremy szybko spojrzał w kierunku dochodzącego głosu, bo doskonale go znał. Joseph Brown wyszedł ze swojej chaty, co nie było częstym zdarzeniem. Zazwyczaj ojciec podziwiał ścianę lasu, siedząc na swoim fotelu. Nie lubił wychodzić z domu, więc od razu było wiadomo, że nie będzie to miła wymiana zdań.
— Joseph! — zaśmiał się Edward, nieświadomy jego zamiarów. — No proszę, jednak czasem wychodzisz z chaty.
— Zabijesz tych ludzi! — krzyknął starzec. — Zrezygnuj z tego pomysłu, póki jeszcze możesz — ostrzegł.
Edward zaśmiał się i zatrzymał gestem dłoni syna drwala, który podchodził do ojca, aby zabrać go do domu.
— Bo zje mnie Zło z lasu? — zakpił. — Joseph, bardzo mi przykro, że się tam zgubiłeś, ale masz szczęście, że nic nie potargało cię tak, jak Harry'ego
Twarz mężczyzny stężała, usta zacisnął w cięką linię.
— Nie pozwolę ci zabić mojego syna — syknął i rzucił się na Edwarda. Jeremy dopiero teraz dostrzegł błyszczący, ostry przedmiot w dłoni ojca.
Joseph Brown miał łatwy plan. Zatrzymać syna w domu za wszelką cenę. Nie wziął pod uwagę jednak tego, że był już stary i jego ruchy nie zaskoczyły przeciwnika, który zgrabnie odsunął się, unikając ciosu. Starzec zrobił widowisko dla wielu osób, ukazując na nowo swoją słabość i chorobę. Nie udało mu się uratować syna, a sam został zamknięty w chacie bez możliwości wydostania się na zewnątrz.
***
Ptaki wesoło świergotały, a promienie słońca przebijały się między gałęziami, malując różne wzorki na mchu porastającym korę drzew. Co jakiś czas na ziemi widać było małego gryzonia, który w pośpiechu biegał po ściółce leśnej. W krzakach dojrzeć można było kilka saren, unikających zagrożenia, a nieopodal stał wielki jeleń z rozwiniętym porożem.
Las wyglądał wspaniale, a nawet bajecznie. Szli, przyglądając się tym wszystkim cudom natury. W tamtym momencie nie rozumieli strachu przed miejscem, w którym się znaleźli, a który przez całe życie był pielęgnowany w ich sercu. Zapomnieli nawet o celu podróży, zajęli się obserwowaniem żywej zieleni. Żaden z nich nigdy nie zaszedł tak daleko i nie mieli pojęcia o tym, że las w głębi nie wyglądał tak ponuro jak przy ich wiosce. Kolory były bardziej jaskrawe, a zwierzęta piękne i dorodne, drzewa nie były ogołocone z gałęzi i pięły się dumnie ku górze.
Jeremy Brown również dał się oszukać i z zachwytem spoglądał na przyrodę. Stracił czujność, przestał nawet myśleć o złowrogich proroctwach ojca, który zwiastował dla nich wszystkich gorzką śmierć. Nie zamartwiał się też samym ojcem, zamkniętym w domu. Na początku czuł się winny, bardzo, ale z biegiem czasu zmienił nastawienie. Być może tak było lepiej, a gdy tylko wróci do domu to zadba o ojca i jego zdrowie. Sprawi, że poczuje się bezpieczny i uświadomi mu, że las wcale nie był taki groźny.
Mężczyźni coraz bardziej zatracali się w gęstwinie. Wykorzystali jednak sposób Harry'ego i ich trasę wyznaczała nić. Łączyli szpule ze sobą i bez strachu szli coraz dalej. Z czasem zaczęli wesoło między sobą rozmawiać, co jakiś czas nawołując Josephine.
A las głuchym echem niósł jej imię w eter.
***
Elizabeth Clark nie czuła strachu ani nie martwiła się o męża. Kilka godzin wcześniej, na myśl o jego wyprawie, drżała z niepokoju. Uczucie to minęło, gdy tylko dostała pozwolenie na zatrzymanie ukochanego lustra. Z rana jak najszybciej pożegnała Edwarda i wróciła do domu, siadając przed zwierciadłem i uśmiechając się do swojego odbicia. Godzinami siedziała i obserwowała siebie, dotykając swojej twarzy, gładząc włosy i poprawiając ubranie. Dopiero płacz dziecka wyrwał ją z transu.
Wstała, czując poczucie winy, że tak bardzo zatraciła się w sobie, zapominając o swoim potomstwie.
Mała dziewczynka leżała w swoim łóżku, krzywiąc się od płaczu i rozmazując łzy na całej twarzy. Elizabeth wytarła jej buźkę i wzięła na ręce, tuląc mocno do siebie. Poczuła niepohamowaną chęć powrotu do lustra. Chciała zobaczyć jak wygląda w nim wraz ze swoją córką. Uważała to za głupie, jednak nie umiała się powstrzymać i nogi same ją poniosły przed wielką taflę. Stanęła bardzo blisko, tak blisko, że mała dziewczynka dotknęła ręką lustra i zaśmiała się rozkosznie, uparcie patrząc w swoje odbicie, jakby widziała tam coś o wiele ciekawszego.
— Pani! — pisnęła radośnie, wskazując na odbicie.
Elizabeth uśmiechnęła się i pocałowała córkę w czoło.
— To mama, Polly. Tylko w lustrze, to nasze odbicie — próbowała jej wyjaśnić.
— Nie! — zaprzeczyła. — Pani.
Elizabeth jeszcze raz spojrzała w lustro i lekko się wzdrygnęła, widząc szybki ruch. Wydawało jej się, że ktoś za nimi stał. Postać mniej więcej jej postury i wzrostu. Odwróciła się szybko, ale niczego nie ujrzała. Nikt nie mógł tak szybko wydostać się z jej domu. Uznała to za przewidzenie, przecież nikogo nie słyszała ani nie widziała. Uspokojona, posadziła Polly przed lustrem, aby w spokoju zrobić jej coś do jedzenia.
Osamotniona dziewczynka siedziała przed lustrem, brudząc poślinionymi palcami jego powierzchnię. Z zaciekawieniem obserwowała swoje odbicie.
— Pani! — zaśmiała się zadowolona, patrząc na zbliżające się odbicie kobiety w przewiewnej, białej sukience. Śmiała się coraz głośniej, ciesząc się z przybycia gościa, a przez welon, który zasłaniał twarz postaci, nie widziała przerażenia wymalowego na jej twarzy.
Radosne krzyki dziecka ustały, a zaniepokojona matka poszła zobaczyć, co tak bardzo zainteresowało jej córkę, że była wyjątkowo cicho. Coraz częściej myślała o tym, że zabranie lustra było świetnym pomysłem. Podobało się jej, a także małej Polly, która miała zajęcie i zabawę.
— Polly, kochanie — zaczęła, wchodząc do największego pomieszczenia w ich chacie.
Zamarła, widząc obraz, który zobaczyła. Jej córka czekała przed lustrem, tak samo jak ją zostawiła. Siedziała jednak nieruchomo i wyglądała inaczej. Skóra dziecka zrobiła się biała, niemal szara. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy, jakby bardzo się czegoś przestraszyła, a na szyi widać było odciśnięte, błotniste ślady zaciskających się dłoni na jej malutkiej szyi. Wokół niej było kilka grud ziemi i mchu. A co najważniejsze... Malutka Polly nie oddychała.
***
Krzyk, przerażający krzyk matki, która straciła swoje ukochane dziecko i tuliła zimne ciało w swoich ramionach, jakby chciała uchronić je przed śmiercią.
Krzyk rozpaczy, bólu i złości.
Krzyk strachu kobiety, która dojrzała Zło na własne oczy i kolejna zimna ofiara.
Krzyk, który był ostatnim tchnieniem wioski.
A po nim kolejny krzyk, mało ludzki. Jazgot śmierci, przeraźliwa kakofonia dźwięków, które sprawiały, że człowiek zwijał się z bólu, kurczył i zamykał oczy.
To wszystko dochodziło z domu Edwarda Clarka i nikt nie miał odwagi tam zajrzeć.
Mgła owiała miasteczko skryte śród drzew, a granice lasu wydawały się bliższe, ciaśniejsze. Zamykał ich coraz bardziej. Zrobiło się ciemno, a okropne dźwięki nie ustawały. Chata zaczęła trzaskać i skrzypieć. Wrzaski łączyły się ze sobą, a potem wszystko stanęło w ogniu.
Zebrani tam ludzie zauważyli postać czołgającą się na werandzie, próbującą wydostać się z płomieni. Zmora jedną ręką łapała się czegokolwiek czym mogła się podciągnąć, a w drugiej trzymała coś blisko przy sobie, przy sercu.
Mieszkańcy z trudem rozpoznali w tym płonącym potworze Elizabeth Clark. Skórę miała niemal zwęgloną, odchodzącą od kości. Jej ciało zostawiało krwiste ślady na drewnie, a małe zawiniątko, które trzymała blisko siebie, było jej martwym dzieckiem.
Nikt nie drgnął. Każdy czuł ogromny strach. Z tłumu wybiegł rudowłosy chłopak, Alex, który ostatnimi czasy walczył o normalność. Rzucił się w stronę kobiety, chwycił jej dłoń, chcąc wyciągać ją z płomieni, jednak coś było szybsze od niego.
Alex uniósł głowę i spojrzał w głąb domu. Wszystko było zajęte ogniem, wszystko oprócz lustra, w którym stała kobieca postać, wyciągając dłoń w ich kierunku, a Elizabeth znowu została wciągnięta między płomienie domu i już nigdy się stamtąd nie wydostała.
W tym samym momencie zaalarmowany krzykami, zamknięty w swojej chacie, Joseph Brown, próbował wyważyć drzwi. Udało mu się to po kilku próbach. Bał się tego, że nieliczni wrócili z trupami. W tym z ciałem jego syna. Ujrzał jednak płonący dom Clarków i poczuł coś, czego nie czuł od tamtych dni w lesie. Tą samą obecność, która wtedy go atakowała.
Pomylił się. To na nich czyhała śmierć. Zło zostało wybudzone i mściło się na mieszkańcach, którzy nieświadomi, żyli dzięki jego łasce.
***
Zapadł zmrok i las nie wydawał się im już taki przyjemny. Skończyło się także jedzenie, a picia było coraz mniej. Josephine się nie odnalazła — nie mogli sobie pozwolić na dłuższe poszukiwania. Jeśli ktoś wszedł tak daleko w las, zostanie w lesie już na zawsze. Zawrócili, zbierając masywny kłębek nici. Coś im jednak nie pasowało. Z każdym kolejnym krokiem czuli się coraz gorzej, coraz mniej bezpiecznie. Nie tak powinno być. Wracali przecież w stronę domu.
— Dym — rzekł Jeremy. — Czujecie dym?! — Ruszył biegiem w stronę wioski.
Wybiegł zza drzew, padając na kolana i czując ciepło ziemi. Popiół. Wszędzie był popiół. Krzyknął, czując trzaskające kości pod swoimi palcami i wstał na nogi. Z lasu wyłonili się kolejni mężczyźni, patrząc ze strachem na obraz malujący się przed nimi.
Wioski nie było. Był odór spalonych ciał, mnóstwo zwłok i niedopalonych domostw. Na ziemi leżały kobiety, mężczyźni i dzieci. Niektórych nie można było rozpoznać, nie wyglądali nawet jak ludzie.
Po środku tego wszystkiego stało lustro, przed którym, na nietkniętym pożarem krześle, siedziała Elizabeth Clark z dzieckiem na rękach. W odbiciu było widać jej spalone ciało, twarz wykrzywioną przerażeniem i bólem, a także postać, która stała za nimi i głaskała ją po spalonej twarzy.
Kochani, chciałabym wam z całego serca podziękować za coraz to większe zainteresowanie moją książką — każdy kolejny obserwator, gwiazdka czy komentarz to dla mnie wielka motywacja i uśmiech na twarzy!
Ten rozdział jest przełomowy, a już wkrótce poznacie pewnego pana, który do tej pory krył się za innymi bohaterami tej powieści :)
Chciałbym także serdecznie was zaprosić na moją książkę graficzną, którą opublikowałam wczoraj. GalleryGold to miejsce, w którym możecie zamówić okładkę, ale nie tylko. Głównie to miejsce na moje graficzne wybryki w PS'ie i umiejscowienie ich w jednym miejscu.
Trzymajcie się ciepło,
do przeczytania,
CM Pattzy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top