Rozdział 2
Rok 1873, Anglia
Życie miasteczka zaczynało się zaraz o świcie, gdy dzieci wstawały i upraszały się o zabawę. Poza tym trzeba było zadbać o swój dobrobyt. Być może i cała Anglia pięła się ku górze i zwycięstwu, jednak ich miejscowość była od tego wszystkiego odcięta. Problemem był las, który otaczał wioskę z każdej strony, co uniemożliwiało jakiekolwiek ataki, ale także rozwój gospodarczy. Mimo tego mieszkańcy radzili sobie całkiem nieźle ze swoją społecznością.
Piegowaty, rudy mały chłopiec, znany z wielu wybryków i kłopotów, uciekł ze swojej chaty o samym świcie. Nie chciał budzić rodziców, a przede wszystkim ojca, jednak na sen także nie miał ochoty. Było zbyt wcześnie, aby iść po kolegów, więc postanowił poszwędać się sam po okolicy. Nie miał zbyt wiele do odkrycia. Znał każdy zakamarek w tej dziurze, ale o świcie miał o wiele więcej możliwości, ponieważ nikt nie będzie mu zrzędził. Nie idź tu, nie idź tam, uważaj na siebie i inne takie bzdety. Uważał, że wszyscy przesadzają i sami tworzą sobie granice. Las to las, a nie Wiedźma z Salem, o których opowiadała mu jego babuszka — pomijając, że w te też nie wierzył. Bajki dla dzieci i tyle, a on miał już czternaście lat!
Za swój kierunek obrał właśnie las. Bez problemu przeszedł przez śpiące jeszcze miasto, gdzie tylko w niektórych domach słychać było jakiś szmer, i stanął przed ścianą drzew. W dzień to wszystko wcale nie wyglądało tak źle. Było ciemniej, ale jak ładnie. Mnóstwo odcieni zielonego, różnorodna roślinność i piękne odgłosy zwierząt. Być może nocą las przerażał, ale w dzień go fascynował i nie bał się, oczywiście w tajemnicy przed wszystkimi, penetrować go zaraz przy wejściu. Tym razem miał więcej czasu, bo było dość wcześnie, słońce dopiero co ukazywało się na horyzoncie i zwiastowało ciepły, letni dzień.
Alex, bo tak na imię miał rudzielec, ruszył granicą lasu, szukając jakiegoś interesującego wejścia. Wszystko rosło naprawdę gęsto, a on chciał cokolwiek widzieć, a nie utonąć w zaroślach z pierwszymi krokami. Zwrócił uwagę na gruby pień drzewa, który wyróżniał się na tle innych. Miał zawiniętą czerwoną nić, a sznur prowadził w las. Ucieszył się, ponieważ był to niecodzienny widok i jakaś zagadka.
— Sznur na pewno nie prowadzi daleko w las, może ktoś coś upolował i zaznaczył sobie miejsce? — mruknął pod nosem, drapiąc się po swojej rudej czuprynie.
Bez większego zastanowienia chwycił za nić i zaczął podążać jej śladem. Był tak podekscytowany tym, co znajduje się na końcu drogi, że nie zwrócił uwagi na to, jak daleko idzie i ile czasu już minęło. Nie martwił się też o powrót, bo nie zwijał nitki tylko szedł jej tropem.
— Szumi las szumi, niebezpieczna gra, kto się w nim zgubi już nie zazna dnia — nucił pod nosem. — Pożre go żywcem upiór zza drzewa, a jego ciało pochwyci ziemia.
Śpiewał sobie wesoło z delikatnym uśmiechem na twarzy. Babuszka mu to śpiewała, aby nie wchodził do lasu, a on przekazywał to dalej małym dziewczynkom, które ze strachu sikały w majtki. On z kolegami miał z tego niezły ubaw. Nie był przecież głupi i nie wierzył w potwory, ale wiedział, że w lesie można się zgubić. Nie rozumiał tylko, dlaczego dorośli nie znajdą jakiegoś sposobu, aby ten las ominąć, albo zrobić coś na kształt drogi. Przecież kiedyś będzie trzeba się stąd wydostać. Alex marzył o wielkich, angielskich miastach. Nie chciał utknąć w tej wsi, okrytej mroczną legendą. Wszystkie dziewczyny, które znał były dziwne i brzydkie, miały małe piersi i zero kształtów. Wzrokiem wodził za Josephine, która, jego zdaniem, była najpiękniejszą istotą na ziemi. Ponoć jej matka kiedyś wyglądała tak samo, ale on nie mógł za bardzo w to uwierzyć. Marianne była zgorzkniałą babą, której uwielbiał dokuczać i miał przez to kłopoty, ale było warto. Za to Josephine... Była idealna, jak anioł. Miała rude włosy, jak on, ale jej twarz nie była owiana ani jednym piegiem. Włosy te sięgały jej aż do pasa i układały się w niesamowite fale. Nigdy nie widział oceanu, ale jakby miał go sobie wyobrazić, to właśnie jej fryzura z tym mu się kojarzyła. Duże, brązowe oczy jak u małego dziecka. Oczy były centrum jej twarzy, uwielbiał zwracać na nie uwagę, ale zawsze rumienił się jak szczeniak, gdy tylko ich spojrzenia się spotkały. Uwielbiał też patrzeć na jej pełne usta, które musiały być niewyobrażalnie miękkie. Babuszka opowiadała mu, że gdy był mniejszy, Josephine się z nim bawiła i dawała mu buziaki w policzek — ile teraz by dał za to, aby to pamiętać i zatrzymać to wspomnienie na zawsze!
Sznur się skończył. Alex stanął w miejscu i się rozejrzał. Na pierwszy rzut oka nic tu nie widział. Drzew było więcej niż na początku jego drogi. Mimo tego, że dzień powinien być coraz jaśniejszy, było ciemnej.
— Przecież ten sznur musiał tu być po coś. — Nie chciał wierzyć w to, że przeszedł tyle drogi po nic. I nie wierzył w to, że ktoś szedł tu po nic. Ludzie nie wchodzą do tego lasu ot tak, muszą mieć powód. Za bardzo się go boją, aby sobie po nim spacerować.
Zostawił sznur na krzaku, aby z łatwością znaleźć potem czerwony kolor i zrobił kilka kroków w przód. Podtknął się o konar i wylądował między krzakami.
— Cholerne badyle! — mruknął.
Podniósł się na czworaka i poczuł, że coś kapało mu na kark. Przejechał po tym dłonią i spojrzał na swoją rękę. Maź była lepka i gęsta, miała czerwony kolor. Zadrżał i niepewnie wstał na nogi, a potem zadarł głowę w górę. Stał tak i patrzył w szoku, a krew, z nadzianego na gałęzie trupa, kapała mu na twarz. Centralnie nad nim wisiał człowiek poprzebijany drzewami, wpleciony w nie. Nie wiedział, co było czerwoną, od krwi i wnętrzności, gałęzią, a co faktycznym ludzkim organem. Ręce i nogi miał powyginane w najróżniejszych kierunkach, a na jego barkach siedziały wielkie, czarne ptaszyska.
Alex poczuł kapiącą krew w ustach i zgiął się w pół, wymiotując. Nie zdążył zareagować na głośny trzask i odsunąć się w bok. Trup spadł na niego i przygniótł go swoim ciężarem. Zaczął krzyczeć, próbując wydostać się spod truchła. Czuł, raniące jego ciało, patyki. Wierzgał się jak oszalały i dopiero po chwili wydostał spod umarlaka. Czołgając, odsunął się i spojrzał na masakryczny widok przed sobą. Znał tego człowieka, był mieszkańcem jego osady i ojcem dziewczyny, którą uwielbiał. Harry trzymał w zaciśniętej dłoni kłębek czerwonej nici.
***
— Pomocy, pomocy!
Krzyk z lasu zwrócił uwagę wielu domowników. Wszyscy już wstali i zajęli się swoimi obowiązkami. Dzieciaki pomagały rodzicom lub zajmowali się młodszym rodzeństwem. Nikt nie przejął się zbytnio nieobecnością rudowłosego Alexa, który lubił wywijać różne numery i wszyscy mieli go już dość. Byli pewni, że chłopak szwęda się gdzieś w okolicy i dobrze, bo przynajmniej nie sprawiał żadnych problemów.
Starsza pani wstała ze swojego bujanego krzesła. Wszędzie rozpoznałaby głos swojego wnuka. Była wielce niezadowolona, że dobiegał on z lasu, gdzie kategorycznie zabroniła mu chodzić. Młodzi wszystko ignorowali. Mało zostało osób takich jak ona, starszych, którzy pamiętali, co im ten las za los zgotował. Nikt jej nie wierzył, słabość starczego umysłu. Przestała o tym mówić, bo nie chciała, aby całkowicie przestali liczyć się z jej zdaniem. Wnuka ostrzegała i miała nadzieję, że ten łobuz się jej posłucha, przecież zawsze stała za nim murem i ona go broniła, gdy coś nabroił.
Rudowłosy chłopak wybiegł z lasu, cały roztrzęsiony i brudny od wymiocin i krwi. Nogi miał umorusane w błocie, a ubrania podarte przez ostre gałęzie. Nie umiał nic powiedzieć, próbując łapczywie złapać oddech.
— Alex, mój kochany!
Babuszka podeszła do niego i starła krew z jego ust. Wokół nich zebrało się wielu gapiów, zainteresowanych sytuacją. Chłopak spojrzał po nich wszystkich. Mina każdego wyrażała niepokój.
— Trup, trup w lesie. Wisiał — biadolił bez sensu. — Powykręcany, nie mógł zrobić sobie tego sam, nie mógł — płakał. — To był Harry Northwood.
***
Jego zadanie nie należało do trudnych, ale też nie do najprzyjemniejszych. Co prawda i tak miał wiele szczęścia, bo nie trafił do grupy, która musiała wybrać się po ciało. Las, w którym znaleziono zamordowanego człowieka, nie był najlepszym miejscem do spacerowania, ale ktoś musiał po niego iść. Alex powiedział, że dojdą tam po sznurze, że to daleko. Grupa mężczyzn zabrała więc broń i poszła, a jemu przypadło powiadomienie rodziny.
Nikt nie lubił przynosić takich nowin, ale u niego był jeszcze jeden powód niechęci. Marianne, której niegdyś był kochankiem, być może jak połowa mężczyzn z osady. Z perspektywy czasu sam nie wiedział, czemu tak wariowali na jej punkcie. Była piękna, owszem, ale charakter miała obleśny i źle się czuł z tym, że idzie ją powiadomić o śmierci męża, z którym pił piwo wieczorami i słuchał o niej okropne rzeczy. Poza Marianne istniała jeszcze Josephine. Prześliczna dziewczyna, w większości podobna do matki, jednak Harry przekazał jej również część dobrego serca. Wydawała się mniej bezwzględna. Marianne ją uwielbiała, ale ciągle powtarzała, że musi być silniejsza i zdystansowana.
— Pieprzenie, skończyłaby sama, jak mamusia.
Edward, były kochanek Marianne, stanął przed jej drzwiami. Czuł, że kobieta nie przejmie się za bardzo śmiercią męża. Okropna była myśl, że być może jej reakcja będzie wręcz odwrotna. Nie bolała go jakoś śmierć Harry'ego ani powiadomienie o tym jego rodziny. Po prostu nienawidził tej kobiety całym sercem, ale musiał schować swoje prywatne zdanie o niej w kieszeń, przynajmniej w tamtym momencie.
Uniósł dłoń i zapukał w potężne drzwi. Akurat trzeba jej przyznać, że doskonale wiedziała za kogo wyjść, aby mieć życie w dostatku. Doskonale też wiedziała do kogo przyjść po doznania seksualne i na pewno nie był to jej mąż.
Kiwał się na nogach — palce, pięty, palce, pięty — czekając, aż ktoś mu w końcu otworzy drzwi. Nic takiego jednak się nie działo. Nie było możliwości, aby dostali już od kogoś wiadomość, ponieważ nikt ich dzisiaj nie widział. Nie było ich także przy widowiskowym spektaklu grozy, jaki miał okazję widzieć dziś rano w wykonaniu Alexa. Chłopak naprawdę wyglądał paskudnie i Edward był powinien, że odbije się to na jego psychice. Szkoda, chłopak był niegrzeczny, ale miał ambicje i, jako jeden z niewielu, chciał od życia czegoś więcej niż ta dziura.
Zapukał jeszcze raz, ale sytuacja ponowiła się i nikt nie otworzył.
— Marianne, jesteś tam? — krzyknął, aby mogła usłyszeć go przez drzwi. — To ja, Edward — powiedział i poczuł się jak ten idiota sprzed lat, zakochany w niej bez pamięci.
Otworzył drzwi, które okazały się być otwarte. Dziwne, pomyślał, Marianne jest ostatnią osobą, która lubi niezapowiedziane wizyty i naruszanie jej przestrzeni osobistej.
Wszedł głębiej w dom, który doskonale znał — nawet bardziej niż chciał. Było cicho, jakby wszyscy spali, co o tej godzinie nie zdarzało się zbyt często.
— Marianne? Josephine? — zapytał niepewnie. Odpowiedziała mu jednak głucha cisza.
Podłoga delikatnie skrzypiała pod jego ciężarem. W pomieszczeniu dziennym na pewno ich nie było. Nie chciał wchodzić do pokoju młodej córki Northwoodów, więc skierował się do sypialni właścicielki domu. Przynajmniej miał pewność, że nie spotka tam Harry'ego. Mógłby za takie wtargnięcie, szczególnie do sypialni, dostać po głowie.
Wszedł do jej sypialni dość pewnie, znudzony szukaniem domowników. Chciał im jak najszybciej przekazać smutną wiadomość, a potem wrócić do swojej rodziny i obowiązków.
— Marianne, wybacz za wizytę, ale... — przerwał w pół zdania i spiął wszystkie mięśnie, szukając zagrożenia i napastnika. Marianne leżała na ziemi, przed lustrem, ze skręconym karkiem. Oczy miała szeroko otwarte, wytrzeszczone, a usta uchylone. Jej jasna cera była jeszcze bledsza, trupia. Palce powykrzywiane, jakby ktoś je połamał, a włosy szare, jakby przez noc śmierć całkowicie zmieniła ich kolor.
Edward nie był jednak czternastoletnim dzieciakiem i nie wpadł w panikę, widząc martwe ciało na podłodze. Ktoś zamordował ją i jej męża, ktoś na nich polował i mógł być w tym domu, w którym znajdował się on sam. Nie miał zamiaru zostać kolejną, przypadkową ofiarą.
W sypialni nikogo już nie było, tak samo jak i we wcześniejszych pokojach, przez które przechodził. Najchętniej by stamtąd po prostu wyszedł, ale wiedział, że ten dom miał jeszcze jednego, młodego domownika. Nie miał pojęcia, czy żywego, ale musiał to sprawdzić. Skierował się więc do pokoju Josephine, ale pomieszczenie było puste. Nie było w nim napastnika, trupa ani żywej dziewczyny. Narzuta była zdjęta i leżała poplątana pod łóżkiem, a na ziemi były liczne ślady zadrapań, krwi i paznokci, które zostały w drewnie. Jakby ktoś szarpał ją po całym pokoju, a ona próbowała stawiać opór. Ślady jednak były tylko tam, nigdzie więcej, cała reszta domu wyglądała idealnie, a on nigdzie nie mógł znaleźć dziewczyny.
Wrócił do sypialni Marianne i spojrzał ostatni raz na jej zwłoki. Uśmiechnął się smutno, widząc scenerię przy jakiej wydała ostatnie tchnienie.
— Czyż to nie idealna śmierć dla ciebie, Marianne? — zapytał. — Całe życie stałaś przed tym przeklętym lustrem, a teraz nawet przy nim umarłaś — dodał ponurym głosem, a potem spojrzał przed siebie. Na swoje odbicie, w którym widział wysokiego mężczyznę i kobietę ze skręconym karkiem tuż pod jego nogami. Szkoda, że tak szybko się odwrócił, bo zdążyłby zobaczyć jak kobieta w lustrze, wyciąga do niego ręce.
Witam Was serdecznie po raz drugi!
Niesamowicie mnie cieszy, że rozdział pierwszy został tak dobrze przyjęty i mam nadzieję, że z drugim stanie się to samo :)
Jeszcze troszkę pozostaniemy z bohaterami z przeklętej wioski, pojawi się też kilka nowych twarzy, ale już coraz bliżej do poznania zbyt ciekawskiego Terrence'a — zostańcie z nami! :D
Możecie mi napisać, co myślicie o dotychczasowych sytuacjach i czy cieszcie się, że okropna Marianne tak szybko znikła, haha.
Jeśli chodzi o nowe rozdziały to z całego serduszka będę się starała, aby pojawiały się one co tydzień.
Do następnego,
CM Pattzy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top