Rozdział 14
Rok 2020, Seattle
Czarne chmury zebrały się nad Seattle, gdy na obrzeżach miasta pewien historyk ze łzami w oczach po raz kolejny przeżywał śmierć swoich ukochanych rodziców. Nigdy nikomu tego nie opowiadał, właściwie starał się wymazać te wspomnienia z pamięci, a w ostatnim czasie zbyt często musiał do nich wracać. Emily spokojnie słuchała, nie popędzała go, ani nie podważała wiarygodności jego słów.
— ... i nigdy nikomu o tym nie mówiłem, bo i tak zawsze mówili mu to samo — zakończył Terrence, drżącym głosem. — Wiem, że pewnie myślisz to, co ci wszyscy psycholodzy. Mój dziecięcy umysł próbował usprawiedliwić tragedię, ale tak nie było. Naprawdę widziałem tę kobietę.
— I myślisz, że to ona ich zabiła? — zapytała Emily ze spokojem w głosie, choć w umyśle jej wrzało. Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Z całego serca pragnęła uwierzyć w jego słowa, coraz bardziej czuła, że to wszystko się dzieje, choć nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe.
— Nie. Nie wiem, nie jestem pewien — wydukał, podnosząc głowę. — Widziałem ją już kilka razy i nigdy nic mi nie zrobiła. Dlaczego miałaby oszczędzić właśnie mnie?
— Nie wiem nawet — zaczęła mówić, rozglądając się po pokoju i dłużej zatrzymując wzrok na drzwiach do piwnicy — od czego zacząć. Co zrobić, aby to powstrzymać. Masz jakiś plan?
— Nie — przyznał szczerze.
— I trzymasz mordercze lustro w domu bez jakiegokolwiek planu? — zaśmiała się, choć czuła przerażenie. — Historycy są niby tacy nudni, tacy poukładani, a tu proszę!
Terrence uśmiechnął się delikatnie i chwycił jej dłoń, głaszcząc ją.
— Wierzysz mi? — zapytał z nadzieją.
— Staram się, Terrence. Pomogę ci, nie zostawię cię z tym samego, ale teraz muszę wrócić do domu, pomyśleć — przyznała, patrząc mu w oczy. — Odezwę się, obiecuję.
Kiwnął głową i puścił jej dłoń. Emily jednak przybliżyła się do niego i po prostu przytuliła. Z westchnieniem objął jej ciało i wtulił twarz w jej włosy.
— Dziękuję.
***
Terrence został sam z dziećmi i postanowił, że również da sobie odpocząć od tego wszystkiego. Musiał zająć się chłopcami, którzy przestawali powoli wierzyć w dziwne przypadki, które działy się w ich domu. Byli za młodzi, aby zdradzić im chociaż trochę prawdy. Poza tym czy cokolwiek, co tam się działo miało w sobie choć trochę prawdy? Taylor czuł się tak, jakby postradał umysł, a to wszystko działo się tylko w jego głowie.
— Tato, mama dzwoni! — powiedział radośnie Jerry, wskazując na telefon ojca, na którym pojawiło się zdjęcie jego byłej żony.
— Zaraz do was wracam i pogadacie z mamą, dobra? — zapytał, chwycił telefon i wyszedł na taras. Z niechęcią przesunął palcem po dotykowym ekranie i odebrał połączenie.
— Alice — przywitał się.
— Terrence, pamiętasz, że się rozwodzimy i za kilka dni mamy sprawę w sądzie, tak? — zapytała na wstępie.
Prychnął w myślach, a głowę odchylił w tył. Zazwyczaj miał więcej cierpliwości do tej kobiety, nawet jeśli między nimi nie było w porządku, jednak w tamtym momencie jego nerwy były na skraju wytrzymałości i ostatnim, czym chciał się przejmować to Alice.
— Jasne, w końcu to ja siedzę w Seattle z naszymi dziećmi, a ty jesteś na delegacji — syknął. — A może wcale i nie, co? Ponoć bliźniaki nie przepadają za twoim nowym kolegą.
Po drugiej stronie zapanowała cisza. Terrence wiedział jednak, że z połączeniem wszystko w porządku, bo słyszał oddech rozmówczyni.
— Ah, tak... To chyba nie twoja sprawa, z kim się spotykam — zaśmiała się. — Zazdrosny?
— Nie mam o kogo — odparował i ze zdziwieniem stwierdził, że mówił całkowicie szczerze. Alice stała się dla niego emocjonalnie obcą osobą. — Chodzi mi o nasze dzieci. Nie chcę, aby kręcił się wokół nich ktoś, kogo nie lubią. Znając twój gust to...
— Znając mój gust? Kiedyś wybrałam ciebie. To zakrawa o samokrytykę! — przerwała mu rozzłoszczona.
— Kiedyś miałaś lepszy gust, delikatnie mówiąc — podsumował. — Czego chcesz?
— Będę na naszym rozwodzie, nie odpuściłabym takiej imprezy, ale potem będę musiała jeszcze zniknąć — poinformowała go.
— Alice, czyś ty oszalała? — zapytał wściekły.
Nie chodziło o opiekę nad dziećmi. Uwielbiał ich i najchętniej chciałby, aby były z nim cały czas. Nie musiały mieszkać z matką, tylko z nim, jednak w tamtym momencie chciał, aby dzieci nie mieszkały z nim dla własnego bezpieczeństwa, aby nie musieć ich dłużej narażać.
— Czy ty w ogóle pracujesz? — syknął. — Czy spędzasz czas z tym typem, pytam jeszcze raz — wycedził przez zaciśnięte zęby.
— Można powiedzieć, że to i to — przyznała. — Czy to tak wielki problem pilnować swoich własnych dzieci?
— Nie bądź hipokrytką! — krzyknął, machając dłonią tak bardzo, że z werandy zrzucił doniczkę z kwiatkiem, którą dostał do Mary.
Terrence przez moment zapomniał, że wyszedł na zewnątrz i poczuł, jak bardzo zimno się zrobiło, a w oddali słyszał grzmoty. Wiatr coraz bardziej się zmagał. Szykowała się niezła burza. Postanowił wrócić do domu, bo wiedział, że chłopcy nie przepadali za tym zjawiskiem pogodowym. Grzmoty ich fascynowały w obecności dorosłych, a w samotności nieco przerażały.
— Proszę, Terrence, tydzień po rozwodzie ich zabiorę — obiecała.
— Ten miły głos działał na mnie kilka lat temu, Alice — powiedział już spokojnie i włączył głośnomówiący, kładąc telefon na kanapie między dzieciakami. — Porozmawiajcie z mamą, chłopcy.
Nie miał zamiaru dłużej rozmawiać z Alice. Poza tym, czy to miało jakiś sens? Kobieta sama podjęła decyzję o tym, że zostaje dłużej, a raczej wraca, gdziekolwiek nie była, po rozwodzie tam, skąd przyjechała. On został postawiony tylko przed faktem. Nie miał też żadnego zamiaru nastawiać dzieci przeciwko matce. Takie zagrywki nie były w jego typie.
***
Chciał, aby synowie spali z nim. W końcu im to obiecał. Tom i Jerry stwierdzili jednak, że nie ma takiej potrzeby, ale obiecali, że w razie czego do niego przyjdą. Terrence to rozumiał. Sam w ich wieku nie chciał okazać przed rodzicami strachu. On jednak wiedział coś, o czym bliźniaki nie miały pojęcia — strach w tej sytuacji był prawdziwy i uzasadniony. Nie chciał ich jednak straszyć i namawiać do spędzenia nocy z nim, więc nastawił sobie kilka budzików, aby do nich zaglądać dla własnego spokoju. Chciał upewnić się, że będą bezpieczni.
Wszedł do łazienki, aby nieco odświeżyć się przed snem. Ostatnio zapominał o codziennych czynnościach, które kiedyś były dla niego rutyną. Schylił się, aby wypluć pastę z ust, a szczoteczkę wrzucił do kubeczka przy umywalce, ale gdy podniósł głowę, zauważył niespodziewanego gościa. Nie przestraszył się zbytnio, był zmęczony strachem.
— Josephine — powiedział, patrząc na odbicie w lustrze, które wcale nie należało do niego.
— Nie mam wiele czasu, zanim się zorientuje — powiedziała delikatnym, kobiecym głosem. — Czuje, gdy uciekam. Musisz dać spokój, Terrence. Nie możesz trzymać lustra — ostrzegła i spojrzała przerażona, jakby zza niego. Mężczyzna odwrócił się, a gdy znowu skierował głowę w stronę lustra, to rudowłosej dziewczyny już nie było.
Terrence wpatrywał się w swoje odbicie. W odbicie wykończonego faceta, który wyglądał tak, jakby potrzebował pilnej pomocy. Dłońmi mocno złapał się umywalki, ściskając ją i zaczął się głośno śmiać. Miał ochotę przywalić w to lustro głową. Zapomnieć o wszystkim, tak jak kazała mu Josephine, ale nie mógł. Zrobił kilka kroków w tył, przywierając plecami do kafelek i osunął się po podłodze. Siedział tam tak długo, aż zmęczenie wzięło górę i zasnął tak w łazience, wyglądając jak ostatnie nieszczęście.
Sen jednak również nie przyniósł mu ukojenia. Czuł otaczający go chłód, a łazienkowa ziemia zrobiła się wilgotna i miękka. Otworzył oczy, czując mokre liście pod palcami. Terrence leżał w jakichś krzakach w ciemnym, mrocznym lesie.
— To tylko sen — mruknął, okręcając się wokół własnej osi i łapiąc za głowę. — To nie dzieje się naprawdę, nie dzieje się naprawdę — szeptał panicznie pod nosem.
Zawiesił wzrok na jasnym punkcie w oddali i zaczął tam iść. Coraz szybciej i szybciej. Bose stopy zapadały się w mokrej, nieprzyjemnej ziemi aż po kostki. Potykał się i ranił coraz bardziej, ale nie mógł przestać iść. Wypadł na jasną polanę, która wyglądała całkowicie inaczej, niż reszta otoczenia. Było na niej przestronnie i ciepło.
— Przyszedłeś — usłyszał za swoimi plecami.
Odwrócił się w stronę Josephine. Nigdy nie widział, aby wyglądała tak pięknie. Miała wianek z kwiatów na głowie i ubrana była w przepiękną, beżową suknię, która prześwitywała, ukazując jej ciało w pełnej krasie.
— Co się dzieje? — zapytał, łapiąc jej wyciągniętą w jego stronę dłoń. — Josephine, ja chcę mieć już spokój, chcę do tego się odciąć, proszę — zaskomlał.
Dziewczyna zaśmiała się perliście i musnęła swoimi ustami jego usta.
— Och, Terrence — westchnęła, wtulając się w niego. — Uciekaj — szepnęła mu do ucha, przygryzając jego płatek.
Poczuł jak ciało, które trzymał przy sobie się zmienia. Staje się sztywne, zimne i ziemiste. Nieludzko długie. Konary zaczęły obrastać go z każdej strony. Dusił się, czując jak utknął w potrzasku.
— Terrence! — Głos był skrzekliwy i wcale nie należał do Josephine. — Zabiorę ci wszystko, głupcze. Ja zabiorę wszystko tobie, a nie ty mnie!
Postać pchnęła go na ziemię, która się rozstąpiła. Czuł, jak zanikał w gnijącej, śmierdzącej ziemi. Spadał coraz niżej i niżej, nie mogąc się niczego złapać.
Pik, pik, pik.
Pik, pik, pik.
Pik, pik, pik.
Zerwał się, uderzając głową w kafelki, na których zasnął. Jęknął, zwijając się z bólu na podłodze i rozejrzał po pomieszczeniu. Leżał we własnej łazience, a dokuczliwe dźwięki budzika dochodziły z jego sypialni, w której panowała ciemność. Zasnął i z sennego koszmaru uratował go budzik, który nastawił, aby kontrolować bezpieczeństwo synów.
Czuł, jak bolał go każdy mięsień ciała od niewygodnej pozycji i zimnej podłogi. Wyłączył budzik i wyszedł z pokoju, kontrolując sen synów. Wszystko było w porządku, a on był zbyt zmęczony. Wrócił do sypialni i zapalił lampkę nocną, kładąc się do łóżka. Wtedy zwrócił uwagę na swoje stopy, które były całe brudne, czarne do ziemi. Terrence wyciągnął dłonie, a pod paznokciami miał mnóstwo błota. Spojrzał na podłogę, na której zostawił okropne plamy. Jego umysł znów zaczęła ogarniać panika.
— To. Nie. Działo. Się. Naprawdę. — Zacisnął oczy, aby po chwili znów wbiec do łazienki. Puścił wodę i energicznie, wręcz boleśnie szorował swoje ciało. Brud spływał z jego ciała, barwiąc ciepłą wodę na czarny kolor.
Mył się tak długo, dopóki nie zauważył, że woda nie ma już ziemistej barwy.
Kochani, powoli zbliżamy się ku końcowi tej opowieści.
A Terrence powoli zbliża się do utraty zmysłów, ale spokojnie, bo mam dla Was coś nowego.
Pytanie pozostaje tylko takie: chcecie zapowiedź wcześniej, czy poczekać do ukończenia "Lustra"?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top