|Ćmy|

[21.11.1990]

Tamtego dnia, wszystko wydawało się takie same: rano obudził ich trzask dochodzący z pokoju chłopców, potem słychać było tylko histeryczny płacz młodszego i głos starszego, chcącego przekonać go, żeby nie mówił rodzicom, że to on znowu podstawił mu nogę kiedy biegał jak oszalały po pomieszczeniu; po opanowaniu sytuacji wspólnie zasiedli do śniadania, podczas którego dzieci wymieniały się poszczególnymi elementami posiłku; Plagg jak zwykle marudził na małą (według niego) ilość camemberta, a Duusu starała się zatłuc go swoimi ziarenkami granatu. Wszystko było na swoim miejscu.

Louis czasami miał wrażenie, jakby żył w cyrku, który codziennie uaktualniał swoją listę atrakcji, przedłużając ją o parę miejsc. Jednak, mimo to, nigdy nie narzekał na atmosferę jaka panowała w jego domu, ponieważ świetnie się w niej odnajdywał, idealnie wpasowując w jej standardy. Sam był głównym klaunem w swoim własnym, domowym cyrku, codziennie odgrywanym i zaskakującym go na nowo.

Poznając Elize, nigdy by nie pomyślał, że będzie z nią aż tak szczęśliwy.

— Loui, podaj mi plan domku letniskowego na Prowansji, powinien leżeć gdzieś tam — wskazała palcem kierunek, w którym powinien podążyć, nie odrywając wzroku od wielkiej kartki, zajmującej praktycznie cały stół.

Bez słowa poszedł w stronę pokaźnej szafki, na której leżały starannie pozwijane papiery, poukładane jeden na drugim, w kształt piramidy, albo wręcz przeciwnie- walające się gdzieś obok. Uważnie popatrzył na każdy rulon, zaglądając do niego przez otwór. Po kilku minutach, uznał, że łatwiej oraz przede wszystkim szybciej będzie, jak weźmie wszystkie i poda je kobiecie. W końcu powinna lepiej sobie z nimi poradzić, niż on, ten który nigdy nie widział szukanej rzeczy.

— Szybciej będzie jak ty go poszukasz — powiedział, kładąc przed blondynką przyniesione papiery.

Natychmiastowo przeskanowała wzrokiem przyniesioną przez męża zawartość, zaprzestając na chwilę kreślenia na kartce, po czym roześmiała się głośno, dezorientując do reszty mężczyznę.

— Jakim cudem zebrałeś to wszystko i ominąłeś największą rolkę, opakowaną w futerał z napisem „Prowansja"? — zaśmiała się, kierując swoją osobę w stronę wcześniej opisanej rolki.

Kiedy Elizabeth była zajęta pracą, zmieniała się o sto osiemdziesiąt stopni: skupiała swoją uwagę tylko i wyłącznie na tym, co aktualnie robiła, nic innego nie miało dla niej w takich momentach najmniejszego znaczenia; nie zaczepiała żadnego z domowników, tak jak to miała w zwyczaju na co dzień robić, a jak już, to tylko, aby jej w czymś pomógł; rozmowa z nią na jakikolwiek temat stawała się udręką, ponieważ kobieta cały czas traciła wątki, albo odpowiadała pojedynczymi wyrażeniami. Tak więc, kiedy było wiadomo, nad czym niebieskooka będzie spędzać następne godziny, reszta rodziny wytracała się z pola, w którym ona urzędowała, żeby jej nie przeszkadzać.

Tym razem trafiło na jadalnię.

— Za ile skończysz? — spytał, korzystając z tego, że kobieta jeszcze nie usiadła z powrotem na swoim miejscu, ponownie koncentrując na zleceniu. — Ładna dziś pogoda, moglibyśmy pójść na spacer z chłopcami, co ty na to?

Zlustrowała całość, kątem oka patrząc na zawieszony niedaleko zegar, zastanawiając się nad czymś gorączkowo.

Ostatnio tak dużo pracowała, że nie miała czasu praktycznie na nic, łącznie ze swoją rodziną i ratowaniem Paryża w niebieskawym stroju. Tęskniła za tym: za okładaniem złoczyńców o zachodzie słońca, za przedziwnym poczuciem humoru Toniego i za Olivią, która starała się go powstrzymać przed wygłupieniem się na oczach całego Paryża, nawet za wiecznie znużoną Angelą, której aktorstwo tak weszło w krew, że zaczęła zapraszać przeciwników na przedstawienia, w których akurat występowała, nawet jeżeli grała tylko drzewo, albo w całej sztuce mówiła tylko parę linijek- brakowało jej ich towarzystwa jak jeszcze nigdy wcześniej. Tworzyli nierozłączny skład od czasów liceum, razem ratowali stolicę, wspólnie przeżywali szczęśliwe i te smutniejsze chwile, byli dla siebie jak rodzina, nic zatem dziwnego, że Agreste tak odczuwała brak swoich przyjaciół u swojego boku.

— Mam dużo pracy... — westchnęła, przymykając oczy — ale chyba nic się nie stanie jak sobie zrobię małą przerwę, prawda?

Uśmiechnął się od ucha do ucha, widząc jak twarz kobiety szybko rozpromienia na samą myśl o upragnionym odpoczynku. Nie minęło sporo czasu, a ona już starannie układała swoje papiery do odpowiednich półek, segregując je według wielkości, czy też sprzątała porozwalane ołówki, linijki, długopisy i inne przybory jakich używała. On w tym czasie ruszył na dwór, w poszukiwaniu synów, żeby oznajmić im, że wybierają się na rodzinny spacer.

Znalazł ich w piaskownicy: Gabriel, jak zawsze, przystrojony wiadrem na głowie, Harry z zakopanymi w piasku stopami, na których budował zamek, aby chwilę później zrównać go z ziemią.

— Dzieci, idziemy na spacer — oświadczył, chwytając młodszego za ramiona i zwinnie go podnosząc.

Jak na sześciolatka był bardzo lekki, podobnie jak jego brat, dlatego też w wspólnych zabawach ich tata często podnosił ich, wywijając nimi na wszystkie strony, czasami też przy tym tańcząc. Louis nie dość, że był straszliwie optymistyczną osobą, to w dodatku nigdy nie brakowało mu energii- został wręcz stworzony, żeby zostać ojcem, którym, swoją drogą był iście wspaniałym. Każdą wolną chwilę spędzał ze swoimi pociechami, żoną, a najczęściej z nimi wszystkimi razem, to on jako pierwszy wstawał aby uspokoić któregoś z chłopców, jak przyśnił mu się koszmar- choć może to być też wina tego, że Elizabeth bardzo lubi spać i ma straszliwie twardy sen- on zabierał ich na biwaki i chwytał świetliki w butelki, aby nie było za ciemno w namiocie.

Dla Harrego i Gabriela był najlepszym tatą na świecie.

— Na plac zabaw? — spytał starszy, wyskakując natychmiastowo z piasku.

— Prawdopodobnie tak — posłał chłopcu szczery uśmiech, odstawiając drugiego na ziemię. — Ubierzcie buty a ja pójdę po waszą mamę i resztę potrzebnych rzeczy.

Wrócił do domu, zaczynając poszukiwania identycznych, niebieskich czapeczek, kubków z wizerunkiem ukochanych przez chłopców lemurów zakupionych podczas ostatniej wycieczki do zoo, które miał zapełnić sokiem pomarańczowym, chrupek kukurydzianych i oczywiście ciastek owsianych, uwielbianych przez jego synów. O dziwo, żaden z dwójki nigdy nie lubił niezdrowego jedzenia, albo dużej ilości słodyczy, co zresztą bardzo cieszyło zarówno go, jak i jego żonę, która sama uzupełniała zapasy słodkości swoimi specjałami.

Wyszli z domu, kierując się w stronę mniej ruchliwej drogi prowadzącej do parku i placu zabaw, którego byli stałymi bywalcami od momentu narodzin pierwszego potomka. Uwielbiał chodzić na spacery, z rodziną, czy bez- kochał ten błogi spokój, który odczuwał za każdym razem kiedy nie przebywał wewnątrz ścian domu, albo swojej pracowni i zwyczajnie przechadzał się po przedmieściach Paryża, czyszcząc swój umysł od tego całego natłoku: po prostu dając sobie chwilę odetchnienia i oderwania od codziennych spraw. Był ryzykantem, owszem, energii również mu nigdy nie brakowało, a określić go jako osobę spokojną, to tak jakby powiedzieć, że Hitler był dobrym człowiekiem mordując parę milionów ludzi- ale chodzenie na wędrówki, odpoczywając od otaczających go przedmiotów, które tylko i wyłącznie przypominały mu o nawarstwiających się obowiązkach, ocieplało go w środku, poprawiając mu humor w najzimniejszy dzień jesieni. Kto powiedział, że spacery są tylko dla spokojnych ludzi? Louis stanowił idealny przykład na to, że narwani artyści też czerpią frajdę z chodzenia wśród zielonych alejek.

— Pójdziemy po wujka Toniego, ciocię Olivię i Travisa? — odezwał się brunet, idąc obok swojej matki.

— Nie jestem pewna, czy są w ogóle w domu — odpowiedziała, patrząc na niego. — Możemy ich odwiedzić jak będziemy wracać, wtedy powinni już być.

Chłopak ucieszył się wyraźnie na tą wiadomość, gdyż bardzo lubił przychodzić do nich, głównie przez to, że małżeństwo posiadało większy od Agrestów ogródek, w którym od niedawna stał kolorowy tor przeszkód, własnoręcznie wykonany przez Lautiera z myślą o swoim synku, a jako, że Travis miał dopiero cztery lata, to nie mógł jeszcze z niego w pełni korzystać. Takim więc oto sposobem, Harry Agreste stał się najczęstszym gościem w domu swojego przybranego wujostwa, które za każdym razem witało go z szeroko otwartymi ramionami.

— Po prostu przyznaj, że chcesz pospędzać czas stricte ze swoimi dziećmi i mężem, a nie zasłaniasz się ich nieobecnością, bo jestem w stanie wyczuć ją nawet z drugiego krańca Ziemi — wtrąciło kwami Czarnego Kota, wynurzając się zza bluzy swojego właściciela, za co zostało zmrożone wzrokiem przez kobietę.

Życie z Plaggiem nie należało do najłatwiejszych, szczególnie przez to, że codziennie byli zmuszeni uzupełniać zapasy camemberta, którego wcześniej wspomniany pochłaniał w naprawdę szybkim tempie. Mimo to, w trudnych sytuacjach, to on okazywał najwięcej wsparcia i najszybciej dodawał otuchy, albo poprawiał humor. Właścicielce miraculum Pawia trudno było przywyknąć do jego obecności na co dzień, a przede wszystkim do jego trudnej natury, gdy już zdążyła się przyzwyczaić do cichej i opanowanej Duusu.

— Nawet jeśli, to co w tym złego? — obroniła się, patrząc na stworzonko morderczym wzrokiem.

— Nic, tak tylko mówię — wzruszył małymi ramionami, z powrotem chowając się w swojej kryjówce.

Słońce, jako, że w listopadzie zmrok zapada szybciej niż zazwyczaj, powoli już zaczynało chylić się ku zachodowi, nadal lekko ogrzewając wędrownych swoim ciepłem i delikatnymi promieniami. Jesień tego roku była prawdopodobnie najpiękniejszą, jaką widział w całym swoim życiu: liście zdawały mienić się większą ilością barw, niż w zeszłym roku; gdy zawiał mocniejszy, lecz nadal niezbyt chłodny wiaterek, one zaczynały tańczyć, zgrabnie wykonując obroty wysoko nad Ziemią; te, które już na niej leżały, formowały czerwono-złotą ścieżkę, wyraźnie połyskującą w świetle największej z gwiazd. Tamtej jesieni nawet szelest liści, czy trzask gałązek pod stopami, brzmiały jak melodia niesiona przez podmuch wiatru.

A oni, jak gdyby nigdy nic chodzili pod złoto-czerwonymi koronami drzew, co jakiś czas rzucając w siebie kolorowymi liśćmi.

Słysząc śmiech swoich dzieci uciekających przed goniącą je Elize, widząc ich roześmiane twarzyczki- ciemnooki mimowolnie uśmiechał się pod nosem, idąc dalej przed siebie, chcąc, chociażby w minimalnym stopniu dogonić pędzących po całym parku chłopców i oczywiście swoją żonę, która uparcie ich goniła. Nim się obejrzał już byli przy zjeżdżalni w kształcie dinozaura- Gabriela ulubionej, tak przy okazji.

Plac zabaw nie był jakoś wybitnie duży, lecz pomimo to, nie był też mały, a wolnej przestrzeni do biegania pomiędzy poszczególnymi stacjami w ogóle nie brakowało, miejscami nawet wydawało się, jakby było jej za dużo. Dzieci chętnie chodziły w to miejsce między innymi za ilość różnych atrakcji, porozrzucanych po placyku, których ilość była naprawdę zachwycająca, czy też niedługą drogę dzielącą dom Agrestów z parkiem do którego była przyłączona część dla dzieci.

— Zakład, że będę pierwszy na statku piratów? — ośmiolatek spojrzał na swojego brata wyzywającym wzrokiem, czekając na odzew z jego strony.

Harry większość swoich cech odziedziczył po ojcu, takich jak spryt, zawziętość czy też zamiłowanie do wszelakich wyzwań i podejmowania ryzyka, a jako, że sporą część swojego czasu spędzał z młodszym bratem, to bardzo często zakładali się o różne rzeczy. Najważniejszą cechą, którą odziedziczył pierworodny, była zdolność godzenia się z porażkami, których nie raz smakował w swoich zawodach. Jeżeli chodzi zaś o wygląd, to w stu procentach przypominał Louisa: duże, zawsze roześmiane, czekoladowe oczy, bystrze badające świat od chwili narodzin; bujne, ciemnobrązowe włosy, lekko skręcające się tu i ówdzie; zadarty nos; pełne (ale nie za bardzo) usta, które prawie nigdy się nie zamykały; szczupła twarz z nieschodzącym z niej uśmiechem i oczywiście malutki pieprzyk tuż pod okiem. Drugi z synów natomiast wdał się w całości w matkę, zabierając kilka cech od ojca.

— Masz dłuższe nogi, to nie fair!

— Ty możesz swoimi szybciej przebierać!

— Nie chcę wam psuć tej wymiany zdań, ale chyba nikt z was nie będzie pierwszy — mężczyzna wskazał w kierunku budki, do której zmierzała jasnowłosa. — Możecie walczyć o drugie miejsce.

Niebieskooka kochała bawić się ze swoimi pociechami, czy to ganiając z nimi berka, chowając się w najróżniejszych kryjówkach, albo budować fortecę z koców i udawać Indianin- przypominała sobie wtedy czasy, kiedy to ona była w ich wieku, zamieniając się na chwilę w dziewczynkę z tamtych lat. Ponieważ pomimo tych wszystkich przykrości jakich doświadczyła jako małe dziecko, dzieciństwo dobrze kojarzyła, głównie z beztroskim bieganiem po łące i uganianiem się za biedronkami.

Podczas gdy jego partnerka odpierała ataki nieprzyjaciół, broniąc swojego statku, on wyciągnął swój szkicownik, zaczynając formować w nim zarys obrazu. Nieraz rysował pod wpływem danej chwili, lubił tworzyć w napływie emocji, jakby bojąc się, że jak odłoży narysowanie tego, na co akurat patrzył, albo odczuwał, miało zniknąć na zawsze, zostawiając go z niczym.

Tak bardzo skupił się na szkicu, że nawet nie zauważył kiedy nad jego głową zaczęły zbierać się ciężkie chmury, świadczące o zbliżającym się deszczu- dopiero kilka kropel, które spadły na jego nos oraz zeszyt, mu o tym oświadczyły, przerywając czynność, jaką wykonywał. Spojrzał znad kartki na członków swojej rodziny, badając ich reakcję na pierwsze kapnięcia deszczu, jakby już nigdy więcej miał ich nie zobaczyć, chcąc zapamiętać mimiki z dokładnością co do milimetra. Prędko zebrał wszystkie rzeczy jakie mieli ze sobą, kierując się w stronę pozostałej trójki.

— Bliżej mamy do Toniego niż do domu.

— Chodźmy do nich, dawno się nie widzieliśmy — powiedziała kobieta, schodząc jednocześnie po drewnianych stopniach.

— Racja, wypadałoby zobaczyć co u starych znajomych — zaśmiał się pod nosem, chwytając ją za rękę i zmierzając w stronę domu właściciela miraculum Smoka.

I faktycznie po paru minutach już stali przed czerwonymi drzwiami, dzwoniąc trzy razy dzwonkiem, na znak, że to oni przyszli w odwiedziny. Po chwili gałka drgnęła, a moment później tkwili już w silnych objęciach Lautiera. Wydawał się być czymś zmartwionym, choć za wszelką cenę nie chciał tego pokazać. Ciemnowłosy znał go zbyt dobrze, żeby uwierzyć w kawałek o gorszym okresie. Przyjrzał mu się uważnie: jego włosy, jak codziennie, były porozrzucane na wszystkie strony, pomimo podjętych prób ułożenia ich przez mężczyznę; oczy goniły mu po wszystkich zakamarkach werandy, w której stali, za wszelką jednak nie pozwalając na złapanie dłuższego kontaktu wzrokowego z kimkolwiek; ręce delikatnie trzęsły się, choć gospodarz domu starał to zamaskować, tak samo, jak to, jakie ilości potu zajmowały jego dłonie.

Jego dzieci pobiegły w głąb domu, zaraz po tym jak ściągnęły buty wraz z kurtkami, Elize natomiast, jakby wyczuwając zamiary męża, udała się na górne piętro, aby poszukać swojej przyjaciółki, która, według Toniego właśnie tam była. Spojrzał na niego bacznym wzrokiem, krzyżując na chwilę ramiona na klatce piersiowej, zabierając głos:

— Co się dzieje Tony? — spytał, starając się brzmieć jak najbardziej spokojnie.

Ten słysząc pytanie, podniósł swój rozbiegany wzrok na niego, chcąc przekonać go, że nic się nie dzieje, ale widząc spojrzenie przyjaciela jakby chciał powiedzieć: „Coś jest nie tak i wiem o tym, więc wszystko zależy od Ciebie czy mi to powiesz po dobroci, czy też nie, bo nie zamierzam odejść stąd dopóki nie usłyszę co Cię tak trapi"- wiedział doskonale, że już nie ma wyjścia i po raz kolejny został przez niego przejrzany. Nie miał mu tego za złe, w końcu zwyczajnie się o niego martwił, a jedyne czego chciał, to żeby był szczęśliwy razem z Olivią i Travisem, bardziej niepokoiła go wizja, w której Agreste, albo któraś z bliskich mu osób cierpiała przez to, że on w porę nie ugryzł swojego przydługawego języka. Nie chciał tego, sam wolałby wystawić siebie zamiast swojego przyjaciela, albo kogoś z ich wspólnego kręgu znajomych.

Westchnął ciężko, napierając powietrza w swoje płuca.

— Nie jest dobrze — przyznał, zamykając drzwi prowadzące do wnętrza domu.

— Co masz na myśli?

To, że wszystko mi się sypie, nikt tego nie widzi, a ja nie jestem w stanie tego powstrzymać- pomyślał, czując narastającą gule w gardle. W środku krzyczał tak głośno, że z pewnością popękałby sobie i innym bębenki uszne, gdyby tylko miał tyle odwagi, żeby przenieść to na zewnątrz siebie. Na pewno wyrwałby sobie przy tym wszystkie struny głosowe. Trząsł się ze strachu, dygotał na samą myśl o tym, w co się wpakował i że prawdopodobnie nigdy już nie wyjdzie z dołku, do którego nieświadomie wpadł, a kiedy zdawał sobie sprawę, jak wielkie brzemię zarzucił na swoje i swojej rodziny barki, miał ochotę wytargać sobie żyły, rozpruwając je na milimetrowe paski. Nigdy jeszcze nie czuł się tak źle, jak wtedy, stojąc twarzą w twarz ze swoim najlepszym przyjacielem wśród ciemnych ścian swojej werandy.

— Pamiętasz jak Ci mówiłem, o tym jak trudno jest mi dostać kredyt, a później z dnia na dzień magicznie go dostałem? — brunet kiwnął potwierdzająco głową. — Otóż, wcale nie pożyczyłem tych pieniędzy od banku...

Poczuł jak staje się lżejszy, przez sekundę jakby lewitując nad Ziemią. Nic innego nie miało dla niego w tamtej chwili znaczenia, niż to, że w końcu powiedział komuś o tym, co ciążyło mu na sercu, zabierając sen z powiek od paru tygodni. Może i nie było to najmądrzejszym rozwiązaniem, zważając na powagę całej tej sytuacji, ale czy mężczyzna zamartwiał się tym? Nie, w ogóle o tym nie rozmyślał, dryfując wśród gór, po których tak kochał się wspinać. Robił tak za każdym razem, gdy już nie dawał sobie z czymś rady i po prostu chciał gdzieś uciec, byle tak daleko, by nie wracać się tam, skąd przyszedł.

A Louis? Louis tylko patrzył na niego, będąc w ciężkim szoku, nie mogąc do końca zrozumieć sensu wypowiedzianych przez szatyna słów, choć doskonale wiedział co oznaczają. Może po prostu nie chciał dopuścić do siebie myśli, że osoba, którą ponoć znał tak dobrze, sięgnęła po takie środki? Nagle jego głowa okazała się za mała, aby pomieścić wszystko, co przemykało wewnątrz niej z zawrotną prędkością. Wątki uderzały w niego, wymierzając mu coraz mocniejsze i boleśniejsze ciosy, a on czuł jak powoli tonie w ich ilości, jak szarpie swoim ciałem na wszystkie strony, byleby tylko zaczerpnąć powietrza, przedłużając swój żywot o parę marnych minut, które na wskutek jego działań i tak przemijały szybciej, niżby się tego spodziewał. Gdyby tylko mógł się któregoś z nich chwycić, byłby w stanie wyrwać się z całego tego mętliku.

Niestety, jego ręce okazały się być za krótkie, aby pochwycić cokolwiek, a może odwrotnie: to myśli za szybko przebiegały przez jego umysł? Nie wiedział.

— Jak to...? — wydukał, wpatrując się w niego ze szeroko otwartymi oczami.

Agreste nie mógł pojąć dlaczego brązowooki podjął tak radykalne środki, po co podłożył sam siebie jak na tacy losowi, aby ten mógł z niego zadrwić? Wystarczyłoby żeby mu powiedział, poprosił o pomoc, a on zrobiłby wszystko aby znaleźć jakieś rozwiązanie, wyciągnąłby te pieniądze spod ziemi, aby tylko mu wesprzeć i wyprowadzić na prostą. Ruszyłby Niebem i Ziemią, byleby mu ulżyć.

Kiedy byli młodsi, często patrzyli w gwiazdy, leżąc beztrosko na zielonej trawie w środku lata. Marzyli o tym, jak chcieliby spędzić swoje życie, jaką mieć pracę, jak wychować dzieci, u czyjego boku budzić się rano- tamte słowa nie były puszczane na wiatr, one siały się w ich sercach, niczym na niebie gwiazdy, w które spoglądali minionych wieczorów. Już wtedy zostały wpisane złotym atramentem do wspólnej historii, którą ze sobą dzielili.

Czemu teraz, kiedy osiągnął już wszystko co chciał, ten wciągał się w takie bagno?

Louis Agreste nie wiedział. Pierwszy raz nie był w stanie pojąć własnego przyjaciela.

— Nawet nie wiesz jak bardzo chciałbym się teraz cofnąć w czasie — mówił najciszej jak potrafił. — Co byś zrobił na moim miejscu? Co mam robić, Loui?

To on za każdym razem pomagał mu wyjść bez szwanku z bijatyk, w których uczestniczył, to on dawał mu korki z historii, kiedy oblewał prawie wszystkie sprawdziany z tego przedmiotu, to on kłamał w oczy jego mamie, gdy walka z złoczyńcą za bardzo się przedłużyła i nie wrócił na czas do domu, wiedząc doskonale, że Smok blefuje tak dobrze, jak Elize siedzi spokojnie przez pół godziny (czyli w ogóle), on zawsze go wspierał, znał każdą, nawet najmniejszą tajemnicą, on jako pierwszy wiedział o zauroczeniu Lautiera Olivią i on pierwszy zaczął wywoływać sytuacje, prowadzące między nimi do jakiegokolwiek zbliżenia.

I teraz, nawet on nie miał pojęcia jak mu pomóc.

— Zacznijmy od tego, że nie mam pojęcia co bym zrobił na twoim miejscu, bo nigdy bym nie był na twoim miejscu i przenigdy bym nie postąpił w tak skrajnie nieodpowiedzialny sposób co ty — odpowiedział szybko, nawet nie zdając sobie sprawy ze swojego pretensjonalnego głosu, który jak ciernie ranił uszy właściciela domu.

— Nie pomagasz.

— Daj mi dokończyć — upomniał. — Może i nie wiem co bym zrobił, ani co ty masz zrobić w tej sytuacji, ale z doświadczenia wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia — rozpromienił się, wypowiadając ostatnie słowo.

Tony sądził, iż nic nie będzie w stanie poprawić mu humoru, który, nie był w najlepszej kondycji od paru tygodni, tak samo jak on sam, kiedy codziennie musiał wmawiać najbliższym, że wszystko jest okej i nie ma potrzeby żeby się czymkolwiek zamartwiali, podczas gdy on wykruszał się powoli, wbijając sobie kolejne sztylety z każdym kolejnym oszczerstwem- nawet ten, który zazwyczaj to robił. Wtedy, jak na zawołanie w jego drzwiach pojawił się brunet, uciekając przez zbliżającą się ulewą, która coraz bardziej dawała o sobie znać. Chyba przecenił umiejętności swojego przyjaciela, zapominając kompletnie o tym, jak spore pokłady optymizmu mieści swoim ciele, rozdając je ludziom na prawo i lewo.

Nawet w takich chwilach, kiedy znajdował się na samym dnie, potrafił wywołać u niego uśmiech, odpędzając wszystkie chmury, które krążyły nad jego głową.

— Jakim cudem ty nawet w takich sytuacjach jesteś pozytywny? — otworzył drzwi, ruszając przed siebie, w o wiele lepszym humorze.

— Nie wiem, mam już tak od urodzenia — wzruszył ramionami, tuląc się na powitanie z przyjaciółką, będąc już w kuchni. — Witaj Oliv! Co u Ciebie?

— Dobrze, choć Travis czasami daje nam w kość — uśmiechnęła się, dziobiąc łokciem w bok męża — ale dajemy jakoś radę. Opowiadajcie co u was, jestem bardzo ciekawa. Harry w końcu odnalazł się wśród rówieśników?

Olivia, jak zwykle zaczęła zalewać ich falą pytań, które szybciej opuszczały jej usta niż koliber latał. Czasami odnosił wrażenie, jakby kobieta ciągle się gdzieś spieszyła, w ogóle nie słuchała odpowiedzi na swoje pytania, rozmyślając nad kolejnymi. Nawet jeżeli tak było, to nie miał jej tego za złe, każdemu się przecież zdarza, nawet niezawodnej Dove, od paru lat Lautier. Oprócz tego, po tylu latach znajomości z nią, ostatecznie nawet on się przyzwyczaił.

— Tak, po paru wojnach szkolnych — odpowiedział z uśmiechem. — Gabriel znalazł nowe zamiłowanie jakim jest ubieranie okropnych spodni, przynajmniej według mojej żony.

— Bo taka jest prawda! Wyglądałby o niebo lepiej w niebieskich — oburzyła się, biorąc łyk swojej kawy.

— Mówisz tak, ponieważ to twój ulubiony kolor — wtrąciło kwami smoka, zajadając się swoim jedzeniem w najlepsze.

— Nie tylko dlatego, taka jest po prostu prawda.

Odwrócił głowę w bok, zerkając przez ramię na dzieci bawiące się na dywanie. Harry miał nad wszystkim kontrolę: jednocześnie nie tylko powstrzymywał Travisa przez strąceniem wszystkich rzeczy znajdujących się na półkach oraz zniszczeniem drogocennej kolejki, którą zabrali- zapewne pierwszy i ostatni raz- ze sobą z domu ale i Gabriela, aby ten z kolei przypadkiem nie przeniósł się ze swoimi wycinankami na zasłony, tak jak to zrobił w zeszły wtorek. Zaśmiał się pod nosem, widząc jak jego własny, rodzony syn, w dodatku pierworodny, tak dobrze sobie radzi z dwójką niewinnych (nie do końca, pamiętajmy, że jeden z nich jest uzbrojony w nożyczki, co z tego, że tępe) łobuzów. Ostatnio coraz częściej łapał się na porównywaniu swoich dwóch skarbów do samego siebie z dzieciństwa i jeżeli już miałby wybierać, to wybór z pewnością padłby właśnie na najstarszego. Wstał od stołu, przy którym jego partnerka starała się przekonać Longga, że błękitny lepiej pasowałby jej synowi, właścicielka domu ciągle ganiała między kuchnią i połączoną z nią jadalnią, a Tony, jak to na niego przystało, nabijał się z dyskutującej dwójki, cicho dopingując swojemu kwami.

Nie tracił zbyt dużo odchodząc od niego.

Wyprostował swoje plecy, patrząc na widok za oknem. Deszcz którego oczekiwali, w ogóle nie przyszedł, zamiast niego niebo zakryła szkarłatna chmura, odcinająca dopływ jakiegokolwiek naturalnego światła, przez co na dworze zapanował półmrok, spowity fioletowawą poświatą. Cóż, na pewno nie spodziewał się tego zobaczyć, gdy z przyzwyczajenia zerknął podczas przechodzenia obok. Zauważył również, po przechylaniu się traw, że wieje lekki wiatr, roznoszący był i kurz. Kompletnie zapomniał w jakim celu zmierzał w tamtym kierunku, liczyło się tylko to, że Władca Ciem znowu dał o sobie znać.

— Chyba mamy problem — zaalarmował, pochodząc bliżej okna, patrząc na kłębiące się chmury.

— Jaki? — odezwała się gospodyni domu, zaprzestając noszenia wszystkich potrzebnych, albo i nie, rzeczy, spoglądając w stronę z której dochodził jego głos. Wyjrzała prędko przez najbliższe okno, widząc poczynania mężczyzny. — Skurczybyk ma rację.

Zdziwiony Lautier nawet nie skomentował tego, jakiego słowa użyła jego żona, choć bardzo korciło go w środku aby rzucić tekstem „Jak Travis zacznie nazywać wszystkich w przedszkolu skurczybykami, będę wiedział do kogo mieć pretensje" którego często używała kobieta, zmieniając dane wyrażenia, tak by pasowały do kontekstu. Bez słowa chwycił za wisiorek przewieszony przez jego kark, w mgnieniu oka przywdziewając czerwono- czarny kostium, a jego śladami podążyła reszta.

Zanim jednak opuścili mieszkanie, zadzwonili po zaufaną sąsiadkę z domu obok, aby ta przypilnowała dzieci pod ich nieobecność.

— Tato, czekaj! — usłyszał za sobą Agreste, od razu odwracając się w stronę biegnącego w jego kierunku Harrego, który natychmiastowo go objął, gdy mężczyzna kucnął. — Wrócisz przed kolacją, prawda? Obiecałeś mi, że poskładamy mój samolot.

Mimowolnie uśmiechnął się szerzej, nieco mocniej oddając uścisk.

— Jasne, że wrócę, dzisiaj przecież jemy naleśniki! — chłopczyk głośniej zaśmiał się, słysząc entuzjazm swojego ojca. — Twoim samolotem zajmiemy się zaraz po tym, jak wysprzątamy kuchnię po gotowaniu.

— Zajmie nam to wieki!

— Szybciej nam to pójdzie, bo będziemy mieli motywację.

Chłopak przytaknął cicho, odchylając się do tyłu, żeby uważnie przyjrzeć się twarzy swojego taty, teraz ozdobionej czarną maską. Przybrał poważną minę, skupiając swoje czekoladowe tęczówki w całości na nim, trwając w takiej pozycji przez dłuższą chwilę, nie chcąc puścić rodzica ze swoich objęć. Louisa zawsze rozczulał taki widok, a nie zdarzał się on zbyt często. Uwielbiał być bohaterem nie tylko ze względu na ratowanie innych ludzi, beztroskie bieganie po budynkach czy możliwość spędzania tego czasu z przyjaciółmi.

Uwielbiał być bohaterem dla niego. Uwielbiał być jego bohaterem.

Ponaglili go, mówiąc, że za chwilę w progu zjawi się sąsiadka mająca przypilnować chłopców i, że muszą zobaczyć o co chodzi tym razem. Niechętnie wypuścił chłopaka ze swoich barków, posyłając mu łagodny uśmiech, który rozświetlił młodą twarzyczkę. Wiedział doskonale jak bardzo chłopak przejmuje się ich każdą akcją, pomimo, że robili to już od przeszło trzynastu lat i ani razu nie ponieśli żadnej klęski.

Już miał wyskakiwać przez okno, to same, przez które oglądał szkarłatne niebo, gdy ośmiolatek dodał jeszcze:

— Skop im tyłki, tato.

— Się wie! — krzyknął radośnie, sekundę później jednak grożąc chłopcu palcem. — A o twoim słownictwie porozmawiamy jak tylko wrócę.

Wyskoczył, od razu chwytając kicikij, dzięki któremu prędko znalazł się przy swoich przyjaciołach, na dachu jednego z paryskich budynków. Widok Paryża, patrząc na niego pod tym kątem i zważając na scenerię jaka zdobiła niebo, nie tylko zapierał dech w piersiach, ale i mroził krew w żyłach: z każdą minutą obłoki stawały się coraz ciemniejsze; było ich też jeszcze więcej niż wcześniej, albo przynajmniej tak się wydawało Czarnemu Kotu; przez brak promieni słonecznych, które teraz przyjemnie grzałyby ich plecy, odnosił uczucie jakby był już dawno wieczór, mimo, że naprawdę było niewiele po szesnastej; ptaki co chwilę przelatywały gdzieś obok nich, a zwierzęta nie mające stałego domu, zaczynały uciekać do swoich tymczasowych kryjówek, albo dopiero je szukać. Dziwnie się czuł wśród takiej scenerii, przyzwyczajony do monotonnego widoku stolicy.

— Czy ktoś już powiadomił Bee?

— Tak, Elize się tym zajęła — odpowiedział Smok, praktycznie natychmiastowo orientując się, że omyłkowo użył prawdziwego imienia kobiety. — Znaczy Pawica, wybaczcie, zdążyłem odwyknąć.

Angel po paru minutach również dołączyła do reszty, omawiając to, co zobaczyła bądź usłyszała podczas podróży, krótkiej obserwacji terenu oraz w radiu, gdzie na wszystkich stacjach informacyjnych mówiono tylko o jednym- kolejnym słabym zagraniu ze strony Władcy Ciem. Z tego co im przekazała wielu rzeczy można było się dowiedzieć, na przykład, że wielka chmura obejmuje tylko i wyłącznie stolicę miasta miłości, że nie ma żadnego złoczyńcy a to wszystko to zasługa jednej osoby- ich głównego nemezis.

— Skąd masz pewność, że to w tym domku on urzęduje? — dopytywał zaciekawiony Lautier.

— Jest dokładnie pośrodku całej tej szopki, a na chwilę przed pojawieniem się jej, w chatce coś dziwnego rozbłysnęło.

— W takim razie musimy tam iść — rzekł Louis, kierując się we wskazaną stronę,

Można by śmiało wywnioskować, że to Agreste jest „szefem" całej tej grupy, mimo, że nikt oficjalnie tego nie powiedział. Miał najlepsze pomysły, które wymyślał z prędkością światła, zawstydzając wszystkie wielkie umysły, które kiedykolwiek chodziły po tej planecie. Tworzyli świetną drużynę: Angel okładała przeciwnika swoim bączkiem, czasami też w niego nim rzucała; Tony rozpraszał złoczyńcę, biegając obok niego, albo wykonując skomplikowane choreografie jakby nie mógł ustać w miejscu, zaczepiając go swoimi tekstami; Olivia po cichu realizowała wcześniej ustalony plan, a Louis go wymyślał i według niego działał, korzystając z rozkojarzenia napastnika, czasami włączając się w rozmowę. Pawica rzadko kiedy wychodziła ze swojego punktu obserwacyjnego, gdzieś za jakąś ścianą, bardziej asekurowała ich i w razie czego rekrutowała przypadkowego obywatela na szybko do pomocy.

Stosowali bardzo dziwne taktyki, ale skoro działały, to dlaczego mieli się ich pozbywać?

Nikt nie sprzeciwił się ani słowem, jednogłośnie się zgadzając. Ruszyli- on za pomocą swojego kija, Ann bączka, Olivia jojo, Tony swoich magicznych pałek z przyczepionymi linkami, a Elize tworzyła kładki i mosty z piórek, kiedy nie była w stanie przedostać się w dane miejsce. Ludzie zaczynali wiwatować na ich widok, machając radośnie do nich z uśmiechniętymi twarzami, życząc powodzenia, albo gratując odwagi.

Bee była na samym przodzie, prowadząc resztę drużyny przez betonową dżunglę. Żaden z nich nie czuł się swobodnie w tych rejonach miasta, wokół sypiącego się zewsząd tynku, obitych ścian, stęchlizny w powietrzu, od której wręcz więdły płuca. Żaden z nich raczej nie chodził takimi drogami, nikt ze superbohaterów nie zapuszczał się w te rejony miasta, obdarte i zakurzone, brudne i zniesławione z wielu powodów. Pomimo tego, szli dalej, twardo stąpając po podłożu.

W końcu znaleźli upragnioną chatkę, która definitywnie powinna odbyć gruntowny remont. Z zewnątrz była drewniana, niektóre deski gniły, co zresztą było widać na kilometr; drzwi wejściowe trzymały się na kilku zawiasach, jakby za chwilę miały z nich wypaść, z hukiem uderzając o posadzkę; szyby w środku zostały wyłamane, łącznie z okiennicami, których resztki trzaskały o ściany domku przy większym wietrze; niektóre dachówki tylko w połowie znajdowały się na dachu, w paru miejscach w ogóle ich nie było. Budynek wyglądał rodem jak z horrorów, których tak bardzo nienawidziła Olivia.

Lecz oni nie przyszli tam bez powodu i nie mieli zamiaru ginąć, tak jak to często dzieje się w takich filmach.

— Tylko niech nikt nie popuści, nie mam zamiaru okładać jakiegoś typka przy tego rodzaju zapaszkach — prychnęła Queen Bee, idąc w stronę wejścia.

Można by powiedzieć, że Angel Wotson niczego się nie bała, gdyż to ona na każdej akcji pierwsza stawała do konfrontacji z przeciwnikiem, badała teren, była tam gdzie nikt nie chciał i robiła to, czego wszyscy nie chcieli. Podczas gdy inni trzęśli się ze strachu ona wyśmiewała ich, mówiąc, że w życiu sobie nie poradzą, skoro zostali wystraszeni przez pierwsze lepsze prześcieradło na metalowym stelażu. Tak naprawdę bała się tylko jednej rzeczy: śmierci swoich przyjaciół, jej widoku, który bardzo często nawiedzał ją w koszmarach, po których nie mogła zmrużyć oka. Głównie dlatego to ona zawsze chciała być na przodzie: żeby przyjąć ewentualne obrażenia na siebie, ochronić bliskie sobie osoby, kupić im czas na ucieczkę.

Nastąpiła na drewniany próg, który pod jej ciężarem zaskrzypiał, przeszywając głuchą ciszę, panującą wewnątrz. Wstrzymali oddech, niecierpliwie wyczekując jakiejkolwiek reakcji świadczącej o rzekomej obecności mężczyzny.

Nic takiego się nie stało, a ona postawiła parę kolejnych kroków.

Wkrótce całą drużyną byli w środku, bacznie rozglądając się dookoła. Nikt z nich nie wiedział czego się spodziewać, wielkiej bitwy czy małej szarpaniny? Może mężczyzna po prostu chciał oddać miraculum, wystawić białą flagę i odejść? A może wręcz przeciwnie, wziął w swoje ręce odebranie upragnionych klejnotów?

— W końcu. Sądziłem, że nigdy nie dotrzecie — wyszedł z równoległego kąta pokoju. — Dawno się nie widzieliśmy, pora nadrobić zaległości.

Ułożył usta w szyderczym uśmiechu, rzucając serię metalowych motylków ostro zakończonych na brzegach w kierunku wejścia, przy którym stali, czekając aż te wbiją się w ich ciała, rozcinając skórę. Bee zareagowała bardzo szybko, bączkiem łapiąc przyjaciół, przeciągając się z nimi na drugą stronę pomieszczenia, dosłownie parę sekund przed tym, jak ostrza utkwiły w ścianach i futrynach chatki. Zerknęła szybko czy nic nikomu się nie stało, czując jak adrenalina rozrywa jej żyły, buzując w nich od kilku sekund. Byli cali, wszyscy. Odetchnęła z ulgą.

— Też tak myślę — powiedziała, cisnąc w jego stronę pierwszym lepszym przedmiotem, jakim okazała się mosiężna figurka.

Zrobił unik tuż przed tym jak ozdoba trafiła w ścianę. Jak na pięćdziesięciolatka miał się całkiem dobrze, zważając na to, że całymi dniami siedzi jak debil wśród czterech ścian i stada motyli.

Ruszyli przed siebie, z uniesionymi wysoko głowami, jakby już zwyciężyli, a nie dopiero co stawali do walki. Powietrze cały czas przeszywał świst broni używanej przez bohaterów, brzdęk zderzającego się ze sobą metalu, albo obijania ścian, gdy któraś ze stron robiła unik i pocisk trafiał gdzieś indziej, niż miał. Z każdym oddechem można było poczuć tą przedziwną atmosferę panującą podczas walki, zostawiającą po sobie niemiłe wspomnienia i gorycz w ustach. Louis miał wrażenie jakby coraz gorzej mu się oddychało, trudniej brało wdech, który palił go w przełyku i płucach, ciężej łapano informacje o otaczającym świecie. Chciał być skupiony, walczyć jak najlepiej i wymyślić cokolwiek, co mogłoby im teraz pomóc przerwać całą tą pseudo bitwę i wygrać, odnieść upragniony sukces, odebrać miraculum ćmy, dostarczyć je razem ze swoimi do strażnika. Odejść na zasłużone wakacje. Nigdy nie pokazał tego otwarcie, ale strasznie go już to męczyło. Miał przecież rodzinę, to jej powinien się oddawać w całości, a nie dzielić swój wolny czas pomiędzy bliskich a ratowanie Paryża.

Czasami nadchodzi taki okres w życiu, kiedy trzeba pożegnać się z pewnymi rzeczami, do których przywykliśmy. I taką właśnie rzeczą był Czarny Kot, którego Agreste chciał już pożegnać, aby poświęcić swój czas rodzinie, najważniejszym osobom w jego życiu.

— Gdzie masz swoje motylki, co? — zaśmiał się Lautier, przeskakując pomiędzy meblami. — Nawet one Cię zostawiły, stary bryku?

— Dla Twojej wiadomości są w bezpiecznym miejscu — skierował się w stronę superbohatera, zapominając na chwilę o pozostałej czwórce, tak jak oczekiwał Smok. — Daleko stąd.

— To i tak nie zmienia faktu, że jesteś samotnym starcem uganiającym się za Bogu Ducha winnymi owadami — prychnął w jego stronę, opierając się swobodnie o swoją broń. — Dałbyś im w końcu spokój, skoro nie dałeś im rady przez ostatnie trzynaście lat, to są naprawdę nikłe szanse, że w końcu je złapiesz.

Po minie Władcy Ciem było widać, że mężczyzna strasznie działa mu na nerwy, a gdyby wzrok mógł zabijać- Tony już dawno leżałby plackiem na panelach, a on, odprawiałby nad nim swój taniec zwycięstwa, ćwiczony od kiedy pierwszy raz chwycił za magiczną biżuterię. Patrzył więc na niego, mordując spojrzeniem, jakby co najmniej chciał go podpalić żywcem.

— No i co się tak denerwujesz? — skomentował go, nadal z uśmiechem wykonując uniki. — Ja wiem, że prawda boli, ale mógłbyś się trochę opanować, bo jak tak dalej pójdzie, to gałki oczne Ci bokiem wyjdą.

Kot mimowolnie wypuścił z ust cichy śmiech, którego na całe szczęście nie usłyszał pomysłodawca całego zamieszania, teraz zajęty chęcią uduszenia pewnego Smoka. Rozumiał dlaczego jego przyjaciel wdaje się w konwersacje z ich przeciwnikiem, tak jak na każdej akcji i pojmował jak mało czasu mają aby go pokonać. Jego myśli skupiały się tylko na jednym, na planie, którego ciągle nie mieli. Nienawidził czuć tego rodzaju presji, kiedy któryś z członków jego ekipy wystawiał się tylko po, żeby przeciągnąć coś, byleby miał jeszcze chwilę na rozdzielenie zadań.

Jakie to było okrutne zrzędzenie losu, że najczęściej osobą kupującą jeszcze więcej czasu był Tony, jego najlepszy przyjaciel od dzieciństwa.

Rozszerzył oczy, w ostatnim momencie powstrzymując się od głośnego krzyknięcia „Eureka!" jak to miał w zwyczaju czasami robić. Dyskretnie podbiegł do reszty ekipy, starającej zakraść się do starszego mężczyzny.

— Chyba wiem co robić — zaczął cicho, rozglądając się po pomieszczeniu. — Zwrócę na siebie jego uwagę, tak, by poszedł za mną w tamto miejsce — wskazał ręką — wy otoczycie domek z zewnątrz, a na mój znak wpadniecie z powrotem do środka przed okna, zaskoczymy go tym sposobem. Ze szkła nic nie zostało, a ich układ jest wręcz stworzony do tej zasadzki.

Faktycznie tak było, gdyby tylko udało się dobrze ustawić daną osobę, można by łatwo ją pochwycić ze wszystkich stron, gdyż okna nie dość, że były w niewielkiej odległości od miejsca, o którym mówił brunet i nie miały szyb, to jeszcze nie znajdowały się wysoko, wejście do środka nie stanowiłoby większego problemu. Kolejny dowód na to, że momentami najłatwiejsze rozwiązania są najlepsze.

— Więc tak, wychodzicie w odstępach czasowych, tak, aby nasz koleżka nie zrozumiał za wcześnie o co chodzi. Gdy zostanie tylko Tony, ja maksymalnie odciągnę jego uwagę, a wy dacie mu znak, by się ustawił — przedstawił, na koniec składając ręce.

— Kto wychodzi pierwszy?

— Proponuję Elize — odpowiedziała Bee, napotykając od razu zdziwione spojrzenie blondynki. — Gdybyś została nakryta możesz w niego rzucić co najwyżej słabej jakości piórkami, ewentualnie zdzielić z wachlarza.

— Coś w tym jest — dodała kobieta w czarno-czerwonym kostiumie. — Teraz jest najmniejsze ryzyko wykrycia.

— Niech wam będzie — westchnęła, patrząc na swojego małżonka i składając na jego policzku krótki pocałunek. — Trzymam kciuki za Ciebie.

Zerknęła ostatni raz na wnętrze domku, chwilę później po cichu go opuszczając, znikając gdzieś za nim. Wokół Agresta było coraz mniej ludzi, właściwie to w dwupiętrowym budynku w niezbyt dobrym stanie zostały tylko trzy osoby. Odczekał tyle ile miał, po czym przeszedł parę kroków, słysząc pojedyncze, ciche skrzypnięcia pod stopami. Mrugnął porozumiewawczo do swojego przyjaciela, dając mu do zrozumienia, że przejmuje pałeczkę, a jego następnym zadaniem jest coś innego niż zajmowanie ich nemezis. Ten nie protestował zbytnio, już dawno temu zrozumiał swoją rolę w grupie.

— Tak z innej beczki, lubisz naleśniki? — zabrał głos, będąc obok pozostałej dwójki. Właściciel miraculum ćmy spojrzał na niego zdezorientowanym wzrokiem. — Pytam, bo dzisiaj je robię na kolację wraz z moją żoną i synami. Może chciałbyś wpaść?

— Chciałem was zabić na samym początku — zwrócił się do niego.

— Spokojnie, nie chowam za to urazy. Każdemu się zdarza chcieć kogoś zaciukać ostrymi jak brzytwa motylkami, mogącymi spokojnie przedziurawić serce na wylot — uśmiechnął się łagodnie w jego stronę. — Ja też czasami lubię bawić się w ninja! Nie ma w tym nic złego, dopóki nie zaczynasz ściągać ludzi na jakieś odludzie, tylko po żeby sobie porobić z nich darmowe tarcze.

— Chcesz coś teraz zasugerować? — szarooki podszedł do niego, nadal wyraźnym zdezorientowaniem w oczach.

— Tak, że powinieneś iść do psychiatry — cofnął się parę kroków. — Nie bierz tego do siebie, czasami po prostu tak bywa, że ludzie potrzebują pomocy.

— Nie potrzebuje — odpowiedział, pokonując dystans między nimi, aby sekundę później już zamachiwać się swoją szablą.

— Napisze Ci adres — zrobił unik, znowu cofając się parę kroków.

Przez moment wydawało mu się, jakby słyszał jakiś trzask z górnego piętra, lecz zbył to, manewrując swoim ciałem i bronią.

— Dobra, nie to nie. Tylko później nie marudź, że nie skorzystałeś kiedy oferowałem Ci pomoc — wzruszył ramionami, ciągnąc kąciki ust do góry, widząc jak mężczyzna staje dokładnie tam gdzie chciał, żeby się znalazł.

— Później nie nadejdzie — powiedział, uśmiechając się zagadkowo, stukając parę razy w swoją laskę.

Wykorzystał chwilę wyrywając przypinkę, zdobiącą jego strój, przez co pociągnął go w swoją stronę. Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie poczuł, kiedy coś spada na niego z góry, przygniatając go i jego całe wnętrzności, prócz głowy, która została ochroniona tylko przez to, że była w rogu pokoju. W powietrzu natychmiastowo znalazł się kurz i pył, które swoimi malutkimi drobinkami zaczęły drażnić jego gardło, wysuszając go do reszty. Każdy oddech wydawał się być niemożliwym do wykonania, częściowo też przez napierającą na niego wielką betonową płytę, choć głównie odczuwał skutki posiadania sporej ilości kurzu w przełyku, niż ból z powodu połamanych żeber. Adrenalina to jednak wspaniała rzecz.

— Ko...taklizm! — wydyszał ostatkiem sił, przyciskając dłoń do wcześniej wymienionej płyty. — Wsuń paz...ury.

Lateks od razu opuścił jego ciało, a on poczuł jak część jego duszy spada w ogromny wąwóz, z którego to już nigdy nie wróci. Maska od zawsze była czymś, co bezpośrednio kojarzył z tym, kim był i co robił dla ludzi, teraz, gdy nagle jej zabrakło odnosił uczucie jakby ktoś siłą mu ją zerwał z twarzy, targając ją na malutkie strzępki. Kochał być Czarnym Kotem, biegać po budynkach, dyskutować ze złoczyńcami podczas walki, chodzić po szpitalach, poprawiając obywatelom humor- mimo, że zaczynało go już to męczyć, to uwielbiał nim być.

Przed jego oczami pojawiła się niewielka, czarna istotka, a za nią druga, nieznana dotychczas mężczyźnie, lewitując obok, widocznie nie chcąc przeszkadzać.

Plagg spojrzał na niego zlęknionymi oczami, o mało nie rozklejając się nad nim, badając jego obecny stan. Nigdy wcześniej nie widział swojego kwami tak roztrzęsionego, jak wtedy, gdy nie był w stanie dojrzeć nóg swojego właściciela, przygniecionych przez sufit, który za szybko się zawalił- zawsze zgrywał lekceważącego wszystko i wszystkich latającego stworka z obsesją na punkcie camemberta. To był naprawdę rzadki widok, choć czasami się zdarzał.

— Mówiłem, żebyś uważał... — wyszeptał, podlatując do niego.

Ścisnął mocniej broszkę w kształcie motyla, uważnie patrząc kątem oka na resztki sufitu, przecież lada chwila mogły na nich spaść. Westchnął ciężko, starając znaleźć odpowiednie słowa, które chciałby teraz powiedzieć swojemu małemu towarzyszowi, lecz nie potrafił znaleźć idealnego wyrażenia wśród tylu świdrujących w jego umyśle epitetów aby przekazać mu to wszystko, co teraz miał na języku. On nie tylko pozwalał na to, żeby stał się kimś innym: dodawał mu odwagi, wspierał na duchu, poprawiał humor (na swój unikalny sposób) i po prostu był. Zawsze, niezależnie od pory dnia i nocy, on był obok niego, a teraz miał zostać bez niego, sam jak palec. Na samą myśl o tym chciał krzyczeć z bezradności.

Podniósł drugą ręką, uważnie oglądając znajdujący się na niej pierścień, którego po chwili podał czarnemu stworkowi wraz z przypinką.

— Nie możesz... — zaczął, lecz mężczyzna brutalnie mu przerwał.

— Weź to i uciekajcie stąd — powiedział łamiącym głosem, cały czas uśmiechając się w ich stronę, jakby chcąc pokazać, że wszystko będzie dobrze. — Za chwile reszta sufitu zawali się całkowicie.

— Nie możesz odejść w ten sposób!

— Plagg, nie czuję nic od ramion w dół, a zanim przewieziecie mnie do szpitala, dawno będę już martwy — odparł łagodnie, nie chcąc pokazywać po sobie tego, jak bardzo się boi.

— A Elize? Chcesz ją i chłopaków tak po prostu zostawić? — brunet odwrócił głowę, z łamiącym sercem wsłuchując się w krzyk i szloch swojej żony, słyszany nawet tam. — Musisz być dla niej silny!

Wstrzymał oddech, nadal kątem oka obserwując pozostałą część sufitu.

— Ona zrozumie — samotna łza spłynęła po jego policzku. — Ostatnim czego bym chciał, to widzieć jak usiłuje mi pomóc i osiągnąć coś niemożliwego za wszelką cenę, wyniszczając samą siebie przy tym.

Spuścił swoją małą główkę, przyznając mu cicho rację.

— Zadbaj o to, żeby była szczęśliwa, kiedy mnie już nie będzie, dobrze? — poprosił, ponownie łapiąc kontakt wzrokowy. — Nie zamartwiajcie się mną zbyt długo. Życie jest za krótkie, żeby się smucić.

— Dobrze — posłał mu lekki uśmiech, patrząc na niego przez nagromadzone łezki.

— Lećcie już, proszę. Nie chcę, żebyście byli tego świadkami.

Zrobił to, o co prosił, wylatując wraz z Nooroo przez okno obok. Wszystkie oczy natychmiast przeniosły się na niego, wyczekując jakiegokolwiek słowa z jego strony. Już otwierał usta, gdy pozostałości sufitu i również cały dach z hukiem upadły na ziemię, równając z nią wszystkie pozostałości po chatce.

Pawica upadła na kolana, cisnąc swoim miraculum daleko, zanosząc się szlochem połączonym z histerycznym krzykiem.

Tamtego wieczoru pękła nie tylko niebieska broszka, ale również serce Elizabeth Agreste.

xxx 

7016 słów;

29 stron;

fact: Louis zmarł w światowy dzień życzliwości.

^przez ten fakt, serce mnie boli jeszcze bardziej^

Okej, teraz naprawdę ryczę jak bóbr. 

I to nie tylko przez samego Louisa (halo, on był jedną z najlepszych postaci jakie kiedykolwiek stworzyłam, dlaczego ja tak bardzo skrzywdziłam :'( ) ale przez to, jakie jego śmierć ma skutki 

Może jakby Loui żył, Tony jakoś dałby radę i nie musiałby uciekać z Olivią z kraju, zostawiając Travisa?

Z jego śmierci też jestem zadowolona. W sensie z tej rozmowy między nim a Plaggiem kiedy już umierał, bo pokazałam w niej jaki był Louis: do końca uśmiechnięty i spokojny.

Co do rozdziału, to jestem naprawdę z niego zadowolona, choć mam wrażenie, że trochę popsułam pod koniec. Jakoś od momentu kiedy nasza drużyna wyrusza na akcję. 

Możliwe, że już popadam w histerię 

To nie zmienia jednak faktu, że lubię ten rozdział za wiele innych rzeczy, na przykład małych chłopaków, teksty Toniego (za samego Toniego też wsm) i za całe przedstawienie Louisa, bo nie wprowadziłam jakoś dobrze tej postaci, no bo hej, jak dobrze wprowadzić umarlaka, żeby nie było tylko listów i retrospekcji? 

Tutaj jest tylko mały skrawek tego, jaki był Louis, mam nadzieję, że w jakiś dodatkach rozwinę jakoś ten temat, bo bardzo bym chciała.

Jeżeli chodzi o to, czy Fu wiedział o Elize wcześniej, bo dał jej miraculum, to w tym przypadku sprawa wyglądała inaczej, bo to Loui dał jej broszkę, którą dał mu Mistrz. 

coś jak Biedra, która dała Alyi miraculum

Wgl tak jak przy pisaniu fragmentów z Władziem i Liamem miałam w głowie ich ship, to tutaj w moim umyśle zrodził się paring między Louisem a Tonym, ale na całe szczęście udało mi się go wybić z głowy na tyle, żeby ich relacja wyglądała na typowo przyjacielską.

Tak więc, jeżeli ktoś ich shipuje, to oficjalna nazwa ich paringu to Touis/ Louny 

Miałam też problem z polskimi nazwami bohaterów i do teraz jak patrze na "Smok" jako nazwa Toniego po przemianie, to mam jakiś taki niesmak w buzi, ale z drugiej strony "Dragon" też jakoś nie bardzo :/

Tak z innej beczki miałam dzisiaj dodać finał, ale lepiej pisało mi się ten rozdział, więc ten finałowy i tak będzie się rozgrywał 30 czerwca, mimo, że opublikuje go np. 5 lipca ;')

Dobrze, to by było chyba na tyle, mam nadzieję, że polubiliście drużynę z 1990, bo w całości tworzą ją moje postacie, które bardzo kocham swoją drogą! 

dodzieńdobry <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top