|Powrót|


Po wydarzeniach w chatce wszyscy nie byli i przede wszystkim, nie czyli się już tak samo jak parę godzin wcześniej. Życie uleciało z nich jak powietrze z przebitego balonu, opadli tak samo jak te liście jesienne po których deptali, ciągnąc jedną nogę za drugą, niczym skazańcy idący na śmierć. Łączyła ich z nimi jeszcze jedna rzecz: również stracili całą nadzieję, jaką posiadali.

Bo to Louis był ich nadzieją. Promykiem słońca, przebijającym się przez najciemniejsze chmury, najsilniejszą podporą całej piątki, filarem podtrzymującym swoją drużynę przy dobrej myśli. Jego uśmiech potrafił rozgromić wszystkie lęki, wszystkie obawy i czarne scenariusze, a śmiech zawsze był miodem na uszy reszty drużyny, najweselszą melodią odgrywaną podczas zasypiania.

A teraz tak po prostu odszedł.

Jak słońce każdego dnia zachodzące za górami, z tą różnicą, że on już nigdy miał nie wyłonić się zza horyzontu, na zawsze pozostawiając swoje oczy zamknięte. Ta myśl nie dawała Elize spokoju, świadomość, że następnego ranka nikogo nie będzie obok niej, nikt nie powita jej z uśmiechem, opisując poranne niebo, jak to zawsze robił Louis.

Szli w ciszy, która dobijała ich jeszcze bardziej. W końcu, gdyby Agreste nadal był z nimi, ona nigdy nie zapadła, a nawet jakby to zostałaby szybko przez niego zagłuszona. Jedyne co słyszeli to swoje własne kroki, auta pędzące gdzieś w oddali, szelest liści przenoszonych przez wiatr- ale nie to, na co wytężali słuch.

Bo Louis Agreste zamilkł na wieki, tak jak milkną jaskółki na zimę.

Mimo, że nie chcieli pokazać innym, jak wiele stracili, nie dawali rady: nie byli w stanie przedrzeć się przez wewnętrzny krzyk, chcący ujrzeć światło dzienne, w kółko przypominający o wydarzeniach z chatki.

Mijali ludzi, którzy na sam widok bohaterów zaczynali wesoło wiwatować, radośnie do nich podchodzić, jak zawsze po udanej akcji.

Udanej.

Ta na pewno nie była udana.

Elizabeth nie mogła zrozumieć, tego, czego była świadkiem. Żyła jakby we śnie, bardzo okrutnym i stanowczo zbyt realistycznym, z którego chciała się wybudzić, ale nie mogła. Nie dopuszczała do siebie myśli, że jej ukochany już nie wstanie na równe nogi, nie otrzęsie kurzu, przykrywającego jego ciało. Łatwiej jest przekonać samego siebie, że żyje się we śnie, niż pogodzić z prawdą. Szkoda tylko, że im później to człowiek pojmie, tym grot przebijający serce i duszę na wylot, jest jeszcze większy, zadaje boleśniejsze rany.

Tony jako pierwszy ruszył, żeby otworzyć drzwi, puszczając pierwsze kobiety, stojąc przy drzwiach z nisko zawieszoną głową. Wszedł do środka, od razu przypominając sobie rozmowę z mężczyzną przed tym jak opuścili budynek, aby znowu uratować stolicę. Uśmiechnął się smutno, czując jak jego policzki stają się mokre, od długo trzymanych łez. Wtedy tak naprawdę zrozumiał, że jego przyjaciel nie wejdzie za nim do jego domu, nie doda mu otuchy ani też nie już nigdy nie doradzi w żadnej sprawie. Lautier sam nie wiedział, dlaczego się łudził, że tak będzie skoro dokładnie widział jak dach spada centralnie na bruneta.

Spojrzał na fotografię stojącą na półce, nieopodal wejścia, która okazała się być ich ostatnią. Zrobił ją na urodzinach Travisa, dokładnie pamiętał jak gonił swojego syna po całym domu, aby móc zrobić sobie zdjęcie z nim i swoimi przyjaciółmi.

Gdyby wiedział jak to się skończy, nigdy w życiu nie wypuściłby go ze swojego domu.

Loui dla nich wszystkich był ważny, nawet jeżeli nie mówili sobie tego zbyt często. Jego obecność oddziaływała na jego bliskich, w większym lub mniejszym stopniu, a teraz nagle jej miało zabraknąć. Ciemnowłosy nie wiedział jak dadzą sobie z tym wszystkim radę.

Tak jak reszta bohaterów wrócił do swojej normalnej postaci, zwinnie wychodząc z wiatrołapu. W domu nie zaszły praktycznie żadne zmiany, oprócz rozwalonych zabawek pośrodku salonu i bujającej się sąsiadki, śpiącej sąsiadki, tak przy okazji. Z początku nie mógł odszukać wzrokiem dzieci, pomyślał, że to nawet lepiej, bo przynajmniej nie będą musiały widzieć swoich rodziców w takim stanie, jednak po chwili usłyszał radosny głos chłopców.

— Mamo? Co się stało? Gdzie tata? — przypędził najstarszy z synów Agrestów, uśmiechając się szeroko w stronę rodzicielki.

— On...już nie wróci, Harry — kucnęła naprzeciwko niego, z łzami w oczach patrząc w jego tęczówki, tak bardzo podobne do tych od jego ojca.

Chwycił jej głowę w swoje ręce, ciągle łagodnie uśmiechając się w jej stronę.

— Nie mamo, on wróci — powiedział, łapiąc z nią kontakt wzrokowy. — Obiecał mi przecież, zapomniałaś, że mój tata nigdy nie łamie obietnic? No i robimy dzisiaj naleśniki!

Przycisnęła swoją głowę do klatki piersiowej chłopca, zanosząc się płaczem i nawet nie zważając na to, jakie plamy zostawia na jego żółtawej koszulce. Od samego początku wiedziała, że Harry to wręcz idealna kopia jej męża, nieraz dawało się jej to we znaki, ale nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie jej to przeszkadzać, albo raczej- wywoływać łzy. O wiele łatwiej byłoby jej, gdyby ciemnooki zaczął płakać, krzyczeć czy szarpać się na wszystkie strony, niż kiedy ze szerokim uśmiechem mówił otwarcie, że jej nie wierzy. Całe jej ciało drżało od nadmiaru tego wszystkiego, od emocji, które kłębiły się w jej środku, łaziły po najciemniejszych czeluściach jej duszy, nie dając się wytępić, od płaczu, który był nimi wywołany. Czuła dokładnie jak jej dłonie wykonują nerwowe ruchy, kolana trzęsą się pod jej ciężarem, jakby za chwilę miały wylecieć w kosmos, lecz ona trwała cały czas w tej jednej pozycji, jak lalka.

Każdy kto choć zawiesił wzrok na tym widoku, od razu odczuwał smutek w swoim sercu, który jak na zawołanie wstępował do jego wnętrza, rozgaszczając się w środku.

— Dlaczego płaczesz? — odezwał się drugi syn, podchodząc do nich. — Harry ma rację, tata nigdy nie złamałby obietnicy! Oprócz tego nie odpuściłby sobie naleśników, ale to już drobiazg.

Niebieskooka spojrzała na niego, obejmując jednym ramieniem, drugim obejmując drugiego syna, nadal mocząc tkaninę swoimi łzami. Nie wiedziała jak zebrać słowa, chcąc dobrać je najdelikatniej jak tylko to było możliwe, chociaż, czy istnieją takie w ogóle? Sens pozostaje ten sam, można jedynie ubrać go w inne opakowanie, łudząc się, że przyniesie to jakiekolwiek ukojenie. Nic takiego się nie dzieje: rana pozostaje taka sama, nieważne w jaki sposób to powiemy.

— Wasz tata jest bohaterem, zostanie zapamiętany na bardzo długo, ale — zaczął Tony, chcąc pomóc swojej przyjaciółce, mimo, że sam ledwo się trzymał — już nigdy nie wróci. Od dzisiaj będzie patrzeć na was przez gwiazdy, tak jak każdy, kto już opuścił Ziemię.

— J...jak to...?

— Przykro mi.

Brunet zwinnie wyrwał się z uścisku matki, patrząc na wszystkich zagubionym wzrokiem. Nie wiele myśląc pobiegł w stronę drzwi, gwałtownie ciągnąc za klapkę, wybiegając na kamienistą ścieżkę, którą przyszli. Szybko przemierzał kolejne odcinki drogi, w oddali widząc już dach swojego domu. Słyszał nawoływania za swoimi plecami, prośby, żeby zawrócił, ale on za bardzo był skupiony na biegu. Nie wiedział czemu działał w ten sposób, to był impuls, który kazał mu biec przed siebie. Wszedł do budynku przez garaż, jak zwykle otwarty, kierując się do swojego i Gabriela pokoju. Starał się nie płakać, choćby po to, żeby widzieć cokolwiek i też, żeby nie musieć cały czas wycierać cieczy z policzków. Był bardzo zżyty ze swoim ojcem, a teraz tak po prostu miało go nie być. Otworzył drzwi, patrząc przez załzawione oczy na pomieszczenie.

Jakie było jego zdziwienie, gdy zobaczył złożony samolot na stoliku. 



xxx 

1171 słów;

stron 5;


Ten rozdział w ogóle nie był planowany :x

I zdeptał moje serduszko jeszcze bardziej niż poprzedni ! :D

W sensie był i miał być w poprzednim rozdziale, ale porzuciłam ten pomysł, bo to by zepsuło klimat ostatnich słów kończących część. Cóż, jak widać, szybko do niego powróciłam.

Jestem z niego zadowolona (ostatnio często to mówię w kontekście do Luster, chyba jakość rozdziałów się poprawiła, albo ja popadam w samozachwyt, ewentualnie zaczynam dostrzegać plusy swojego dzieła) 

Może trochę za bardzo pośpieszyłam się z Harrym i jego ucieczką do domu, ale nie chciałam, żeby rozdział był nie wiadomo jak długi, bo to miał być tylko taki smaczek po finale 1990

Tak w ogóle to tworzyłam słuchając wesołych i lekkich piosenek takich jak na przykład "Imprint" Felixa Sandman'a, albo "Lay By Me"- firekid 

[btw polecam sobie otworzyć i pomyśleć o szczęśliwych latach Agrestów, jeżeli ktoś ma dużego dołka po poprzednim i tym rozdziale]

+piosenka w mediach tak bardzo pasuje do Luster (albo przynajmniej do Elizis) że chyba ustanowię ją jakimś motywem przewodnim, czy inny kij, serio, jak mi nie wierzycie to sobie zerknijcie na tekst, a wszystko zrozumiecie+

(tak btw na okładce tej piosenki jest ćma/ motyl :o Przypadek?)

Dlatego, że kiedy przypominam sobie Louisa i ogólnie Agrestów (tych w lustrach, żeby nie było) to od razu odtwarzam coś wesołego w głowie. 

I właśnie takie coś chciałam osiągnąć! 

To by było chyba na tyle, mam nadzieję, że się podobało? ;)

dodzieńdobry <3














Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top