|Kraina snów i marzeń|
[30.06.2019]
— Czyli co roku zabieracie Elize w dniu jej urodzin i pływacie sobie po Sekwanie? — uśmiechnęła się pod nosem, odkładając talerze do półki.
Ostatnio spędzała o wiele za dużo czasu w domu staruszki, głównie przez to, że po pierwsze kobieta często ich zapraszała do swoich skromnych progów, a po drugie jej dziadka tak ciągnęło do Agreste, jakby wytwarzała swego rodzaju pole przyciągające go do siebie. Wang nie był w stanie wytłumaczyć sensu tak częstych odwiedzin, jakie odbywał w ostatnim czasie, może była to chęć zobaczenia jasnowłosej? Może troska o tą drobną kobietkę tak pchała go do dzielnicy, w której mieszkała? A może oba? Fu nie wiedział, nie chciał doszukiwać się jakiegoś ukrytego znaczenia, w ich relacji. Kiedy nie miał co robić, potrzebował dobrego słuchacza, albo po prostu chciał spotkać się z Elizabeth, to po prostu to robił, bez większych rozmyślań na ten temat.
Od tamtej nocy, praktycznie w całości spędzonej w szpitalu, kiedy to ją poznał, wiele rzeczy zmieniło się w życiu strażnika, mimo, że większości z tych zmian, on sam nawet nie zauważył. Przede wszystkim stał się spokojniejszy, na jego twarzy częściej można było zobaczyć uśmiech, z którym zasypiał każdej nocy, oddając swój umysł do krainy snów i marzeń. Czasami odpływał gdzieś myślami, tam, gdzie nikt inny oprócz niego nie był w stanie dotrzeć. W jego sercu ponownie zagościła nadzieja na lepsze jutro, nadzieja na to, że Adrien i Marinette kiedyś otworzą oczy, staną do walki z Władcą Ciem, raz na zawsze go pokonując. Wcześniej nie wierzył w to, że ta wizja kiedykolwiek się spełni, nie miał w sobie tyle pogody ducha, nie był na tyle silny, by wyobrazić sobie coś takiego. Dopiero ona wszczepiła w niego to, czego mu brakowało. To ona pokazała mu, jak nie tracić nadziei, a każdego dnia zdobywać jej coraz więcej.
— Tak, można tak powiedzieć — odpowiedział, czyszcząc sztućce. — W tym roku wy też jesteście zaproszeni.
Dodał, ukradkiem patrząc na reakcję ciemnowłosej: odwróciła się do niego, uważnie badając jego twarz, jakby chcąc sprawdzić, czy chłopak aby na pewno mówi prawdziwie. Szybko jednak wróciła do poprzedniej czynności, układając naczynia równo koło siebie, obchodząc się z nimi, jak ze złotym jajkiem.
— Mam nadzieję, że przyjdziesz — ciągnął dalej, widząc jak dziewczyna wstrzymuje na parę sekund oddech. — Nie jestem zbyt wielkim miłośnikiem imprez, szczególnie kiedy mam być jednym z najmłodszych uczestników, wiesz przecież, a skoro Adrien nadal się nie wybudził, to nie miałbym nikogo w przybliżonym wieku do swojego.
— Postaram się — powiedziała cicho, nie patrząc w stronę jasnowłosego, wiedząc doskonale, że gdyby to zrobiła, nie byłaby w stanie nic z siebie wydusić przez najbliższe parę minut.
Słowa chłopaka rozbrzmiewały w jej głowie, trochę jak te wszystkie piosenki, usłyszane w radiu, których tytułów nawet nie znała, choć bardzo chciała. Odtwarzane ciągle od nowa, niczym niekończąca się pętla. Sprawy, które wcześniej zajmowały jej głowę, nagle wyparowały, ustępując miejsca myślom o Dylanie, jego czynach, uczuciach i wszystkim innym co go dotyczyło. Valeria chciała się tego pozbyć, lecz nie mogła, coś cały czas nie pozwalało jej na to, w zamian zasypując dziewczynę ich jeszcze większą ilością. Lavelle czuła jak zaczyna tonąć w ilości wątków, przebijających się przez jej umysł, siejących spustoszenie we wszystkich jego zakamarkach; czuła jak jej ciało grzęźnie w tym wszystkim, jak traci jakąkolwiek orientację gdzie i kim jest.
— Uporałaś się z tymi talerzami? — spojrzała na niego, przypadkowo wypuszczając naczynie z rąk, co chłopak od razu zarejestrował, zwinnie łapiąc je tuż przed upadkiem. — Czyli jednak nie.
— Przestraszyłeś mnie — fuknęła w jego stronę. — Nikt normalny nie skrada się po cichu, a potem, nagle wyskakuje tuż obok!
— Byłaś tak zapatrzona w te wzorki na nich, że zaczynałem się bać czy przypadkiem nie zasnęłaś na stojąco, nawet nie zauważyłaś kiedy wstałem i podszedłem!
Miał rację, nawet jeżeli ciemnowłosa nie chciała powiedzieć tego głośno. Przeniosła wzrok na stos misek, wkładając je w odpowiednie miejsce, na koniec zamykając półkę.
— A ty jak sobie poradziłeś ze sztućcami? — zwróciła się w jego stronę, zerkając kątem oka na stół za nim, na którym były one posegregowane według rodzajów.
— Na pewno lepiej niż ty — parsknął krótko, wracając do swojego poprzedniego stanowiska. — Pomożesz mi je powkładać do szuflad? Szybciej nam zejdzie.
Skinęła głową w odpowiedzi, chwytając pierwszą stertę widelców. Nie była w stanie przyjrzeć im się lepiej, ponieważ po chwili Dylan przyjął je z jej rąk, przypadkowo stykając się z nią palcami przy tym. Wtedy, po raz pierwszy Valeria pożałowała tego, że zgodziła się pomóc przy porządkach. Choć, czy miała jakikolwiek wybór?
W jej głowie powstawał coraz to większy mętlik: wkroczyła na teren, którego chciała za wszelką cenę uniknąć. Wydawało się, że wszystko, każdy pojedynczy aspekt jej życia, ma pod kontrolą, że panuje nad sytuacją. Tak naprawdę nie panowała nad niczym: nie była w stanie zamknąć swojego serca; otoczyć go murem z drutem kolczastym; nie dopuszczać do niego nikogo, w szczególności pewnego Lautiera. Nie potrafiła trzymać się z dala od niego i choć rozsądek podpowiadał jej, że to najlepsza decyzja, jaką może kiedykolwiek podjąć, to ona nie dawała rady ograniczyć ilości godzin spędzanych w towarzystwie chłopaka.
Może po prostu nie chciała?
— Mówiłem, że szybko nam pójdzie? — otrzepał niewidzialny kurz ze swoich dłoni. — To co, zamawiamy pizzę i użalamy się nad tym, jakie to życie jest złe i do bani, jak zawsze w piątki podczas roku szkolnego?
— Sama nie wiem, czy jestem dzisiaj w humorze — przyznała siadając na krześle, unikając jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego z Lautierem.
Przyjrzał jej się uważniej, chcąc wytropić przyczynę dziwnego zachowania.
— Coś się stało? — spytał, stawiając swoje siedzisko naprzeciwko niej. — Rzadko kiedy nie masz ochoty na pizzę i marudzenie mi nad uchem.
Uśmiechnęła się łagodnie pod nosem, wzdychając ciężko. Słowa błądziły po jej języku, nie mogąc zdecydować, które mają ujrzeć światło dzienne, a które nie, myśli biegały w te i we wte, wydeptując coraz to nowsze szlaki w głowie, a ona milczała, nie mogąc pozbierać tego wszystkiego w jedną, spójną całość.
— Nie, po prostu — zrobiła pauzę — nie umiem zebrać myśli. Coś cały czas mnie rozprasza, ogarnia umysł kawałek po kawałku, a ja kompletnie nie wiem co z tym wszystkim zrobić. Pierwszy raz doświadczam czegoś takiego.
Uśmiechnął się, widząc Lavelle w takiej postaci- taką bezbronną i niewinną, zagubioną, niepewną tego, co mówi, czy tego co robi. Właściwie to pierwszy raz miał okazję zaobserwować coś takiego, na co dzień, szesnastolatka nie posiadała żadnej z tych cech, zasłaniając się za tarczą pewności siebie, sarkazmu, obojętności i tego wszystkiego z czego zbudowany był jej charakter. Ostatnimi czasy wiele przełamali lodów, jeżeli chodzi o ich relację, przez co młody mężczyzna w środku wręcz kipiał z radości.
— Znam to uczucie — zwierzył, na co podniosła swój wzrok na niego. — Nie wiesz czego się chwycić, żeby uciec, choć na chwilę przestać myśleć o tej jednej, jedynej osobie, zgarniającej sobie cały twój umysł, nieświadomie trzymając go w garści, niszcząc wszystkie zasady, których wcześniej kurczowo się trzymałeś, byleby tylko nie dać zawładnąć sobą jak marionetką i nie sparzyć się kolejny raz — mówił, patrząc dziewczynie w oczy. — Koniec końców i tak nią zostajesz, grzęznąc w tym dziwnym rodzaju relacji, którego nawet nie potrafisz zdefiniować.
Patrzyła na niego, widząc jak spuszcza wzrok, ciągnąc niewyraźnie kąciki ust do góry. Od dawna zdawała sobie sprawę, z tego, co Dylan może do niej czuć. Czuła jego wzrok na sobie, widziała jak martwi się o nią, jak słucha i doradza. Wyznanie, jakie powiedział w jej stronę, tylko upewniło ją, że dobrze myśli, a kobieca intuicja jednak działa poprawnie. Chciała widzieć go szczęśliwego, pragnęła tego, by ta jedna osoba dostała to, na co zasługuje.
Nadal nie rozumiała swoich uczuć, ciągle uciekając od odpowiadania na dręczące ją pytania, wesoło pląsające w środku. Bała się tego, że go skrzywdzi, zada ranę tak głęboką, że nikt nigdy nie będzie w stanie jej załatać. Nie chciała go ranić, mimo, że na początku ich znajomości, zrobiłaby wszystko by w jakikolwiek sposób mu dopiec- przez ten cały rok, wiele rzeczy się zmieniło. Jednocześnie nie wiedziała, czy już jest gotowana na jakikolwiek związek.
Valeria zwyczajnie bała się zawieść chłopaka, jak i samą siebie.
— Dylan — zaczęła, na co chłopak odruchowo podniósł głowę. Uśmiechnęła się w jego stronę. — Nie ugrzęźniesz, obiecuję. Wyciągnę Cię za każdym razem, kiedy tak się stanie.
— Wielu ludzi składa obietnice, a potem o nich zapomina — powiedział cicho, ale nie aż tak, by Val tego nie usłyszała. — Skąd masz pewność, że tym razem tak nie będzie?
— Bo ja dochowuję obietnic, szczególnie tych, złożonych ważnym dla mnie osobom.
Tak, na pewno nie chciała.
***
— Ciekawe jak im idzie — zaśmiała się staruszka, wkładając sadzonkę do wcześniej wykopanego dołka.
Podczas gdy młodsi zajmowali się domem, Elize i Fu pielęgnowali ogród, dodając do niego nowe rośliny, albo usuwając te stare, plewiąc, podlewając, czy nawożąc. Miejsca z tyłu domu może i nie było za wiele, lecz nie było go też za mało, a przynajmniej nie dla siwowłosej. Oprócz tego, jako, że z zawodu była architektką i znała się na swoim fachu, to układ jej ogrodu był przemyślany pod każdym możliwym kątem, tak, aby maksymalnie wykorzystać wolną przestrzeń.
— Oh proszę Cię, nie są już małymi dziećmi, chyba potrafią ułożyć kilka talerzy i pozamiatać trochę kurzu! — zawtórował jej.
— O Dylana się nie martwię, on to od zawsze był wielki czyścioch. Bardziej boję się o Valerię i to, czy moja kuchnia będzie wyglądać tak samo.
Roześmiali się wspólnie, grzebiąc w ziemi w rękawiczkach kupionych na bazarze, kilka dni temu.
— Swoją drogą, zauważyłaś, że od dwóch tygodni nie było żadnego ataku ze strony Władcy Ciem? — zagadnął starszy mężczyzna, spoglądając na kobietę.
Ta skierowała głowę w jego stronę, na chwilę zaprzestając czynności, którą akurat wykonywała. Zmarszczyła brwi, przetwarzając informację, jaką przekazał jej siwowłosy. Od kiedy miała więcej czasu dla siebie, na odpoczynek i leniuchowanie, czas przestał grać taką ważną rolę w jej życiu. Często myliła dni tygodnia, przegapiała jakiś odcinek serialu, wypominając to sobie później aż do powtórki.
— Szczerze, to nie zwróciłam na to większej uwagi — przyznała, wracając do plewienia grządek. — Czyżby dał już sobie spokój?
— Wątpię. Czemu akurat teraz miałby przestać działać?
— Nie wiem, może zobaczył, że to i tak nie ma sensu?
Staruszek prychnął cicho pod nosem, kręcąc głową na boki, jakby czemuś zaprzeczając. Znał takich ludzi jak on, o podobnych intencjach i zamiarach, każdy kończył zawsze tak samo: pokonany oraz zapomniany, albo wspominany tylko po to, by przypomnieć o heroicznych wyczynach bohaterów. Jednak, było coś, co łączyło ich wszystkich: żądza mocy absolutnej, upartość czy też dążenie do celu, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. Nie był w stanie pojąć dlaczego ktokolwiek robił coś tak okropnego, jak właściciel miraculum ćmy, w jakim celu?
— Albo wręcz przeciwnie, szykuje coś specjalnego — powiedział, wbijając wzrok w jakąś roślinkę.
Żył na tej planecie już ponad sto osiemdziesiąt lat, a nadal wiedział tak mało.
— Kto wie, może? Nie zamartwiajmy się rzeczami, na które nie mamy wpływu — wstała z klęczek, zdejmując rękawiczki i otrzepując się z ziemi.
Fu zrobił to samo, może trochę mniej zgrabnie niż kobieta. Przez minione tygodnie bardzo zbliżyli się do siebie wzajemnie, codziennie wymieniając ze sobą chociażby parę słów, albo dzwoniąc tylko po to, by życzyć tej drugiej osobie dobrej nocy. Obserwował przez chwilę jasnowłosą, patrząc na jej idealnie spleciony warkocz, swobodnie opadający na plecy spod plecionego kapelusza, usadowionego na głowie; na oczy, w których jak zawsze, tańczyło stado malutkich iskierek, przepychając jedna drugą; na usta, uformowane w łagodny uśmiech, który gościł na nich przez większość czasu.
W jej towarzystwie, wszystkie smutki i troski uciekały w niepamięć, oddając miejsce spokojnej beztrosce, czyszczącej umysł z natłoku myśli. Chyba przez to tak chętnie spędzał z nią czas, za chwilę wytchnienia, odpoczynku, w miłej atmosferze. Jej posiadłość, dom, ściany, ogródek, chociażby kwiaty, wydawały się jakby nasączone jej energią. Powietrze było inne za furtką, zgrzytającą lekko przy każdym pociągnięciu za nią, albo przynajmniej Fu odnosił takie wrażenie. Atmosfera kompletnie odbiegała od tej ciężkiej duchoty, obecnej w centrum miasta- ta była lekka, jak piórko, delikatna jak poranna rosa i radosna, niczym dziecko bawiące się swoimi zabawkami na dywaniku.
— Dziękuję za pomoc, tak przy okazji — powiedziała, uśmiechając się w jego stronę.
— Nie ma o czym mówić.
— Ależ jest! Gdyby nie ty i Valeria, pewnie nie uporałabym się z tym do urodzin, a dzięki wam, już wszystko mam zrobione — popatrzyła na niego, niosąc niewielką skrzynkę z narzędziami, których używali. — Zabieram was jutro na lody, albo nawet dzisiaj, jak chcecie.
Zaśmiał się pod nosem, widząc zadartą minę kobiety, podczas mówienia.
— Dajmy już sobie spokój na dzisiaj — otworzył drzwi od szopki, wkładając do niej wszystkie przedmioty niesione w rękach.
— Niech Ci będzie, ale jutro nie chcę słyszeć żadnych wymówek, jasne?
Skinął głową w odpowiedzi, zamykając przy tym nieduży składzik.
Ogród był już w całości uporządkowany: rabaty na nowo rozkwitały milionami barw, zachęcając owady do siadywania na nich; trawa wyglądała na zdrowszą i zieleńszą niż wcześniej. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, leniwie opadając na pagórki, zza horyzont. Do zmroku pozostawało jeszcze kilka dobrych godzin, na dworze powinno być o wiele jaśniej.
Nikt się jednak tym nie przejął, żaden z nich nie patrzył w niebo, badając je pod każdym możliwym kątem. Wypatrując gwiazd, widocznych dopiero nocą.
Uznali, że wejdą do domu głównym wejściem, zresztą, stojąc przy małej budce i tak mieli do niego znacznie bliżej. Szli więc, spoglądając co jakiś czas na różnorodne kwiaty, dumnie rozkwitające wzdłuż ścieżki, którą spacerowali. Motyle przysiadywały na cieniutkich płatkach, miarowo ruszając swoimi kolorowymi skrzydłami.
Elize, gdyby tylko mogła, na pewno chodziłaby tak z mężczyzną w nieskończoność, może nawet dłużej, rozmawiając o drobnostkach, podziwiając piękno otaczającej ich natury, słuchając spokojnych piosenek radiowych, delikatnie sunących po ścianach jej domostwa. Mimo, że nie przepadała zbytnio za rozgłośniami radiowymi, narzekając na ciągłe reklamy, cogodzinnych wiadomościach, informujących o najnowszej sytuacji na drogach- czy ogólnie w kraju- albo nie za ambitny wybór przebojów, według wdowy, brzmiących dokładnie tak samo, tak teraz, nie miała żadnych zastrzeżeń, wręcz przeciwnie, cichutko nuciła słyszaną melodię pod swoim zgrabnym nosem. Wyglądała tak, jakby czas nie miał dla niej znaczenia, a ona sama zatrzymała się w pewnej epoce. nie chcąc za żadne skarby jej opuścić.
Parkiet leciutko zaskrzypiał pod ciężarem ich stóp. Prędko pokonali schody, po chwili wchodząc do salonu.
— Możemy iść już siedzieć na huśtawkę. Mamy kawę już zrobioną? I ciastka nakrojone? — skierowała się w kierunku młodszych.
Przytaknęli równo głowami, wskazując na cztery kubki, w rządku ustawione na drewnianej tacy, tuż obok talerza ze specjałami gospodyni. Nie było trzeba długo czekać, a oni już siedzieli na zewnątrz, zajmując wybrane przez siebie siedzenia, śmiejąc się wspólnie. Głosy mieszały się w jedną całość, choć nadal dało się poszczególne z nich rozróżnić i przypisać do odpowiedniej osoby.
Dylan spojrzał w górę, na niebo, jak to czasami miał w zwyczaju, szczególnie ostatnio, gdy czuł, jak traci panowanie nad swoim życiem. Momentami po prostu chciał odpłynąć, bardzo, bardzo daleko od Paryża, rodziny i przyjaciół- zaszyć się na bezludnej wyspie i umrzeć z pragnienia, zostając zapomnianym na zawsze- tak jak większość z nas, praktycznie każdego dnia. Było ciemne, o wiele za ciemne, jak na tak wczesną godzinę. Chłopak wytężył wzrok, szukając chmur, albo czegokolwiek, co mogłoby wyjaśnić tego przyczynę- bezskutecznie. Patrzył tak przez dłuższą chwilę, tak intensywnie, jakby chciał co najmniej wywiercić dziurę w błękicie, którym wymalowane było to wielkie płótno nad ich głowami.
Widok tylu odcieni szarości, granatu i czerni, wymieszanych razem, budził w nim niepokój, jak i strach. Gdzieś z tyłu głowy jakiś głos podpowiadał mu, że nie ma się czym przejmować, a to wszystko, to pewnie tylko dziwne zjawisko pogodowe. Jednak coś też mówiło mu, że wcale tak nie jest, że to, na co teraz patrzył było wyłącznie kolejnym wybrykiem spod ręki Władcy Ciem. Jako Czarny Kot miał za zadanie sprawdzić, tą przedziwną anomalię, mimo, że w swoich normalnych ubraniach, nigdzie się nie wybierał.
Może po prostu nie chciał?
— Ah, ta pogada. Chyba znowu zanosi się na burzę — westchnęła niebieskooka, popijając swoją herbatę, owocową, jej ulubioną.
Ci, którzy jeszcze nie błądzili swoimi oczami po niebie, natychmiastowo je tam skierowali, patrząc tak intensywnie, jakby za chwilę miała pojawić się na nim jakaś kometa, zagrażająca ludzkości. Z punktu widzenia osoby trzeciej, mogłoby wyglądać to śmiesznie, w końcu, co takiego jest w niebie- tego nikt nie wie. Wrócili do wcześniejszej rozmowy, dyskutując na jakieś niezobowiązujące tematy, idealne wręcz na takie spotkania. Elize z uśmiechem częstowała swoich gości wypiekami, które oni przyjmowali równie entuzjastycznie (szczególnie Valeria, o mały włos, a by się nimi udławiła) Wang wypytywał Dylana o sprawy szkolne, jako, że ten jest przewodniczącym samorządu, o czym staruszek wiedział doskonale dzięki opowieściom swojej wnuczki. Lavelle w przerwach między zajadaniem się w najlepsze, gawędziła swobodnie z gospodynią domu, kilka razy chwaląc jedzenie, albo proponując założenie kawiarenki w piwnicy.
Tak, na pewno nie chciał.
***
Mężczyzna kroczył po metalowej podłodze Wieży Eiffla, chodząc w kółko, myśląc nad tym wszystkim, co chciał zrobić. Opuszkami palców gładził swoją broszkę, krzywo przypiętą do niebieskawej koszuli- nigdy nie zwracał uwagi na te drobne szczegóły, zawsze mając za mało czasu, albo też spiesząc się aż nadto, żeby chociażby zerknąć na biżuterię, nie mówiąc o chęci poprawie jej. Momentami patrzył na przeszkloną trumnę, w której leżała jego ukochana, nawet w niej wyglądała oszałamiająco. Na jej piegowatych policzkach, jak gdyby ciągle tętniło życie, mimo, że powieki nadal były zamknięte, a ciało ciągle zimne, wręcz lodowate. Wyglądała tak niewinnie, pomimo ognistej burzy loków, niesfornie krzątających się wokół niedużej głowy, które dodawały charakteru całej jej postaci. Za każdym razem jak spoglądał w jej stronę i widział tą piegowatą twarzyczkę- wydawało mu się, że usta kobiety uformowane są w lekki uśmiech, ten sam, przez który nie mógł skupić swojej uwagi na niczym innym.
Nie był pewien, czy już jest gotowy, nie wiedział czy sprosta swoim oczekiwaniom i zdobędzie upragnione miracula. Klęska w ogóle nie wchodziła w grę, obiecał sobie, że zrobi wszystko co w jego mocy, żeby rudowłosa ponownie stanęła na nogi, znowu uśmiechnęła się w jego stronę, przyprawiając go o zawrót głowy. Przy niej zawsze czuł się młodszy niż był w rzeczywistości, można powiedzieć, że na swój sposób go odmładzała- ona zawsze była taka radosna! A potem, nagle jej zabrakło. Nie mogła już malować- a malowała bardzo pięknie!- drzeć głosu śpiewając piosenki przy ognisku, tańczyć w piątki po zajęciach w małej salce nieopodal stołówki. Jedyne co mogła, to leżeć spokojnie i czekać, aż on przywróci ją do życia. Ciekawe co by sądziła o całym jego planie, raczej nie byłaby z niego zadowolona. Była bardzo empatyczna.
— Kiedy zamierzasz zrobić kolejne kroki? — zaczął Liam, opierając się o jeden ze słupów. Patrzył na niego, niby obojętnym wzrokiem.
Zatrzymał się pośrodku swojej trasy, nie wiedząc co odpowiedzieć w pierwszym momencie. Pomyślał chwilę nad swoją odpowiedzią, po czym powiedział, podziwiając panoramę Paryża:
— Nie wiem, czy jestem gotowy. Co jeśli mój plan się nie powiedzie?
Chłopak westchnął ciężko, prostując plecy podczas krótkiego spaceru do swojego „szefa". Młodzieniec, pomimo swojej maski, był bardzo zdeterminowany, może nawet bardziej od bruneta. Chwycił go za ramiona, trzęsąc nimi kilka razy, musiało to zabawnie wyglądać, gdy niższy o półtorej głowy nastolatek tak swobodnie pomiata starszym od siebie mężczyzną- ale kto by się tym przejmował?
Posiadacz miraculum ćmy spojrzał na niego, pytającym wzrokiem.
— Co ty do diabła wygadujesz?! Przez ostatni rok nie robię nic innego, tylko pomagam Ci z tymi całymi miraculami, a ty teraz chcesz się poddać?! — młodszy puścił materiał jego koszuli.
— Tego nie powiedziałem.
— Tak to zabrzmiało — dodał chłodnym tonem. — Nie możesz dać im teraz za wygraną! Jesteśmy tak blisko, wystarczy, żebyś przemienił mnie i parę innych osób, tak, jak robiłeś to wcześniej. Pójdzie łatwiej niż sobie wyobrażasz, szczególnie kiedy ulepszymy moje moce.
Starszy nie odzywał się przez dłuższy moment ani słowem, analizując wypowiedź czarnowłosego. Sam nie potrafił zdefiniować czego bał się bardziej: porażki, tego, że nie uda mu się posiąść mocy absolutnej i przywrócić ukochanej życia, czy tego ile osób na tym ucierpi, wliczając w to na przykład tego młodzieńca stojącego obok niego. Śmierć straszliwie go zmieniła, stworzyła kogoś nowego, kimś, kim nigdy wcześniej nie był i nawet nie chciał- pomimo tego posiadał jeszcze jakieś okruchy człowieczeństwa w swoim sercu, odruchy, których nie był w stanie się oduczyć.
Etîart nadal bacznie mu się przyglądał, czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony.
— Masz rację, nie ma sensu rozmyślać nad tym, co może być, albo też nie może — westchnął, uśmiechając się. — Czas na kolejną część przedstawienia.
Chłopak kiwnął głową, dając znak, iż doskonale rozumie o co chodzi mężczyźnie. Oddalił się nieco od niego, pozwalając aby tamten, przy pomocy swojego kwami, założył srebrną maskę. W jego stroju nic się nie zmieniło, tak jak tego oczekiwał, po tych wszystkich staraniach i rytuałach jakie czynili, usiłując rozszyfrować wyrwaną stronę z prastarej księgi. Niebieskooki jakby w ogóle nie zarejestrował tego, że nic nie uległo zmianie, a może właśnie tak było?
Przypatrywał się przez parę minut motylowi ukrytemu w jego lasce, którego dokarmiał każdego dnia niewielką dawką swojej mocy- był całkowicie czarny, bez jakichkolwiek prześwitów albo przebarwień, przy każdym ruchu skrzydeł pozostawiały one słabo widoczną poświatę. Wyglądał niezwykle, tak jak reszta akum, jakie kiedykolwiek opuściły jego kryjówkę, z tą różnicą, że ta była stokroć silniejsza od swoich poprzedniczek. Zerknął ostatni raz na swojego „wspólnika" przez tym, jak dał mu całą moc, jaka tylko została zawarta w owadzie, chcąc upewnić się, czy aby na pewno nie zmienił decyzji. Już po chwili ciało nastolatka obległy ciemne obłoki, zmieniając go kolejny raz w Nożownika.
Tym razem jednak jego strój był innego koloru, czarnego, przeplatanego gdzieniegdzie złotymi wstęgami. Ponownie poczuł bandaże na rękach, sięgające aż do łokci, oraz na twarzy, zasłaniające usta, znowu jego ciało opinał wygodny kostium, w którym swobodnie mógł wykonywać najróżniejsze akrobacje. Przepasał linkę z zaczepionymi nożami wokół swoich bioder.
— Zbierz tych wszystkich, którzy kiedykolwiek nam pomagali, Nożowniku, a potem zgromadź tych, którzy dopiero to uczynią. Dzięki ich energii będziemy w stanie pokonać Biedronkę i Czarnego Kota raz na zawsze, nawet, jeżeli będą razem z resztą bohaterów — polecił, odwracając się do niego plecami.
Zeskoczył zwinnie z budowli, zaczepiając linkę na pierwszym lepszym pręcie. Przeskanował wzrokiem wszystkich ludzi obecnych na placu przy Wieży, przeszywając kilku z nich swoim ostrzem. Nie musiał długo czekać, już po chwili akumy zatruwały serca swoich wcześniejszych ofiar. Gromadził w te sposób swoją własną armię, bardziej lub mniej modyfikując moce superzłoczyńców, tak, aby i oni mogli przekazywać negatywne emocje, tworząc łatwy materiał dla ciemnych motyli. Szybko zjechała się telewizja, reporterzy zaczęli żywo dyskutować przed kamerami, ludzie panikowali, biegając we wszystkie strony po placu, niektórzy uciekali, inni nie- w amoku zaplątując się w tłum. Wszystko szło tak, jak sobie to zaplanowali: Liam przemierzał Paryż, gromadząc osoby, dzięki którym zwyciężenie nad bohaterami będzie wybitnie łatwe, on wysyłał swoje moce do odpowiednich osób, czekając na powrót piegowatego.
Nie minęło pół godziny, a chłopak już łapał losowych ludzi, którzy akurat napatoczyli się na jego drodze. Schemat, w przypadku, gdy ktoś jeszcze nigdy nie został przemieniony w złoczyńcę wyglądał nieco inaczej: ciemnowłosy bowiem, związywał ręce ofierze, przez co ona jak na zawołanie zaczynała iść w kierunku Żelaznej Damy (trochę jak tata Sabriny, gdy został Arcygliną). Gdy już dotarła, „łańcuch" znikał, jednak dany człowiek nie mógł już opuścić miejsca, w którym przebywał, był uwięziony.
Gabriel Agreste tamtego dnia wyjątkowo się spieszył- zaraz po odwiedzeniu swojego syna jechał na spotkanie, z niego na kolejne, a potem jeszcze na lotnisko i do Tokio na kolejne rozmowy. Oparł głowę o zagłówek, wzdychając ciężko. Wyglądnął przez zaciemnione okno swojego srebrnego auta, połyskującego w letnich promieniach słońca. Niebieskooki nienawidził spóźnień. Jakichkolwiek, czy to u siebie, czy innych- nie cierpiał tego. Dlatego też, kiedy powstał niemały korek i zamieszanie na ulicach miasta zakochanych, projektant zaczął się niecierpliwić i wzdychać coraz częściej.
— Nathalie, o co chodzi?
— O nic, przejdziemy się na spacerek — odpowiedział za nią Nożownik, znikąd pojawiając się obok mężczyzny. Zręcznie zarzucił na ich dłonie swoje linki.
Blondyn za wszelką cenę chciał przestać iść w kierunku budowli, lecz żadna z metod. które próbował nie działała. Szedł zatem, za swoją sekretarką, szurając nogami po szarawym chodniku. Ciągnął nogi naprzemiennie, jedna za drugą, tak jak gdyby były do nich przyczepione wielkie ciężarki, wlókł się, jakby to on nim był. Nigdy nie potrafił pojąć intencji, jakie kierowały mężczyzną, który praktycznie każdego dnia pustoszył jego rodzinne miasto: nie chciał mieć nic z tym wspólnego, uciekał od widoku złoczyńców, czy też bohaterów w telewizji, od razu przełączając kanał na którym leciała transmisja walki. Jaka szkoda, że teraz nie mógł tak zrobić.
Gdy dotarli, Władca Ciem nawet nie spojrzał w kierunku z którego przyszli, stojąc tyłem do nich, z utkwionym w oddali wzrokiem. Agreste patrzył przez jakiś czas na niego, badając dokładnie każdy zakamarek jego stroju, sylwetki- miał rozwścieczone spojrzenie, w pełni gromadząc je na postaci właściciela miraculum ćmy. Na jego twarzy pojawiła się fioletowa poświata w kształcie motyla, mówił coś cicho, na tyle, że blondyn nie był w stanie nic usłyszeć, zaraz po tym, jak przestał ruszać ustami, jasny kształt zniknął.
Rozejrzał się dookoła, zamierając na moment, gdy zobaczył swoją matkę w sporej gromadce osób zebranych w Wieży. Zaczął iść szybkim krokiem w tamtym kierunku.
— Mamo? Nic Ci nie jest? — spytał, obejmując kobietę, co ona odwzajemniła prawie od razu.
— Wszystko w porządku, synku — uśmiechnęła się, wydostając z objęć mężczyzny.
— Gdzie jest Dylan? Z tego co pamiętam dzisiaj mieliście pić wspólnie herbatę z kimś tam jeszcze, nawet mnie zapraszałaś.
— Zdążył uciec zanim rozpoczęto rekrutację — zapewniła, kładąc swoją dłoń na jego ramieniu. — Nie miej takiej miny, to bardzo rozsądny chłopak. Da sobie radę.
— Tego akurat jestem bardziej niż pewien — odparł, lustrując wzrokiem wszystkich zgromadzonych.
***
Nożownik uciekał im z niezwykłą łatwością, wykonując serie skomplikowanych akrobacji, które w jego wykonaniu wydawały się takie proste. Przypominał pióro, taki lekki i zwinny, albo jak ninja- nieuchwytny, bezszelestny. Niestety, przypominał go tylko kilkoma cechami, no jedynie, że piórka potrafią rzucać nożami. Od ostatniego razu, kiedy to go pokonali, stał się silniejszy: jego moc jak oraz ruchy były płynniejsze, bardziej przemyślane i skomplikowane. Tym razem wiedzieli jak z nim walczyć, przynajmniej w teorii.
— Widzisz gdzieś go?
— Nie, a ty? — spytał przeskakując na dach, na którym stała Biedronka wraz z resztą drużyny. Wyostrzył swój wzrok, o mało nie wydobywając z siebie krótkiego krzyku, widząc chłopaka na jednej uliczce. — Mamy go! Ucieka w stronę Wieży!
Nie minęła minuta, a dziewczyna już gnała za nim, podobnie jak pozostali. Szybko sunęła przez paryskie budynki, zwinnie operując swoim jojo w powietrzu, które przeszywało je co kilka sekund. Nie pracowali ze sobą zbyt długo, raptem kilka miesięcy, może trzy, może dwa- sam nie wiedział- a mimo to tworzyli całkiem zgrany zespół. Polubił ją, przypominała mu Valerię.
Nie był wielkim zwolennikiem biegania, skakania i gonienia za kimkolwiek, dlatego też momentalnie stracił cierpliwość, jak i chęci do dalszej gonitwy za superzłoczyńcą. Dlaczego strażnik musiał wybrać akurat go?
Bez wahania poszli w ślady Liama, wspinając się po Wieży, a potem również wchodząc na punkt widokowy. Ilość ludzi natychmiastowo przykuła uwagę Biedronki, skłaniając ją, aby ta wymyśliła coś, co mogłoby ich wydostać z tej sytuacji. Robiąc uniki przyglądała się otoczeniu, ustawieniu przeciwników i wszystkiemu, co w jakiś sposób mogłoby im teraz pomóc. Chwyciła za swoje jojo, wymawiając specjalną formułkę. Chwilę później trzymała w swoich dłoniach niewielkie lusterko.
— Jakieś pomysły? — schowała się wraz z resztą grupy za metalową ścianką na szczycie budowli.
— Tylko nie patrz w nie zbyt długo, bo jeszcze zginiesz pod wpływem swojego wzroku — zaczął Czarny Kot. — Czasami mam wrażenie jakbyś miała oczy bazyliszka.
— Chat, nie mamy na to czasu — fuknęła w jego stronę, patrząc na pozostałych wyczekująco.
— Na razie musimy nie dać się złapać, potem wymyślimy coś z lusterkiem. — Rena wzięła swój flet w dłonie.
Uderzyła kilka razy napastnika, walcząc z nim zawzięcie. Był większy i masywniejszy od niej, przerastał dziewczynę o jakieś dwie głowy, o ile nie nawet trzy. Ostatnio walczyli z nim: koszykarz gnębiony przez swoich kolegów z klubu. Rouge mimowolnie uśmiechnęła się na samo wspomnienie o tamtej akcji, szczególnie gdy przypomniała sobie jak zabawnie wyglądał Carapace dostając po głowie piłką do kosza, albo Bee kiedy „dyskutowała" ze złoczyńcą o najnowszej kolekcji swojego ulubionego projektanta, przyprawiając go o ból głowy. Być może i nie znali się od wieków, często byli najbardziej niezorganizowaną grupą na świecie, a ilość sprzeczek wzrastała u nich w zatrważającym tempie- ale to oni od niecałych trzech miesięcy ratowali Paryż, dodając nadzieję na lepsze jutro jego mieszkańcom. Alya od zawsze o tym marzyła, o byciu bohaterką, możliwością ratowania ludzi spod ogromnych pazurów zła, wyrywania ich z najgłębszych otchłani. Pierwszy raz w życiu czuła się tak spełniona i zwyczajnie szczęśliwa.
Podczas gdy piwnooka walczyła z koszykarzem, usiłując dostać się do jego bransoletki, gdzie ukryta była akuma, Nino razem z Chloe odpierał ataki jej sióstr, przemienionych w Sapotiki, których przybywało z każdą sekundą. Sprawnie im szło, zwinnie chwytali za czapeczki, niszcząc je jednym ruchem. Płynnie wykonywali uniki, przeskakując z miejsca na miejsce, trochę jak koniki polne kiedy ktoś się do nich zbliży. Dziewczynki były silniejsze niż ostatnim razem, mogły w mniejszym czasie pomnożyć więcej stworków. Chłopak rzucał swoją tarczą na wszystkie strony, miażdżąc nakrycia głów dzieci, które natychmiastowo rozpływały się w powietrzu. Queen Bee w tym czasie bujała się na swoim bączku, latając przy jego pomocy w te i we te, zbierając po drodze czapki i w locie łamiąc od nich świderka.
— Zastanowiłaś się już co z tym zrobić? Jak nie, to mogłabyś się pośpieszyć! — ponaglał Dylan, walcząc z dwoma złoczyńcami na raz- Panem Gołębiem i Kotowtórem.
— Jak jeszcze raz mnie pośpieszysz to rozbiję to cudeńko na twojej twarzy, jasne? — uśmiechnęła się perfidnie w jego stronę, wiążąc Arcyglinę swoim jojo, następnie rzucając nim gdzieś w bok.
Usłyszała pierwsze piknięcie wydobywające się z jej kolczyków, przeklinając pod nosem siarczyście. Panicznie zaczęła skanować wzrokiem otoczenie, poszukując jakichkolwiek podpowiedzi, jednocześnie robiąc uniki i ataki, nie chcąc dawać przeciwnikowi satysfakcji z pokonania jej. Promienie słońca ledwo przebijały chmury, oświetlając jedynie skrawek Wieży. Lavelle spojrzała w tamtą stronę, a ta słabo widoczna strużka światła zalała się czarnymi kropkami; zwróciła oczy w stronę barierek, dopiero w wtedy zauważając całkiem wysokiego mężczyznę, który, tak samo, został „podświetlony" wzorem pokrywającym cały jej strój. Patrzył na nią uważnie, czekając na kolejny ruch. Wystarczyło tylko podejść na tyle blisko, by odbić światło i nakierować go tak, by oślepił Władcę Ciem, dając im tym samym szansę na odebranie miraculum ćmy.
Już biegła w jego stronę, widząc kątem oka jak reszta drużyny idzie w jej ślady (dzięki Bogu Rena wykonała iluzję, odciągającą uwagę złoczyńców od nich) podkradając się z różnych kierunków. W gruncie rzeczy i tak kiedyś zostaliby przez niego zauważeni, prędzej czy później, lecz mimo to, byli w lepszej pozycji niż ona, gdyż to na nią skierowana była para bystrych oczu. Kurczowo ściskała nieduży przedmiot w dłoni, za swoimi plecami, z uśmiechem pokonując kolejne metry dzielące ją i największego paryskiego złoczyńcę. Była już tak blisko, jeszcze tylko kilka kroków, potem szybko wyjmie lusterko, oślepi go, a wtedy Bee skoczy na niego i użyje swoich mocy, następnie odbiorą to, co od dawna powinno znajdować się w starej szkatule. Pociągnęła kąciki ust do góry, łapiąc silny kontakt wzrokowy ze swoim nemezis. Miała dumnie uniesioną głowę, tak, jakby było po wszystkim, jakby już wygrali i mogli wreszcie odejść na zasłużone wakacje, o których marzyła od kilku tygodni.
Nie przewidziała jednak jednego: zjawienia się Timetagger'a tuż przed jej twarzą, w dodatku wraz z Nożownikiem w pakiecie.
Świat na moment wirował wokół niej jeszcze szybciej niż zazwyczaj, a ona nie mogła w jakikolwiek sposób drgnąć, choćby na milimetr, jak gdyby wraz z ich przybyciem ktoś przybił ją do podłogi, albo zamroził w niewidzialnej bryle lodu. Patrzyła na nich przestraszonym wzrokiem, śledząc uważnie każdy, nawet najmniejszy gest. Przez chwilę nie mogła oddychać, czując jak pali ją od tego przełyk, nie wspominając o płucach, które gdyby tylko mogły, na pewno zajęłyby się ogniem, zwęglając powoli wszystkie tkanki jej organizmu od środka. Źrenica zmalała do minimum; serce zaczęło dudnić w piersi zawrotnym tempem; krew głośniej rozlewała się w żyłach, chcąc je rozerwać. A ona mogła tylko patrzeć, jak bezwładna marionetka, której ktoś podciął wszystkie sznurki. Nie poczuła nawet jak jeden z nich zawiązuje na jej nadgarstkach linki, których w żaden sposób nie można przerwać, bardziej skupiła się na tym drugim, który z uśmiechem na ustach ściągał z jej uszu drogocenną biżuterię.
Valerii wydawało się, jakby wraz z kolczykami wyrywał z niej część duszy, tą, którą odkryła dopiero niedawno, nie rozumiejąc jej całkowicie. Jego dotyk niemiłosiernie drażnił jej skórę, pomimo, że cała czynność trwała może z trzy sekundy, to dziewczyna czuła jak w miejscach, gdzie jeszcze parę minut wcześniej były magiczne kamienie, powstają ogromne rany, pozostałości po miraculum Biedronki, blizny, których nigdy nie da rady się pozbyć. Mimowolnie otworzyła usta, błądząc oczami po twarzy prawie że dorosłego brata Nino, nie mogąc uwierzyć, w to co właśnie zrobił, nie pojmując, jak taki miły chłopak mógł dać omotać sobą tak bardzo, żeby przekazać jej kolczyki Władcy Ciem.
Upuściła lusterko na ziemię. Roztrzaskało się w drobny mak.
Poczuła jak kostium schodzi z jej ciała, tak samo jak cała energia i nadzieja, jaką w sobie miała. Nie zwracała uwagi na tych wszystkich ludzi, piszczących za jej plecami, czy też patrzących na nią niedowierzającymi tęczówkami: skupiła swój wzrok na sylwetce przy barierkach, ściskającej w tamtej chwili kolczyki Biedronki, te same, które miała chronić za wszelką cenę, te, które w niewłaściwych rękach mogą stworzyć piekło na ziemi.
— V... Valeria?!
Ciemnowłosa odwróciła powoli głowę w ich stronę, spoglądając na nich smutnym wzrokiem spod załzawionych oczu. Jej usta drżały lekko, tak samo jak dłonie swobodnie spuszczone wzdłuż tułowia. Złoczyńcy w końcu zobaczyli, że to, na co patrzyli było tylko i wyłącznie iluzją, ponownie zaczęli szturm na superbohaterów, tym razem formując równy szereg. Byli w pułapce, z jednej strony złoczyńcy, których nie dadzą rady pokonać, ponieważ akumy zostaną na wolności, co Władca Ciem może wykorzystać na swoją korzyść, z drugiej zaś stoi on sam we własnej osobie. Dodatkowo muszą jeszcze uratować ludzi, porwanych przez Nożownika.
Dylan zadziałał bardzo szybko: jednym susem pokonał odległość między nim a kasztanowłosą, w ostatniej chwili ratując ją przed pociskiem Befany. Chwycił ją mocno, przyciągając do swojej klatki piersiowej, jak gdyby bojąc się, że nagle wyleci mu z objęć. Przeskoczyli na drugi koniec hali, chowając za filarem. Spojrzał na nią, szeroko uśmiechając się od ucha do ucha: był taki szczęśliwy, że miał rację co do jej podwójnej tożsamości. Miał wrażenie, jakby wygrał los na loterii, dostając najlepszą nagrodę ze wszystkich. Złapał za jej podróbek, zmuszając by ta złapała z nim kontakt wzrokowy, co zrobiła bardzo niechętnie. Nagle zapomniał wszystko to, co chciał jej powiedzieć; słowa, które porządkował w głowie od tak dawna, teraz wyparowały z jego głowy, zostawiając po sobie jedynie pustkę, albo pojedyncze zagadnienia wyrwane z kontekstu. Wreszcie dziewczyna zaczęła cicho:
— Przepraszam, że was zawiodłam — spuściła głowę, ściągając jego rękę.
— Nikogo nie zawiodłaś, to nie twoja wina. Nie spodziewałaś się tego, a oni byli bardzo dobrze przygotowani, sama widziałaś jak zręcznie wykonali swoją robotę — powiedział spokojnie. — Aż dziwne, że po mnie jeszcze nie przyszli.
Ciemnooka przełknęła głośno ślinę, podnosząc na niego swoje tęczówki.
— Wiesz co się stanie, jak on zdobędzie i twoje miraculum? — zaczęła drżącym głosem, zupełnie niepodobnym do tego, którego używała na co dzień. — Nasz świat legnie w gruzach, Chat. Nie możesz do tego dopuścić.
— Nie mamy szans na wygranie tej bitwy — westchnął ciężko, patrząc czy aby nikt nie idzie w ich stronę. — Zdajesz sobie z tego sprawę?
Miał rację, zdobycie z powrotem kolczyków graniczyło z cudem, poza tym, do tego czasu na pewno któreś z nich polegnie, czy to przez któregoś ze złoczyńców, czy też poprzez odebranie magicznego amuletu dającego im moce: ich los był już przesądzony, nieważne od tego, jakie podjęliby kroki. Przygryzła policzek od środka, myśląc nad czymś, co mogłoby im teraz pomóc, lecz nie potrafiła wymyślić niczego sensownego, wszystko albo wymagało mocy Biedronki albo było niemożliwe do wykonania przy takiej ilości osób przeciwko nim.
— Nie bój się, będę walczył do końca — poklepał ją po ramieniu, wyskakując zza słupa, wprost na Reflektę, zaczynając biegnąć przed siebie, do drużyny.
Stała w takim miejscu, że widziała dokładnie wszystko co działo się wokół: mogła zobaczyć szarpaninę pomiędzy jej przyjaciółmi po fachu, a tymi złymi, Władcę Ciem, z uśmiechem na ustach, czekającego na swój triumfalny moment; rozpoznać ludzi skulonych niedaleko niej, z duszą na ramieniu wpatrujących się w postacie starające kolejny raz uratować miasto miłości i jego mieszkańców. Parę łez spłynęło po jej policzkach, lekki wiatr poplątał delikatnie włosy: ona stała patrząc na to, jak upadają bohaterzy, jak upada Paryż, a wraz z nim ludzie, którzy do samego końca wierzyli, że bohaterom i tym razem uda się wszystko naprawić, tak jak to robili za każdym razem. Wstrzymała i tak już już niespokojny oddech, gdy Czarnemu Kotu związano ręce, chwilę później ściągając z jego palca pierścień. Szarpał swoim ciałem na prawo i lewo, wijąc nim jak wąż, chcąc opóźnić odebranie go.
Nawet to nie pomogło.
— Naprawdę sądziliście, że mnie pokonacie? — odezwał się mężczyzna w srebrnej masce, łapiąc do drugiej ręki miraculum Czarnego Kota. — Marzenia głupców.
Gabriel odwrócił natychmiastowo swoją głowę w kierunku mężczyzny, tak samo jak jego matka i brat, siedzący tuż obok. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę w jego sylwetkę otępiało. Kątem oka zauważył jak Elize wstała niepewnie, jak w amoku robiąc kilka kroków naprzód, z rozdziawionymi ustami gapiąc się na postać stojącą zaledwie parę metrów przed sobą.
Wszędzie rozpoznałby ten głos.
Nieważne gdzie i co by robił, nigdy nie przeszedłby obojętnie słysząc głos, który tak często śnił mu się w najróżniejszych koszmarach, który pamiętał, pomimo tylu lat niesłyszenia jego dźwięku. Zapamiętał prawie każde powiedziane przez niego słowo, które odtwarzał w głowie jak mantrę gdy go zabrakło, gdy zostawił ich wszystkich na pastwę losu. Nigdy go za to nie znienawidził, choć często naprawdę mało brakowało- cierpliwie czekał aż wróci do nich, nawet jeżeli przez to oszukiwał samego siebie, napełniając serce najokrutniejszym kłamstwem na jakie było go stać. Tak bardzo pragnął znowu z nim porozmawiać, że w pewnym momencie stało się to jego obsesją: codziennie wyobrażał sobie, co by powiedział w danej sytuacji, gdyby tylko był obok, a nie tysiące kilometrów dalej, co zrobiłby gdyby byli w niebezpieczeństwie? Stał się wtedy cieniem człowieka, praktycznie nic nie sprawiało mu przyjemności, każda rzecz, miejsce, przypominało mu o tym, że został sam, bez tej jedynej osoby, której mógł powiedzieć wszystko, bez wyjątku.
— H... Harry? — wydukała staruszka na tyle głośno, by niebieskooki zwrócił się ku niej. Podeszła kolejne kilka kroków, zmniejszając między nimi odstęp.
— Mamo? Co ty tu robisz? — odpowiedział pytaniem na pytanie, patrząc na kobietę zdezorientowanymi oczami. — Nie miało Cię tu być...
— Ale jestem — z jej oczu wyleciało kilka łezek, które od razu zaczęły krążyć po delikatnych policzkach. — Dlaczego to robisz, słońce?
Ścisnął mocniej dłonie, w których trzymał miracula, zerkając na przeszkloną trumnę, gdzie leżała Vanessa. Zbierał przez chwilę słowa, aż w końcu powiedział:
— Dla niej, mamo. Bo kocham ją tak bardzo, że każda sekunda spędzona z dala od jej słodkiego uśmiechu rozrywa mi serce, zabija mnie.
— Użycie magii miraculi to nie jest wyjście, to ślepy zaułek — jej wyraz twarzy stał się poważniejszy. — Odłóż je, synku, zanim komuś stanie się krzywda.
Ponownie obrzucił jasnowłosą swoim spojrzeniem, które przez dłuższy moment ciążyło na niej, jakby przewiercając duszę. Nad Paryżem cały czas wisiały ciemne chmury, ptaki ciągle bały się wyleźć ze swoich kryjówek, znalezionych w pośpiechu, a Ci, którzy nie zostali „pojmani" do Wieży Eiffla, nadal zlęknionymi oczami oglądali transmisję na żywo, albo przed okna, jeżeli akurat mieli takie warunki. Gabriel czekał na jakąkolwiek reakcję, odpowiedź od swojego brata, z zapartym tchem wyczekując tego, co za chwilę będzie miało miejsce. Jednocześnie bał się, że starszy jednak zdecyduje zdobyć moc absolutną i był spokojny, powtarzając sobie, że to przecież Harry, którego zna lepiej niż siebie samego. Nie zrobiłby przecież czegoś takiego, racja?
— Przepraszam, ale nie mogę tego zrobić — odparł chłodno, ściągając własne miraculum, sekundę później złączając ze sobą pierścień Czarnego Kota z kolczykami Biedronki.
Najpierw było słychać huk, głośny, przeraźliwy dźwięk, rozsadzający bębenki w uszach wszystkim obecnym ludziom, którzy mieli nieszczęście uczestniczyć w tym wydarzeniu. Potem, znikąd zaczął wiać silny wiatr, niszczący fryzury, przestawiający drobne rzeczy, porzucone przez zwiedzających, nieznośnie dmuchając w oczy cywilom, drażniąc je swoim zimnym oddechem. Z dłoni bruneta wydobywały się fioletowo-złote wiązki światła, oślepiające zarówno go, jak i najbliżej stojące osoby, fioletowa barwa błyskawicznie przeszła na resztę ciała, rozlewając się po barkach, nogach, szyi, a nawet głowie. Tęczówki zabłysnęły jasno, nie pozostawiając ani śladu po dawnym, niebieskawym kolorze, który tak bardzo kochała Elize. Usta mężczyzny formowały się w bolesnym grymasie, wyginając tak pod wpływem bólu, jaki przeszywał każdy, nawet najmniejszy mięsień w jego całym ciele i który w zatrważającym tempie obejmował nad nim całkowitą kontrolę.
Pomyślał życzenie, przywołując do swojego umysłu wszystkie wspomnienia nagromadzone z rudowłosą. To, jak się poznali w kawiarni obok uczelni; gdy tańczyli w nocy pod gwiazdami; pierwsze randki, przelotne spojrzenia rzucane znad stert książek w bibliotece; nieśmiałe gesty; delikatnie dobierane słowa, lekkie jak piórka; każde „kocham Cię" mówione przed snem i o poranku też, nieważnie jak daleko byli od siebie. Pamiętał każdą chwilę z nią spędzoną jakby była wczoraj, a nie parę lat wcześniej.
Zawsze przed snem mówił do niej, tak, jakby nadal żyła i mogła wysłuchać wszystkiego co ma do powiedzenia, tak jak kiedyś. Według niego, nie było na świecie lepszej słuchaczki.
Wiatr przestał wiać, huk odszedł w zapomnienie, tak samo jak błyski i fioletowe wstęgi światła wydobywające z jego ręki. Gdy otworzył swoją dłoń, nie zobaczył już żadnego z miraculi, ani kolczyków, ani pierścienia, był tylko nikły ślad tam, gdzie wcześniej je złożył- zapewne pozostanie mu po tym blizna. Oprzytomniał natychmiastowo, słysząc ciche pukanie w szybę: zwrócił swoje bystre oczy w tamtym kierunku, o mało nie mdlejąc na widok uśmiechającej się do niego Vanessy. Od razu poderwał się na równe nogi, otwierając jednym ruchem szklaną trumnę i pomagając z niej wyjść kobiecie, którą praktycznie zaraz po tym zamknął w swoich ramionach, gładząc jej miękkie jak aksamit włosy. Od dawna nie był tak szczęśliwy, właściwie to od jej śmierci nie odczuwał radości, zapominając kompletnie jakie to uczucie, kojarząc je tylko z nazwy i wspomnień. Sam nie wiedział ile tkwili w takiej pozycji, może trzy minuty, a może pięć- nie liczył się dla niego czas, tylko to, że znowu są razem.
I pewnie gdyby nie krzyki ludzi, w tym jego braci, nawet nie zorientowałby się, że jego matka runęła jak długa na ziemię, zaraz po tym jak wrócił do normalności. W okamgnieniu przeszedł przez tłum, przepychając się najszybciej jak tylko potrafił. Nie miał pojęcia co było powodem tak nagłego upadku jasnowłosej, w końcu, jeszcze parę minut wcześniej ze sobą rozmawiali! Gdy dotarł do niej zobaczył jak jego bracia pochylają się nad nią, z boku dochodzi para nastolatków, a jakiś staruszek ściska jej rękę- była przytomna, choć wyglądała tak, jakby za chwilę miała przestać. Brunet ukląkł obok siwowłosego, patrząc pytająco na matkę.
— C...co się dzieje? — zapytał łamiącym głosem, jego matka raczej nie miewała problemów ze zdrowiem, zawsze zdrowa jak ryba.
Starszy mężczyzna spuścił bezwładnie głowę, chwilę później przenosząc swój bezradny wzrok na niego.
— „Aby odzyskać to, co utracone, poświęć najbliższą Ci sercu osobę".
— O czym ty mówisz?
Westchnął ciężko, biorąc duży wdech.
— Żeby twoja ukochana żyła, inna musi przestać — w tle ktoś zaczął szlochać. — Ktoś, kto jest równie dla Ciebie ważny.
— Nie, nie, nie, nie, nie — zaczął panikować, chwytając staruszkę za ramiona, na co ona przeniosła swoje wesołe oczy na niego. — Nie odchodź, przepraszam, tak bardzo przepraszam.
Uśmiechnęła się, podnosząc swoją wolną dłoń do policzka syna, ucierając kciukiem nagromadzone łzy. Z początku nie mówiła nic, patrząc tak z uśmiechem na niego, zwyczajnie czerpiąc radość z tego, że w ogóle go widzi, że wrócił do niej. Z jej oczu powoli uciekały te wszystkie iskierki, które od zawsze w nich tańczyły, kolor stawał się matowy, tracił na intensywności z każdą kolejną sekundą. Pomimo tego, jej kąciki nadal pozostawały wysoko uniesione w górze, nie chcąc opaść i powrócić do swojego normalnego ułożenia, wiedząc, że wtedy nie będą już mogły znowu wspiąć się tak jak zawsze. Gdyby tylko opadły, zastygłyby tak na zawsze, nigdy nie mogłyby wrócić do wcześniejszej pozycji.
— Nie masz za co — powiedziała cicho, ledwo słyszalnie, widać było, że wkłada w to ostatnie reszty energii. — Każdy popełnia błędy, najważniejsze, to wynieść z nich odpowiednie wnioski.
— Nie powinnaś umierać w ten sposób.
— Najwyraźniej tak mi było dane — pogładziła jego policzek, rozglądając się dookoła, rozdając blednący uśmiech wszystkim wokół.
Nie wyglądała jak osoba oglądająca ostatni raz świat: była spokojna, nawet przez chwilę na jej twarzy nie pojawił się cień niepokoju, czy strachu; mówiła swobodnie, by nikt za nią nie płakał za bardzo; sprawiała wrażenie, że śmierć mało ją obchodzi, że jest na nią przygotowana, wie o niej i nie boi się tego, co ma nadejść.
Z każdą kolejną sekundą, jej koniec był coraz bliżej i bliżej, a Wang jedyne co mógł zrobić, to ściskać jej drobną dłoń w swojej, nieco większej, licząc, że doda jej to otuchy, której i tak nie potrzebowała. Żałował tego, że nie zdobył się wcześniej na powiedzenie tych wszystkich słów, krążących po jego głowie, może wtedy obaj byliby dłużej szczęśliwi? W tej chwili nie wiele by to zmieniło, mogłoby jedynie dobić go i ją, zmywając z jej twarzy uśmiech, ten sam, o którym śnił od dawna. To było ostatnim czego chciał. Po chmurach nie pozostał żaden ślad, niebo było czyste, a słońce otulało swoją pomarańczową poświatą budynki miasta, kładąc się leniwie do snu. Wydawało się, jakby ono również chciało ją pożegnać, albo chociaż zaczekać na nią, aż dołączy do niego, żeby razem mogli ruszyć zza horyzont, tam, gdzie ludzki umysł nie sięga wyobraźnią, tam, gdzie tworzone są sny i marzenia.
Tamtego dnia nie tylko zgasła najjaśniejsza gwiazda, chodząca po ziemi, ale również i nadzieja dla niej na lepsze jutro, którą Elize dawała ludziom każdego dnia.
xxx
7479 słów;
30 stron;
fact: Harry jako jedyny z Luster ma imię rozpoczynające się na literę "h"
tak samo jak "Hawk Moth" czyli angielska nazwa Władcy Ciem ;)
<to wyczaiłam dopiero pisząc ten rozdział, także xd>
Hello everyone!
Zamysł był taki, żeby opublikować ten rozdział 30 czerwca, następny rozdział 14 lipca, w urodziny Elize, a jeszcze następny 21 lipca, ale jak sami widzicie wszystkie moje plany szlag trafił :')
Aczkolwiek, mam nadzieję, że podobał się ten oficjalny finał finałów i nie płaczcie za bardzo za Elize, bo ona by tego nie chciała, pamiętajcie o tym.
I za nim zaczniecie mnie linczować tym, że uśmierciłam najlepszą postać w tej opowieści to miejcie na uwadze to, że planowałam by w ten sposób zakończyć Lustra praktycznie od momentu kiedy wymyśliłam, żeby to Harry był Władcą Ciem, czyli wtedy, kiedy opublikowałam pierwszy rozdział z nią.
Oprócz tego jej śmierć nie jest bezsensowna, bo gdyby nie ona, Vanessa nadal byłaby zamknięta w szklanej trumnie niczym tuńczyk w puszcze, a Harry nie pozwalałby jej wąchać kwiatków od spodu, bo tak.
Ujmę to inaczej: Elize poświęciła się, po to, by Harry był szczęśliwy.
Widać to szczególnie w chwili śmierci, kiedy wiadomo już, że los Guretti (uwielbiam jej panieńskie nadal) jest przesądzony, a ona, jak gdyby nigdy nic uśmiecha się od ucha do ucha i mówi, że każdy popełnia błędy, pokazując, że nie obwinia swojego syna, za to, co zrobił.
Dlaczego to Elize musiała się poświęcić? Ponieważ, to ona jest drugą (no zaraz po Vanessie, wiem, że stawianie rodziców ponad partnera/ partnerkę nie jest do końca ok, ale czaicie o co chodzi) najważniejszą dla Harrego osobą, dlatego, to właśnie ona musiała umrzeć, żeby Van mogła znowu żyć.
Tak więc, jak sami widzicie, uśmiercenie Elizabeth nie było wyssane z palca i nie pojawiło się znikąd.
Zapewne rozerwałam wam tym serca, ale mogę wam obiecać, że ostatni rozdział będzie utrzymany w takie lekkiej i przyjemnej atmosferze, którą wszyscy uwielbiamy! <3
btw zrobiłam kilka memów ze sobą i Lustrami w roli głównej i teraz nie wiem gdzie je opublikować, bo jak je dam tu to zniszczę klimat xdddddd
Więc, jak podobał wam się rozdział finałowy? :D
(bo mi bardzo uwu)
Ogólnie to jak pisałam to nie uroniłam ani jednej łzy, ale jak puściłam sobie "All I Want" od Kodaline to wszystkie emocje wyleciały ze mnie jak akumy z tej idiotycznej kryjówki Harrego ;'(
Jeżeli chcecie się do końca wypłakać, to sobie puśćcie, najlepiej z patrzeniem na tekst, bo z własnego doświadczenia wiem, że o wiele prościej jest zrozumieć niektóre słowa kiedy ma się je przed oczami :R
p.s piosenka w mediach, jest kolejną, która idealnie pasuje (no może poza dwoma linijkami) do sytuacji w tym rozdziale, więc jeżeli ktoś jest ciekaw, to może zerknąć, przesłuchać a jakby były problemy ze zrozumieniem po igliszemu, to została przetłumaczona na tekstowo, bo specjalnie sprawdzałam ;p
powiedziałam chyba wszystko co chciałam, więc:
dodzieńdobry! <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top