|Błękitny Motyl|
[21.07.2019]
{Błękitny motyl, w którego zmieni się moja dusza, gdy mnie już nie będzie.}
Opadł bezwładnie na łóżko szpitalne, wzdychając w poduszkę. Czuł się jak w więzieniu:jedyne miejsce jakie mógł odwiedzać sam, bez meldowania pielęgniarkom, to był bufet, tuż przy recepcji i nie kojarzył mu się najprzyjemniej, prawdopodobnie przez to, jak raz córka sprzedawczyni zamknęła blondyna w nim, tylko żeby móc podziwiać go przez szybę. Mógł jeszcze chodzić co jakiś czas na dwór, ale wizja przesiadywania w towarzystwie palaczy, cuchnącymi dymem tytoniowym nie była czymś, czego Agreste chciał doświadczać podczas swojego pobytu w tym miejscu.
Nie rozumiał sensu trzymania ich nadal na obserwacji, skoro wybudzili się ponad dwadzieścia dni wcześniej, a rehabilitacja, jaką musieli odbywać, była na tyle prosta, że mogliby spokojnie ćwiczyć we własnych domach, ewentualnie na specjalnych do tego salkach z fizjoterapeutą. Każdego dnia było z nimi coraz lepiej, powoli wracali do normalności, stanu sprzed wypadku.
Jedno cały czas go nurtowało: jakim cudem tyle ważnych informacji ze świata realnego pojawiło się w ich podświadomości, w której tkwili przez ponad trzy miesiące? Grot w kształcie listka, odejście Plagga i Tikki, rozmowa z Elize: to wszystko, co ich spotkało, odgrywało jakąś rolę w świecie realnym, miało jakieś ukryte przesłanie, które potrafili zrozumieć dopiero, kiedy już się wybudzili. Marinette wysnuła teorię, jakoby jego babcia tuż po swojej śmierci miała wejść do podświadomości zielonookiego, chcąc odbyć z nim ostatnią rozmowę- lecz on sceptycznie patrzył na jej hipotezy, w jego głowie nie miało to jakiegokolwiek sensu. Oprócz tego zawsze nie był jakimś wielkim fanem rzeczy paranormalnych, a to do takich się zaliczało.
— Znowu nie mają czekoladowych batoników? — zagadnęła granatowowłosa, nie odrywając wzroku od projektu sukienki, nad którym pracowała.
Adrienowi wydawało się, że dziewczyna nic sobie nie robi z tego, ile czasu sterczą na oddziale: cały czas coś robiła, jak nie projektowała, to szyła, a jak nie szyła, to projektowała; czytała książki; wypełniała krzyżówki i quizy, podczas gdy on całymi dniami nudził się, nie mogąc znaleźć sobie ciekawego zajęcia. Chciał już wyjść ze szpitala i spróbować zapomnieć o tym wszystkim, przez co musiał w nim być.
— Tak, jakoś mnie to nie dziwi — usiadł na łóżku w siadzie skrzyżnym. — Jakim cudem ty jeszcze nie zaczęłaś wariować?
Ta zwróciła ku niemu wzrok, odkładając na chwilę zeszyt. Wykrzywiła usta w niewyraźnym grymasie, błądząc chwilę niebieskawymi tęczówkami po jego twarzy, zbierając myśli i usiłując złożyć je w jakieś sensowne zdanie.
— Cóż, jakby nie było, wytrzymaliśmy trzy miesiące w nicości, o ile tak to w ogóle można nazwać. Co prawda, czasoprzestrzeń praktycznie tam nie istniała, co jednak nie zmienia faktu, że ślęczeliśmy pośród pustki — chwyciła ponownie za swój notatnik. — Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, nudzenie się w szpitalu jest najlepszym, co nas spotyka.
Poniekąd miała rację, w końcu znieśli te tortury, które, według lekarzy, oni sami tworzyli; dali radę wybudzić się ze snu, który trzymał ich ciała w swoich objęciach przez naprawdę długi okres. A teraz, tak jak dawniej, mogli korzystać ze wszystkich udogodnień współczesnego świata, albo przynajmniej tych w szpitalu.
Cały czas jednak czuł, jakby w ogóle nie był sobą: jak gdyby w momencie kiedy otwierał oczy, pierwszy raz od czternastego marca, ktoś odebrał mu kontrolę nad jego własnym ciałem. Prawie każdy ruch wykonywał ociężale, gdy chodził, to ciągnął nogi jedna za drugą, szurając nimi po podłożu, sypiał niespokojnie, cały czas wiercąc się w swoim łóżku. Od kiedy wrócił do świata żywych, przytomnych ludzi, jego głowę przewiercało stado myśli na raz: największą ich ilość zgarniała jego babcia, która przebijała się przez jego umysł aż nazbyt często. Wszystkie wspomnienia z nią świdrowały po czaszce blondyna, niczym pociski z karabinu maszynowego, szybko przebiegając mu przed oczami.
Żałował, że nie poświęcał jej tyle czasu, ile mógłby, bo teraz oddałby wszystko, żeby móc ponownie spędzić z nią chociażby parę minut, by znowu z nią porozmawiać, wpaść w ciepłe ramiona, w których zawsze się chował, jak w fortecy osłaniającej go przed złem. Lecz to było niemożliwe: Elize odeszła i już miała nigdy nie wrócić. Świadomość, że już nie zobaczy jej pełnego uśmiechu doszczętnie łamała mu serce, którego malutkie kawałki były wyrzucane przez morze łez hen, hen daleko, za chmury.
Dzisiaj, o ile dobrze pamiętał, jego dziadek Louis miałby urodziny.
Od nieszczęsnych wydarzeń w Wieży Eiffla minęło dopiero kilkanaście dni, choć Adrienowi wydawało się, że o wiele więcej: dzień jakby nie miał końca, godziny płynęły w żółwim tempie. Będąc pośród czterech, bladozielonych ścian i szpitalnych urządzeń, miał naprawdę sporo czasu do rozmyśleń na wiele różnych tematów, aczkolwiek jeden wyjątkowo często zaprzątał mu głowę. Nazywał się Harry Agreste i od wielu dni nie dawał chłopakowi ani chwili spokoju.
Zielonooki był na niego wściekły, na samo wspomnienie jego imienia krew wewnątrz żył zaczynała wrzeć, a oczy zapalały się ognistym wzrokiem, przepełnionym gniewem, którym chłopak kipiał na wszystkie strony- jednocześnie było mu go żal, szczególnie kiedy widział przez szybę jak patrzy na niego smutno, stojąc przy witrynie z bezsilnie opuszczonymi rękami, tuż obok pielęgniarki, która powstrzymywała wejście mężczyzny na salę. Chciał z nim porozmawiać, blondyn doskonale zdawał sobie z tego sprawę, lecz, sam nie wiedział czy jest już na to gotów. Rana w jego sercu wciąż była bardzo świeża, szkarłatna ciecz nadal płynęła z niej ciurkiem, drążąc kolejne kanały w głębi duszy.
Z tego co mówił jego ojciec, oraz wujek Travis, szatyn nie miał się najlepiej- co jest całkowicie zrozumiałe, po tym, czego dokonał. Fakt, że jego ukochana żyła i była obok niego, jakby w ogóle mu nie pomagał, a wręcz przeciwnie, ciągle przypominała mu o tym, kim się stał przez własną żądzę mocy absolutnej. Został mordercą: odebrał życie osobie, która mu je dała.
Harry cierpiał, przechodząc przez stokroć silniejsze męki niż te, które spędzały mu sen z powiek po stracie Vanessy.
Młodzieniec nie rozumiał, dlaczego mężczyźni nie są wściekli na najstarszego z nich, podczas gdy on miał ochotę wrzucić go w najczarniejsze otchłanie świata, zatopić nóż w jego skórze tak głęboko, by już nigdy nie zdołał się podnieść, zadać ból tak ogromny, żeby nie zaznał ukojenia nawet po śmierci, na stałe wykrzywiając usta w bolesnym grymasie. Nie był w stanie postawić siebie na ich miejscu, wyobrazić sobie, jak on by się zachował, gdyby utknął w takiej sytuacji. Parę razy nawet pokłócił się ze swoim ojcem o to.
„Pomimo wszystko, to mój brat. Nawet jakby nie wiem co zrobił, nadal nim jest i nadal będę stał po jego stronie."
Jego słowa ciągle odbijały się echem wewnątrz czaszki blondyna, pomału rozbijając ją od środka. Pierwszy raz widział swojego rodzica w takim stanie: z rozzłoszczonym spojrzeniem, przeszywającym go na wylot; zaciśniętą z wściekłości szczęką, która jeszcze moment, a pewnie zaczęła pękać pod wpływem jego zacisku; włosami momentami opadającymi na twarz, przez żywe gestykulacje, jakie wykonywał podczas mówienia podniesionym tonem, tak bardzo niepodobnym do tego, którego używał na co dzień. Wcześniej Gabriel był istną oazą spokoju: zawsze opanowany, dokładnie wybierający swoje słowa, a tym bardziej ruchy, nie unoszący się w rozmowach. Nastolatkowi wydawało się, jakby niebieskooki w ogóle nie miał serca, szczególnie, po śmierci Emillie, od której stopniowo zaczęli zwiększać odstęp między sobą.
Wszyscy widzieli jednak, że nic nie jest już takie samo.
Gabriel chciał, żeby między nim i Harrym było tak jak kiedyś, zanim mężczyzna postanowił zaszyć się we własnym zakątku, zanim ukradł miraculum ćmy, zanim to wszystko, o czym pragnął zapomnieć, w ogóle miało miejsce. Lecz to było niemożliwe: zbyt długo się nie widzieli i zbyt dużo oboje przeszli, by teraz żyć tak jak dawniej, gdy sprawy jeszcze stały na dobrych torach, a życie płynęło spokojnie. Kiedyś siedzieli wspólnie na tej samej dratwie, poznając razem świat, dryfując na cichej tafli- nie zdawali sobie nawet sprawy, że są niedaleko wielkiego wodospadu, w kierunku którego zanosi ich los. Dratwę porwał wodospad, a oni rozdzielili się, podążając wzdłuż przeciwnych strumyków. A teraz, gdy ich ścieżki ponownie zostały złączone, oni różnili się za bardzo, by znowu móc płynąć jedną dratwą.
Patrząc na Harrego, nie widział w nim tej samej osoby, z którą biegał jak szalony po polach w dzieciństwie. Widział kogoś innego, ale nie chłopaka, którego znał niegdyś lepiej od samego siebie.
Z zamyślenia wyrwał go podekscytowany głos ciemnowłosej. Natychmiastowo podniósł na nią wzrok, chcąc dostrzec, co tak bardzo ją ożywiło.
— Mój Boże, ale on jest piękny! — uśmiechnęła się szeroko. — Nigdy nie widziałam, żeby taki okaz latał po Paryżu, ciekawe jakim cudem dotarł aż tutaj.
Motyl, tak mały i niepozorny owad przykuł uwagę Marinette na tyle, by ta zaczęła nawijać o nim, zachwycając się jego skrzydłami i gracją z jaką nimi machał miarowo w powietrzu. Był nietypowy, choć Adrien sam nie wiedział, co było w nim takiego niezwykłego. Może jego błękitny kolor, rozlewający się na kruchych skrzydełkach, tak intensywny jak wody Oceanu Atlantyckiego, a zarazem tak delikatny jak niebo, nad ich głowami. Może to, że nie zachowywał się jak wszystkie inne owady z tej rodziny, pewnie podlatując coraz bliżej nich- nie wiedział, spoglądał więc na niego z zachwytem, jak zahipnotyzowany śledząc każdy ruch malutkich skrzydełek.
Owad przysiadł na chwilę na ręce dziewczyny, przez co ona rozszerzyła swój uśmiech jeszcze bardziej, nie spuszczając stworzonka z roziskrzonych oczu. Świat na chwilę wydawał się przestać tętnić swoim życiem, przystając w miejscu na moment, dokładnie tak, jak gdyby chciał skupić swoją uwagę na tym, co aktualnie miało miejsce w tej małej sali szpitalnej- albo przynajmniej blondyn odnosił takie wrażenie. Czuł na sobie czyiś wzrok, ale nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie- pragnął tego, chciał by ten ktoś, kto teraz bacznie go obserwował nie odwracał swojego wzroku, nawet jeżeli nie miał zielonego pojęcia kim jest ta osoba. Najdziwniejszym w tym wszystkim było to, że w pomieszczeniu znajdował się tylko on, Marinette i ten malutki motylek, odwrócony w jego stronę.
Nagle stworzenie poderwało się w stronę zielonookiego, delikatnie podlatując do jego szczupłej twarzy. Agreste skupił cały swój wzrok na owadzie, patrząc jak ten siada na jego nosie, przez co chłopak był zmuszony zrobić zeza, czego skutki od razu poczuł w gałkach ocznych. Nie przejmował się tym jednak zbytnio, podziwiając jak motyl powoli unosi, albo też opuszcza swoje ramiona. Wyglądał tak magicznie i nieskazitelnie zarazem, że zielonooki nawet jakby chciał coś powiedzieć, to nie dałby rady nic z siebie wykrztusić, tracąc mowę pod wpływem tego widoku. Odnosił wrażenie, jakby znalazł się w bańce mydlanej, która odbijała wszelkie dźwięki, lgnące do jego uszu. Było na tyle cicho, że słyszał własne bicie serca, którego odgłos rozchodził się w całym ciele.
Nie miał pojęcia ile tkwił w takiej pozycji, uśmiechając się pod nosem lekko, oglądając tylko tą niewielką istotkę siedzącą na jego nosie, może kilka sekund, może trochę więcej- nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Był jak zahipnotyzowany, nic nie docierało do jego umysłu, nic nie zaprzątało go niepotrzebnymi myślami, których za wszelką cenę chciał się pozbyć.
Uszy znowu wypełniły odgłosy otaczającego go świata- przejeżdżające zza oknami auta, stukot obcasów, rozmowy na korytarzu pomiędzy pielęgniarkami, na co mimowolnie wykrzywił swoje usta. Bańka pękła równie szybko, co się pojawiła, zostawiając zielonookiego samemu sobie. Dopiero po paru sekundach spostrzegł, że nic już nie siedzi na jego nosie. Od razu zerwał się z łóżka, podbiegając do otwartego okna, przez które wleciał motyl.
Zobaczył go, mimo, że ten był już stanowczo za daleko od niego: leciał w kierunku nieba, do białawych obłoków wolno przechodzących na wschód. Sterczał przy parapecie tak długo, aż nie był już w stanie uchwycić wzrokiem owada, który tak zwyczajnie skrył się za chmurami.
xxx
słów 1868;
stron 8;
Part of the journey is the end.
<piosenka w mediach może i nie pasuje jakoś idealnie, ale jej motywem przewodnim jest wędrówka, więc po prostu musiałam ją dodać. Oprócz tego grafika przedstawia niebieską ćmę, albo innego motyla, więc tym bardziej nie mogłam jej nie dodać>
<<słuchajcie i wielbcie Vargas & Lagola bo robią kawał dobrej roboty>>
Nie mogę uwierzyć, że to już koniec.
Naprawdę, nigdy nie sądziłam, że pożegnanie się z "Lustrami" będzie dla mnie aż tak ciężkie. W sumie śmieszne jest to, że od wielu miesięcy marzyłam tylko o tym, żeby je zakończyć, a teraz kompletnie nie mam pojęcia co ze sobą zrobić i jak się pozbierać po tym wszystkim co z nimi przeszłam.
Jakby ktoś nie zaczaił o co chodziło z niebieskim motylem (w co wątpię, bo nie dość, że napisałam małą wstawkę na samym początku, to jeszcze babcia Agreste wspominała o tym) to była to Elize, która się w niego tymczasowo zamieniła po śmierci, zachowując w pełni swoją świadomość. Właśnie dzięki temu wleciała do sali Adriena i Marinette i niejako się z nimi pożegnała.
Bardzo lubię tą scenę, bo jest ona takim zwieńczeniem całej postaci Elizabeth.
Jednocześnie pokazuje, że nawet po śmierci jest blisko nich i że tak naprawdę to nigdy ich nie opuściła.
Jako, że to ostatni i zarazem jedyny rozdział, w którym mogę zadać to pytanie, to byłoby mi miło gdybyście mi na nie odpowiedzieli ;D
Co najbardziej spodobało Ci się w "Lustrach"?
Jestem mega ciekawa odpowiedzi! :DD
Jutro (no jedynie, że uda mi się dzisiaj to dokończyć) pojawi się rozdział ze WSZYSTKIMI nawiązaniami, których ukryłam całkiem sporo, z czego jestem bardzo zadowolona swoją drogą. Niektóre z nich są takimi perełkami, że łoho xD
W nim też trochę opowiem o wszystkich pomysłach jakie przebiegły przez moją głowę podczas kształtowania fabuły, jak miało to wszystko wyglądać na samym początku i dodam tam memy, o których już kiedyś mówiłam xDD
Ogólnie dam tam wszystko, czego nie dodałabym w normalnym rozdziale, żeby na przykład go nie zaśmiecać ;)
dodzieńdobry <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top