Rozdział 8


ANA

Przekręciłam się na drugi bok, ściskając udami miękką i ciepłą kołdrę. Łóżko było zbyt przyjemne, abym mogła się z niego wygramolić. Jeszcze nie teraz — pomyślałam.

— Jak długo masz zamiar spać? — zapytała osoba o znajomym głosie.

Dostając zawału, wróciłam na wcześniejszy bok, otwierając szeroko oczy. Światło słoneczne dało o sobie znać, oślepiając mnie na moment. Niechętnie przecierałam zamknięte powieki, starając się przyśpieszyć powrót jednego ze zmysłów. Stopniowo, jak przez mgłę przed moim łóżkiem ukazywała się postać Wielkoluda, luźno opartego o framugę drzwi. Z widocznym uśmiechem przyglądał się, jak z trudem łączyłam wątki. Wstałam przed dosłownie chwilą, czego on ode mnie oczekiwał?

Ziewnęłam, zakrywając usta dłonią, przy okazji zdając sobie sprawę, że w mojej sypialni stoi praktycznie nieznany mi typ. Jak się tu dostał?

— Jak się tu dostałeś? — odpowiedziałam pytaniem, które kłębiło się w głowie.

Mężczyzna nie śpieszył się z odpowiedzią, a nawet zadziornie przedłużał moment, gdy obydwoje wpatrywaliśmy się sobie w oczy. Jako pierwsza odwróciłam wzrok, skupiając się na jego dzisiejszej garderobie. Ubrany w czarny, obcisły podkoszulek oraz ciężkie spodnie z dużą ilością kieszonek, prezentował się, jak ktoś szykujący na apokalipsę zombie. Nawet glany z poobijaną, metalową końcówką przy palcach, wyglądały na nim zbyt dobrze. Powoli żałowałam, że owej apokalipsy nie było, może samoistnie rzuciłabym się pod szczękę pierwszego lepszego umarlaka.

Boże, za łaskawie go obdarzyłeś. Nie jest tego wart, podziel tę urodę na innych nieszczęśników, którzy walczą o zabiegi plastyczne. Sprawmy im wspólnie prezent na gwiazdkę, a temu tu zmniejszmy poczucie narcyzmu.

Chyba nie myślałaś, że jesteś tu jedyną osobą, posiadającą klucze do baru. — Zaśmiał się pod nosem, stukając piętą o panele.

— Do baru może nie, ale do prywatnego mieszkania? Tak, myślałam, że jestem jedyna.

Zirytowana jego obecnością, podniosłam się do pozycji siedzącej. Niechciany gość zaburzał moje plany.

Nie zwracając uwagi na skopaną pościel, chwyciłam najbliższą mi poduszkę, którą z całej siły rzuciłam w twarz Gerarda. Tamten bez najmniejszego trudu, chwycił ją w locie.

— Przykro mi, że muszę zniszczyć twój egoistyczny pogląd na świat.

— Nie jest ci przykro. — warknęłam przez zaciśnięte zęby.

Egoistyczny?! Pan Narcyz najwidoczniej dawno nie spoglądał w lustro.

— Nie, nie jest. — przyznał mi rację odrzucając poduszkę. — A tobie nie jest przypadkiem za... zimno? — Ciemne oczy powędrowały niżej, zatrzymując się na moich udach. Niechciany dreszcz przebiegł moje ciało. Nie byłam pewna, czy był on spowodowany obrzydzeniem, a może czymś zupełnie mu odwrotnym. Bądźmy ze sobą szczerzy, nie mogłam go nazwać odrażającym.

Bezczelnym owszem, ale nie brzydkim.

Powoli podążyłam za jego spojrzeniem, a im bardziej domyślałam się, na co spogląda, tym mocniej czułam wypływające rumieńce na policzkach. Byłam jedynie w koszulce i majtkach, które przy zmianie pozycji, pięknie wyeksponowałam. Obciągnęłam T-shirt na tyle, by uchować moją resztkę godności.

— Nie masz na co się patrzeć?! — zapytałam oburzona, patrząc otępiale na własne stopy. Nie miałam odwagi, by teraz na niego spojrzeć. Mężczyzna nie odpowiadał, jednak podejrzewałam, że nie było to spowodowane jego skrępowaniem. Musiałam zmienić temat, zanim całkowicie przeobraziłabym się w ciecz pełną wstydu i upokorzenia. —A ty co, szykujesz się na wojnę? — Zwróciłam uwagę na jego własny ubiór.

Wielkolud podniósł pytająco brew, po czym spojrzał na buty z namysłem.

— To moje ciuchy robocze — odparł, uśmiechając się szyderczo — Jednak nadal bardziej podoba mi się twój strój.

Wredny typ! Prychnęłam głośno, szukając jednocześnie skrawka kołdry. Uradowana chwyciłam materiał, chowając się pod nim, jak pod ochronną zbroją. Machnęłam ręką w stronę Gerarda, dając mu znak, aby się odwrócił, a najlepiej po prostu stąd wyszedł.

Mężczyzna jedynie oparł głowę o ramię, nie mając zamiary ruszyć się nawet o krok.

A WIĘC WOJNA!

Powoli i uważnie schodziłam z łóżka, przykrywając się z każdej strony pierzyną. Zejście okazało się być męczące i zdecydowanie cięższe niż to sobie wyobrażałam. Po wielu utrudnieniach i niedogodnościach stanęłam twardo na chłodnej podłodze. Okręcona, jak naleśnik, wyglądałam zdecydowanie zabawnie, na co wskazywała mina Wielkoluda. Zboczeniec śmiał się, jakby od tego zależało jego życie. Fuknęłam i podniosłam głowę do góry, próbując zachować powagę. Niestety, gdy tylko dotarłam, a raczej doczłapałam do łazienki, wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem, od którego rozbolała mnie szczęka. Co ja robiłam ze swoim życiem?

— Czekam na dole! — krzyknął Wielkolud. Stanęłam szybko przy ścianie, nasłuchując, jak schodzi po schodach. Dźwięk stawał się stopniowo cichszy aż całkowicie umilkł.

Odetchnęłam z ulgą. Nareszcie wyszedł.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając potrzebnych mi rzeczy do szybkiego prysznica. Gerard dał mi do zrozumienia, że nie wyjdzie z baru beze mnie, a ja nie chciałam tego przedłużać. Im szybciej się z nim uporam, tym prędzej zakończę to zbędne spotkanie.

Zrzuciłam tymczasową piżamę, delikatnie wchodząc do niebiańskiej wanny. Kolorowe przyciski stały się pierwszą przeszkodą, a wybór, aby naciskać je na ślepo nie był również najlepszym z rozwiązań. Zostałam ochlapana lodowatą wodą, która wystrzeliła z bocznych dysz. Podskoczyłam piszcząc, o mało co nie tracąc równowagi.

— Gdzie tu jest ta cholerna słuchawka?! — krzyknęłam kręcąc się dookoła, przy okazji zasłaniając klatkę piersiową, na którą wciąż lała się nieludzko zimna woda.

Kto był dystrybutorem? Alaska?!

Szukając ratunku, rozpoczęłam wyścig z czasem, gdzie walczyłam przed zamianą w sopel lodu. Klikałam przyciski, aż wreszcie jeden z nich wyłączył to piekielne urządzenie.

Odetchnęłam z ulgą, zgarniając przemoczone włosy z twarzy. Odchyliłam głowę w górę, aby za chwilę pożałować własnej głupoty. Słuchawka od wanny znajdowała się dokładnie pół metra nade mną.

To chyba jakiś słaby żart.

Niechętnie i bardzo podejrzliwie chwyciłam sprzęt, obawiając się, że tym razem spotka mnie fala wrzątku. O dziwo reszta prysznica przebiegła pomyślnie. Odkryłam termostat, a nawet odpowiedni przycisk, odpowiadający za ciśnienie wody. Pierwszy szok minął, a ja mogłam wreszcie zrelaksować się pod strumieniem ciepłej wody. Użyłam jednego z żeli Jacka, pozostawiając na ciele mocny i wyrazisty zapach drzewa sandałowego. Nie należałam do fanek ciężkich aromatów, jednak koncert życzeń skończył się jeszcze zanim miałam okazję wziąć w nim udział.

Bierz, co ci dają – tak mawiał mój ojciec. Była to jedna z nielicznych złotych myśli, jakie miały sens. Reszta z nich brzmiała na zasadzie „Jeśli Jena, ma na sobie żółty podkoszulek, to znak, że warto kupić u niej paczkę fajek. To szczęśliwa podkoszulka, można się z nią targować". Co prawda podziwiałam jego niesamowitą pamięć do imion kasjerek, jednak próba wyłudzenia paru groszy do kieszeni nie była niczym wyjątkowym. Mój ojciec był chyba największym skąpigroszem, jakiego mogła poznać ludzkość.

Mogła — powtórzyłam w myślach, podnosząc temperaturę wody. Ciepła para objęła całe pomieszczenie, tworząc mgłę. Skupiłam się na przyjemnych strumieniami wody spływających po moim ciele. Nie czas tracić głowę na niepotrzebne wspomnienia, nie pomogą mi ruszyć przed siebie.

Mój cel był jeden – móc zacząć wszystko od początku.

Odgarnęłam mokre włosy, chwytając po drodze suchy ręcznik.

Po zapoznaniu się z funkcjonowaniem wanny mogłam przyznać, że to miejsce faktycznie było w stanie mnie od siebie uzależnić.

***

Ubrana w męskie dresy, które odnalazłam w szafie oraz we wczorajszą koszulkę, przyglądałam się własnemu odbiciu w lustrze. Wilgotne włosy związałam w luźny kucyk, a nadal przemoknięte trampki założyłam na bose stopy. Okropne uczucie lepkiej podeszwy pozostało w mojej głowie. Tak samo jak jej dźwięk wydawany przy każdym kroku.

Miałam dziwne wrażenie, że wyglądałam jeszcze gorzej niż wczoraj. Najprawdopodobniej styl przemokniętego kurczaka był mi pisany, jako najnowszy krzyk mody. Przelotny uśmiech zniknął z mojej twarzy, gdy usłyszałam, jak malutki głosik w głowie przypomniał mi, dlaczego wciąż tu byłam.

Został ci już tylko tydzień. Pieprzone siedem dni, aby zdobyć resztę obiecanej kwoty.

Czy było to wykonalne? Owszem.

Czy JA byłam w stanie tego dokonać? Nie wiedziałam, jednak zbyt bardzo bałam się negatywnej odpowiedzi. Mogłam motywować się, skrzyczeć, a nawet sprzedać, aby koniec końców nadal pozostać bez grosza i nadzieją na lepsze jutro. Ubrana w ciężką i niezniszczalną obrożę z niewidzialnego materiału, ciągnęłam za sobą pasmo długiej i wyczerpującej walki o przetrwanie. Czy starczy mi sił, aby się od tego wszystkiego uwolnić? Czy zdobędę w sobie na tyle odwagi, żeby zakończyć ten cały cyrk? A może jest mi pisane, aby żyć od mieszkania do mieszkania, żebrząc o pieniądze, niczym biedak, którym w sumie byłam.

Tak dużo myśli. Tak mało czas, aby je wszystkie przeanalizować.

Może coś sprzedam? – naszedł mnie stary pomysł, który praktykowałam od dłuższego czasu. – O ile pozostało mi coś wartościowego, co przyjąłby lombard.

— Kurwa — westchnęłam podchodząc do drzwi. Słyszałam, jak na dole krzątał się Wielkolud. – Kurwa, kurwa, kurwa... to wszystko było takie popieprzone.

Dotknęłam czołem chłodnego drewna. W głowie panował chaos, który chciałam zakończyć cichym płaczem. Niestety to nie był odpowiedni moment na emocjonalny wybuch. Ostatnio było ich i tak zbyt dużo.

Nie chciałam, aby tak na mnie patrzył, nie chciałam być zapamiętana, jako słaba dziewczyna o opuchniętych powiekach. Było stać mnie na więcej, o wiele więcej.

Prawda?

Nie odpowiedziałam.

***

Schodząc po schodach spodziewałam się wszystkiego. Dosłownie wszystkiego z wyjątkiem wybuchowego tonu głosu, pełnego gniewu oraz jadu, wypowiadanego przez człowieka, który jeszcze parę minut temu żartował z mojej kusej piżamy. Czyżby pan Gerard walczył z problemem dwubiegunowości?

Czy by mnie to zdziwiło, gdyby okazało się być prawdą?

Nie, raczej nic mnie już nie zdziwi.

— Czy ty siebie słyszysz?! Ich nie ma, uciekli, rozmyli się, wyparowali! Ona niczego nie znajdzie, olej ją.

Wychyliłam się ostrożnie, na tyle, by być w stanie zerknąć na stojącego przy barze Gerarda. Nie zwrócił na mnie uwagi, był zbyt pochłonięty rozmową, która jak się domyślałam nie należała do lekkich i przyjemnych pogawędek. Zobaczyłam, jak zacisnął mocniej szczękę, przyciskając telefon do ucha. Ciemne, lekko skręcone włosy opadały mu na twarz, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Wyjątek polegał na tym, że nie staliśmy w deszczu, przez co teraz wyraźnie mogłam poobserwować jak wygląda, skupiając się na twarzy, którą dotąd unikałam.

Z profilu mogłam ujrzeć ładny prosty nos, wysunięty podbródek i gęste brwi. Mocno zaciśnięta żuchwa, uwidoczniła silnie zarysowane kości policzkowe, za to słoneczne światło, które przedostawało się poprzez okna, podkreśliło opaloną skórę, kilkudniowy zarost oraz cienką bliznę, na którą już wcześniej zwróciłam uwagę. Widocznie dużo czasu spędzał na zewnątrz, co jak się domyślałam, wiązało się z pracą w terenie. Budowlaniec? W sumie auto doskonale do tego pasowało. Robocze cuchy również.

— Przysięgam, że rozerwę ich wszystkich na strzępy. — głos stał się cichszy, jednak nie tracił na agresywności.

Zmienił pozycję, o mało co nie kierując się frontem w stronę schodów. Instynktownie cofnęłam się o krok, nie chcąc być niewinną ofiarą jego furii. Każdy nerw w moim ciele wysyłał mi głośne sygnały do mózgu, bym do niego nie podchodziła.

Nie znałam go, lecz byłam pewna, że był niebezpieczny.

Mógł mnie skrzywdzić.

Cofnęłam się, lecz wysoki schodek nie był dziś po mojej stronie. Za nisko wysunięta pięta nie natrafiła na stabilne podłoże, przez co reszta ciała ruszyła do tyłu, spadając niczym jabłko na głowę Newtona. Pośladki ucierpiały, udowadniając istnieniu grawitacji.

Nauka bolała.

Czy ja nie potrafiłam chodzić? Jak nie wczorajszy incydent w łazience, to dzisiejsze schody! Byłam dla siebie największym zagrożeniem. Przegryzłam wargę powstrzymując się przed jęknięciem. Byłam taka niezdarna, wręcz żałosna.

Oczywiście głośny łomot nie uszedł uwadze Wielkoludowi, który automatycznie zakończył rozmowę. Jego czarne jak smoła oczy nadal płonęły od furii, która się w nim gotowała.

Przerażające – pomyślałam, zdając sobie sprawę, jak pochopną decyzję podjęłam, decydując się tu pracować. Co prawda snułam domysły, że nie był to jeden z moich najbystrzejszych pomysłów, jednak do tej pory nie czułam aż tak silnych emocji, spowodowanych strachem. Ten mężczyzna był po prostu przerażający.

Wielkolud wymamrotał parę ostatnich słów w stronę słuchawki, po czym wsunął telefon do tylnej kieszeni spodni. Podniósł z zaskoczeniem brwi, widząc, jak się krzywię z bólu.

Tak! Cierpiałam. Fizycznie, psychicznie i najpewniej też duchowo – zaliczałam się idealnie do każdej fundacji wsparcia.

Pomasowałam obity pośladek, słysząc zbliżające się kroki. Żenujące – pomyślałam – to był odpowiedni czas, aby spłonąć w ogniu wstydu. Czekałam aż się zaśmieje, jednak cień padający na mnie z góry wstrzymywał się od rozmowy. Zamiast tego kucnął na przeciwko szukając kontaktu wzrokowego. Nie chciałam na niego patrzeć, nie chciałam, by tu był. Po chuj mi była ta praca, jeśli przed pierwszą wypłatą miałam dorobić się szybkiej śmierci na schodkach.

– Nic ci nie jest, skarbie? – zapytał widząc, że zwlekam z rozmową. Jego nastrój znów się zmienił, gniew wyparował, a w jego miejsce pojawił się szczery niepokój. Na bank posiadał kilka osobowości. Te sympatyczną, która aktualnie przez niego przemawiała, agresywną, widoczną parę sekund temu oraz wkurwiającą, pojawiającą się zdecydowanie zbyt często w moim towarzystwie.

Spojrzałam na ciemne tęczówki, w których błyskał złośliwi chochlik. Kącik ust podniósł się do góry.

— Mam cię zanieść do łóżka? — zapytał podkreślając ostatnie słowo, sugerując, że w owym łóżku również by się mną zajął.

O proszę, pan wkurwiający powrócił. O tym właśnie mówiłam!

— Nie i nie. Wszystko w porządku, nogi w normie, reszta ciała pewnie też. Jedynie proszę o nienazywanie mnie „skarbem", szczególnie twoim. — odparłam próbując wstać. Ból momentalnie pojawił się w obrębie prawej stopy, promieniując w górę. Przeklęłam, po czym runęłam przed siebie, łapiąc się jedynej stabilnej ściany, w moim przypadku Gerarda. Mężczyzna nie ruszył się z miejsca, pozwalając mi na bezpieczną zmianę pozycji.

— Ach! — krzyknęłam, puszczając jego koszulkę. Chwyciłam za kostkę, pobudzając kolejne fale bólu. Po cholerę to ruszałam?! Skarciłam się w myślach, opuszczając stopę tym razem o wiele delikatniej. Jęczałam głośno nie wiedząc, jak się zachować.

Tylko nie złamanie, tylko nie złamanie, tylko nie złamanie... powtarzałam w kółko, łkając przy tym w myślach.

Wielkolud bez zbędnego według niego pytania, oparł nogę o najniższy schodek, na którym stałam, po czym delikatnie przełożył moje kolano przez swoje udo. Nie mając wyboru objęłam go za szyję, aby nie stracić znów równowagi. Noga bezwładnie wisiała, co minimalizowało skalę bólu.

Nie dzieliła nas żadna odległość, przytuleni niczym para kochanków, mogliśmy wyglądać dwuznacznie dla osoby trzeciej.

— Chyba jednak coś mi jest. — mruknęłam obserwując coraz bardziej spuchniętą kostkę.

— Czyżby? — odparł Gerard. — Zaskakujące stwierdzenie lekarskie, może jednak chcesz nią znów poruszać?

— Nie! — Odpowiedź wystrzeliła z moich ust. — Moje kompetencje z zakresu medycyny są wystarczające, aby stwierdzić, że coś naruszyłam.

Prychnął na te słowa, szeroko się uśmiechając. Wyglądał o wiele młodziej, gdy zadowolony mrużył ze śmiechu oczy. Z tej odległości mogłam idealnie obserwować niewielką bliznę, naruszającą cienką, górną wargę. Odetchnął, na co niesforne kosmyku moich włosów się poruszyły.

Zdecydowanie zbyt blisko.

Niekomfortowo.

Dwuznacznie.

— Hm... — pomyślałam, jak to ubrać w słowa. Pozycja była wygodna, nie mogłam temu zaprzeczyć, szczególnie w przypadku, kiedy naruszyłam stopę. A może kostkę? Na pewno ten rejon, ból mnie w tym utwierdzał. Chodziło o to, że mężczyzna, który mnie teraz „ratował", zbyt pewnie budował relację, której nie chciałam posiadać. Rodzina, kochankowie, przyjaciele — nie potrzebowałam tego, a nawet się przed tym broniłam. Owe elementy oddalały mnie od celu, który wyznaczyłam sobie w dniu śmierci ojca. Potrzebowałam rozwoju, spokoju i przede wszystkim całkowitej kontroli nad własnym życiem, gdzie kolejny zawód nie byłby zależny od przypadkowego przechodnia, a wyłącznie ode mnie. Nie pozwoliłabym, aby kolejny mężczyzna wytaczał moje dalsze szlaki, potrafiłam być samodzielna.

Wiedziałam, czego chce. Wolności. A co się z tym wiązało? Uregulowanie zaległych spraw, które zbyt długo kręciły się wokół mojej osoby, a później nagła ucieczka z miasta, a może nawet stanu. Wyborów miała wiele, rozważałam nawet Europę. Byłam w stanie chwycić się wszystkiego, co pozwoliłoby mi na rozpoczęcie nowego startu. Nadzieja pozostawała, marzenia rosły, a motywacja wraz z nimi. Upartość w tym przypadku dawała mi zastrzyk natchnienia oraz gotowość do dalszego działa, który sprowadził mnie do aktualnego zdarzenia. Przyznam, że był to dosyć ciekawy rollercoaster, jednak zdążyłam się nauczyć, iż miejscami jeden krok do przodu, powoduje kolejne dwa do tyłu. Nie jest to miłe, lecz prawdziwe. Życie nie miało być miłe, a znośne, na tyle, aby chcieć przez nie dalej przejść – a ja, miałam taki zamiar.

Zobaczycie — pomyślałam. — Będę śmigać niczym 95-letnia królowa Elżbieta II w swoim Jaguarze. Szybko i stabilnie, nie bacząc na jakiekolwiek przeszkody czy zakazy. Wyłącznie ja i droga.

Zacisnęłam usta, opuszczając stopę. Dotknęłam podłoża, na co drgnęłam.

Jak to cholernie bolało!

Pamiętaj Ana, ty, Jaguar, trasa. Jesteś królową, zwyciężasz.

Zacisnęłam zwinięte w pięść dłonie, chowając je za plecami. Gerard w ciszy przyglądał się moim wyczynom, jednak nie zdecydował się, aby mi przerwać. Najprawdopodobniej zrozumiał moje intencje cofając się przy tym o krok. Uśmiechnęłam się do niego, przygryzając od środka policzek, czując po sekundzie metaliczny smak krwi. Rozchodzisz to, przecież to tylko lekkie stłuczenie.

— No to co? Ruszamy?

***

Dojście, a raczej doczłapanie się do auta okazało się być dla mnie jednym z większych wyzwań dzisiejszego dnia. Spocona i głodna wgramoliłam się na siedzenie pasażera, sapiąc przy tym, niczym po kilkugodzinnym treningu na siłowni. Czy ten Jeep, był zawsze taki wysoki, czy to ja się skurczyłam? – pomyślałam, gdy z trudem wdrapywałam się na jednej sprawnej nodze. Oczywiście nie obyło się od przypadkowych stuknięć w ranną kostkę.

— Ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej — Westchnęłam, przecierając nadgarstkiem wilgotne czoło.

— Czyli jak? — zapytał zaciekawiony Wielkolud, teleportując się zaraz obok mnie. Westchnęłam po raz drugi, jednak z innego powodu.

— Na pewno nie z obitym tyłkiem oraz naruszoną kostką. — odparłam z zamiarem zamknięcia drzwi. Akcja się nie powiodła, osobnik oparł się jeszcze bardziej o ich framugę.

— Uwierz mi — zaczął. — Też chciałbym, aby ten dzień wyglądał inaczej. — powiedziawszy to wręczył mi w dłoń butelkę wódki. Była zimna, kropelki wody zaczęły powoli spływać po moich dłoniach.

Zareagowałam zaskoczeniem, a zaraz później strachem, gdy tylko przypomniałam sobie wczorajsze groźby Jacka na temat jego barku. O nie! Nie mam zamiaru narażać się szefowi, aby zapić ból, wytrzymam.

— Podziękuję, nie piję. Twoje podstępne plany o wywiezienie mnie w głąb lasu i wykorzystanie, właśnie legły w gruzach.

Wielkolud na te słowa podniósł wysoko brwi. Zaskoczyłam go śmiałym stwierdzeniem, przez które miałam ochotę ugryźć się w język. To nie był najlepszy moment, aby cisnąć pociskami w kolesia, który dobrowolnie chciał mnie podwieźć do mieszkania. MOJEGO mieszkanie — dla uściślenia.

Musiałam jednak przyznać, że wprawianie go w zakłopotanie było swego rodzaju bardzo przyjemne. To tak, jakby wymierzyć nauczkę niesfornemu dzieciakowi, który w drugiej klasie ciągnął cię za warkocze. Po prostu dobić dziada!

Satysfakcja nie trwała długo, mężczyzna wrócił do pierwotnego stanu, pełnego zadziornych uśmieszków oraz przenikliwych spojrzeń.

Ugh... znów to samo. Chyba czas wysiąść z tej karuzeli rozkoszy i czułości. — pomyślałam z obrzydzeniem.

— Tak więc oddaje alkoh...

— Przyznam, że plan sprytny i zdecydowanie mnie zaciekawił. — przerwał Gerard, teatralnie głaszcząc się po centymetrowym zaroście. — Jestem wręcz zauroczony twoją otwartością na takie ewentualności. Może faktycznie raczyłabyś się napić chociaż łyka tegoż bezbarwnego trunku, moja miła?

Sarkazm bił na kilometr. Odczułam go aż w czubkach palców. Nie wiedziałam, czy miałam się uśmiechnąć, a może przewrócić oczami. Z trudem zachowałam powagę, choć kącik ust drgnął kilkakrotnie.

— Jesteś aż tak zdesperowany? — zapytałam obserwując, jak zareaguje na zaczepkę.

Gerard skrył uśmiech pod fasadą nagłej powagi, zmrużył oczy, jakbym go uraziła oraz nachylił głowę tak, by delikatnie stuknąć się koniuszkami nosów. Odskoczyłam, chlapiąc wodą suche dresy.

Czy ten typ wiedział o czymś takim, jak prywatna przestrzeń osobista?!

Delikatnie musnął moje kolano, chwytając mokrą butelkę. Oddałam dobrowolnie, czekając, aż odniesie ją na swoje pierwotne miejsce. Zamiast tego zjechał nią niżej, tworząc ciemną ścieżkę od uda aż do końca łydki, gdzie przyłożył ją do spuchniętej kostki. Wessałam głośno powietrze, zaciskając oczy. Pierwszy kontakt omamił mnie z bólu, choć chłód rzeczywiście lekko koił pulsujące ciepło.

Znów na mnie spojrzał, tym razem intensywniej. Był zły? A może zadowolony? Nie mogłam odróżnić, tak szybko zmieniał nastroje.

— Tak — powiedział, odpowiadając z opóźnieniem na moje pytanie. — Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo potrafię być zdesperowany.

Mrugnął jednym okiem, przywołując na twarz znajomy uśmiech.

Czy on się mną bawił? Jeśli tak, to o mało nie przysporzył mnie o zawał. Myślałam, że się wściekł! Cóż za dramatyczna postać? A to podobno kobiety są tymi zagadkowymi. Czas powtórzyć badania na ten temat, chyba ktoś się pomylił w obliczeniach.

Chciałam coś powiedzieć, rzucić mu kąśliwą uwagę, jednak nie mogłam. Nie odpowiedziałam mu, nie byłam w stanie wydusić z siebie choćby jednego słowa.

Pieprzony narcyz!



PS

To już 8 rozdział !!!!!!!!!!!!

Tak bardzo się cieszę, że ktoś to nadal czyta, ... no właśnie ktoś to jednak czyta :)  

Piszcie, co sądzicie o nowym rozdziale?



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top