Rozdział 52
Gerard
Po namowie, która zdecydowanie trwała zbyt długo, byliśmy w stanie przyśpieszyć tempo. Ignacio klnął pod nosem, że wypadło mu robić jako bagaż podręczny. Ewa za to bez słowa usadowiła się na plecach Jacka. Jedynie Will miał wolne ręce. Nasza wesoła brygada poruszała się teraz dwa razy szybciej, co tylko wpływało na naszą korzyść.
Ta część lasu była dla mnie dość obca, nie czułem się tu pewnie, plus nigdy nie miałem potrzeby, aby się tu zagłębiać. Przy przemianach wybierałem tereny bliżej watahy, które praktycznie należały do nas. Polegałem teraz wyłącznie na instynkcie. Moja wiedza na temat tego terenu była znikoma. Całe szczęście, że Włoch okazał się idealnym przewodnikiem... lekko wkurwiającym, ale nadal przewodnikiem.
Po pewnym czasie zauważyłem, że las zaczyna się zmieniać. Wszelakie rośliny zdawały się bardziej zielone, a sama przestrzeń była jakby... zdrowsza? Czułem się dziwnie lekki, pozbawiony zmartwień ciążących w mojej głowie. Moje myśli doznawały przyjemnego ukojenia. Uczuciem przypominający chłodny aloes, który kładzie się na poparzenie. Nigdy nie wierzyłem w mantrę ani inne duchowe wierzenia, które wmawiała mi Zoe wraz z Alex. Jednak teraz... moje ciało doznawało spokoju wyczekiwanego od dłuższego czasu. Byłem lekki, opanowany, a przede wszystkim wolny od nieprzyjemnych zdarzeń. Panika wzrosła, gdy obraz Any zaczął powoli niknąć w mojej głowie.
Spojrzałem na towarzyszy, którzy tak samo, jak i ja, patrzyli na wszystko z widocznym otępieniem na twarzy. Słabliśmy, jakby otruci przez otaczający nas las, który widocznie nie chciał naszej obecności?
— Coś jest nie tak— chciałem krzyknąć, lecz z moich ust wydobył się wyłącznie szept. Na szczęście był wystarczający dla wilków, którzy automatycznie stanęli.
— Też to czujesz? — zapytał Will, na co odpowiedziałem potwierdzającym kiwnięciem głowy. Mężczyzna analizował sytuację, po czym zapytał mieszańca:
— Ignacio, rozumiesz coś z tego?
Włoch zaśmiał się szyderczo pod nosem.
— Nie wierzę, po prostu nie wierzę...— Śmiał się dalej. Wiedział coś, fragment legendy, którą przemilczał.
Chciałem dowiedzieć się, co jest nie tak. W ramach upomnienia pochyliłem się do tyłu, prawie go upuszczając. Ignacio krzyknął, ściskając moje ramiona. Opamiętał się, rozumiejąc moją aluzję.
— Mów — ponagliłem.
— W życiu bym nie pomyślał, że po tylu latach, ta magia nadal będzie działać, jak należy — zamruczał pod nosem, zamieniając się po chwili w nauczyciela, tłumaczącego ważny okres z historii świata. — Jak już mówiłem, Preasidium, to miejsce, które ma służyć jako mur obronny przed drapieżnikami. Nie pamiętam dokładnie, na czym to polegało, ale wiem, że w ramach zmylenia przeciwnika utworzono specjalne bariery, odstraszające takich jak wy.
O dziwo, przy słowie „wy" nie usłyszałem pogardy w głosie. Czyżby to pierwszy raz, gdy nie będzie uszczypliwy?
— Znasz te bariery? — tym razem zapytała Ewa, zainteresowana pradawną magią.
Ignacio poruszył się na moich plecach, jakby zakłopotany. W sumie oczekujemy od niego każdej możliwej informacji.
— Niestety nie — odparł. — Jednak, jak widać na załączonym obrazku, na pewno nadal działają.
Jack westchnął, po czym dodał.
— Pocieszny jak Will.
Wspomniany chłopak spojrzał na niego ze zmrużonymi oczami. Widziałem, że chce mu odpowiedzieć, jednak go uprzedziłem.
— Czyli się zbliżamy. Nie powinniśmy tu dłużej stać, magia wpływa na nas coraz bardziej. — Czułem to, jak każde wspomnienie rozmywa się, pozostawiając lekkie zarysy ostatnich dni.
— Masz rację, nawet ja to odczuwam — przytaknęła Ewa. — Nie wiem, co to za zaklęcie. Mogę spróbować, wykonać barierę między nami, jednak...
— Nie! — Przerwał jej mieszaniec — Musisz oszczędzać siłę na wejście do Preasidium. Nie wykorzystuj jej teraz.
Ewa zamilkła i niechętnie zgodziła się na jego wytyczne. Nie ufali mu, na pewno nie tak jak ja. Patrzyli na niego sceptycznie, choć wyłącznie dzięki niemu dostaliśmy się aż tutaj.
— Ma rację — odezwałem się. — Ruszamy! Skupmy się jedynie na celu. Nie rozbiegajmy myślami, ten las wyłącznie czeka na naszą dezorientację.
Ruszyliśmy w dalszy głąb otoczeni drzewami, zwierzętami oraz pradawną magią. Każda część mojego ciała czuła niepokój, a zdrowy rozsądek wręcz błagał, abym zawrócił. Odczuwałem strach, zwyczajnie bałem się o swoje życie, jak i mojej ukochanej. Wraz z tym wzrastało moje zawzięcie, które dawało mi nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
Im dalej w las, tym silniejsza woń, która upewniała mnie, że zbliżamy się do celu. Will z Jackiem tego nie rozumieli, jednak dzięki wypadkowi Ewy, byłem w stanie wyczuć wampiry, a wraz z nimi zapach głównego porywacza Any.
Znów ta dziwna mieszanka... czym on jest?
Z myśli wytrąciła mnie Ewa, która zwróciła się do Jacka.
— Dobrze się czujesz? — zapytała. Sam skupiłem się na nim, zdając sobie sprawę, że jego wyraz twarzy nie oznaczał choroby. On nasłuchiwał. W pewnym momencie jego spojrzenie napotkało moje. Zaraz potem dał znak Willowi, choć zdarzył wyłącznie krzyknąć:
— Unik!
Will podskoczył jak poparzony, robiąc unik. Lądując na czworaka, odwrócił się w stronę atakującego. Wampir poderwał się z ziemi, chcąc zaatakować Jacka wraz z Ewą. W ręce trzymał coś na kształt długiego sztyletu. Gdy ostrze dotknęło trawy, tamta zmieniła kolor, nagle przypalona, wyschnięta, jakby latami nie dostała ani kropli wody. Przedmiot miał w sobie klątwę, choć na szczęście sam wampir był nieporadny, a jego ciosy niekontrolowane. Musiał być napalonym nowicjuszem, któremu udało dostać się w krąg wysoko postawionej osoby. Na dodatek owa osoba, zbyt dobrze odnajdowała się w pradawnym świecie. To miejsce, bronie... ten zapach. Wszystko ze sobą powiązane aurą tajemniczości.
Napastnik spróbował znów zadać cios, tym razem upatrzył sobie mnie. Młodzieniec ubrany na czarno rzucił się w moją stronę. Jego źrenice przybrały czerwony odcień, za to paznokcie na dłoniach znacząco się wydłużyły. Czułem, jak Ignacio zamarł w bezruchu. Wampir zbliżał się, machając na oślep raz nożem, drugi raz pazurami. Cofałem się powoli, aż natrafiłem na twardą kłodę. W ostatnim momencie kucnąłem, dzięki czemu ja, jak i głowa Włocha pozostała bez skazy. Ostrze przecięło korę, za to sam upadłem pośladkami wraz z mieszańcem. Gdy poczułem, że jest bezpieczny na ziemi, puściłem go, odbijając się całym ciężarem na wroga. Głową uderzyłem prosto w jego brzuch, oboje przelecieliśmy dobre kilka metrów. Wylądowałem na nim, niestety nie zdążyłem go wystarczająco usztywnić. Zręcznie odepchnął się stopami o moją klatka piersiową. Skubany był silny, zdecydowanie o wiele silniejszy niż wyglądał. Na szczęście siła to nie wszystko w walce. Wampir przekonał się o tym, wpadając wprost na sporego, rudego wilka, który ostrymi zębami chwycił go za prawy bark. Mężczyzna krzyknął z bólu, niestety uścisk był zbyt mocny, aby mógł się tak łatwo wyrwać. Sparaliżowany z cierpienia upuścił trzymaną w tej samej dłoni broń, która odbiła się od miękkiego podłoża.
Nie czekając, chwyciłem ją, po czym ostrą stronę wycelowałem w oprawcę. Sztylet zadziwiająco gładko przebił skórę, dostając się w okolice wątroby. Broń zalśniła jasnym światłem, by po chwili zgasnąć wraz z ostatnim tchnieniem chłopaka. Przeklęty przedmiot zmienił go w wyschniętą rodzynkę z wybałuszonymi oczami oraz rozchylonymi bezwładnie ustami. Był zdecydowanie martwy. Will wypuścił go z pyska. Zauważyłem, że nawet na jego zębach brakowało śladów krwi. To urządzenie wyssało go do cna.
Każdy z nas, nawet Ignacio, popatrzył dookoła, wyszukując kolejnych wampirów. Na szczęście odpowiedziała nam głucha cisza przerywana od czasu do czasu szelestem drzew.
Byliśmy coraz bliżej celu. Wampir sprzed kilku minut był niczym w porównaniu tego, co nas dopiero czekało. Kucnąłem tuż przy zwłokach, aby pozbawić je zapiętego na biodrach pasku z pokrowcem na broń. Założyłem go na siebie, po czym schowałem niebezpieczne ostrze do pochwy. Przedmiot chwilowo zawibrował, jednak automatycznie się uspokoił.
Tętnił życiem... magia to niebezpieczne narzędzie.
— Ruszamy — powiedziałem do reszty, ponaglając ich dłonią. Mieszaniec bez najmniejszego wachania wskoczył mi na plecy. Widocznie dojrzał, w jak beznadziejnej sytuacji się teraz znalazł, a muszę przyznać, że była chujowa.
Will postanowił zostać w postaci rudawego wilka o ciemnobrązowych przebarwieniach na łapach, pysku i ogonie. Gdyby nie rozmiar, można by go było porównać do lisa. Nienawidził, gdy tak go przezywałem.
Nasz szybki chód stał się ociężały, a samo miejsce dawało nam się we znaki. Byliśmy rozkojarzeni i coraz bardziej zmęczeni. Poczułem ulgę, gdy Ignacio zwijając mapę, uznał, iż jesteśmy na miejscu. Druga bariera była tuż przed nami, jednak przed moimi oczami nie widziałem miejsca z mojej wizji. Drzew praktycznie takie, jak wcześniej... gdzie klif, gdzie skała?
— Jest ukryte — odezwała się Ewa, jakby czytała w moich myślach. — Pole ochronne, na dodatek tak silne, że dostałam gęsiej skórki na całym ciele. — Zauroczona spoglądała przed siebie. — Ta magia jest niesamowita — dodała już szeptem, ledwie otwierając usta.
Will za to uważnie pilnował tyłów, rozglądając się na wszystkie strony wraz z postawionymi w pion uszami. Sam byłem zdezorientowany, dlaczego było tu tak cicho... zero innych nadnaturalnych istot pilnujących swojej kwatery. Niemożliwe, abyśmy stali w złym miejscu. Zapach porywacza Any był coraz silniejszy, dusił mnie swoją obrzydliwą gamą aromatów. Bardziej martwiło mnie to, że nie wyczuwałem kobiety, po którą tu przyszedłem.
— Musimy się dostać do środka, skarbie, teraz twoja kolej na działanie — głos zabrał Jack, który praktycznie całą drogę przemilczał. Pochylił się, aby rudowłosa czarownica mogła z niego zejść. Posłusznie z wyciągniętą przed siebie dłonią, wyłoniła się przed szereg. Powoli, krok za krokiem zagłębiała się w las. W odległości niecałych trzech metrów od nas stanęła, a obraz przed nią zawibrował.
Bariera.
Chciałem ruszyć za nią, jednak mieszaniec dał mi znać, abym tego nie robił. Zamiast tego kazał się spuścić na ziemię.
— To pradawna magia lepiej zachować dystans — mruknął, stawiając stopę na suchych liściach. — Ona jest czarownicą to jej działka, aby się tym zająć.
Miał rację, nie powinienem jej przeszkadzać. Zamiast tego wciągnąłem w nozdrza sporą dawkę powietrza wraz z zapachami. Oni tu byli, wszyscy ukryci, zdecydowanie znajdowali się po drugiej stronie. Czując się tu bezpieczni, nie zawracali sobie głowy zewnętrzną strażą. Wyłączając nowicjusza, który niepotrzebnie oddalił się od centrum swojej bazy.
W sumie nie dziwiłem się ich decyzji. Jaki debil wyruszyłby samowolnie do gniazda krwiopijców. Misja wręcz samobójcza. Zdecydowanie brakowało mi zdrowego rozsądku.
***
Udało mi się doprosić o kolejną wersję rysunkowych postaci z mojego opowiadania:
P. S.
Przepraszam za tą długą przerwę, ale przyznam, że brakowało mi chęci i pomysłu na ten rozdział. Ciężko mi to szło, a studia i sprawy rodzinne, nie ułatwiały mi tego. Jako dobrą wiadomość mogę zdradzić, że do końca opowiadania zostało zaledwie parę rozdziałów. Nowy już rozpocząłem, więc powinien pojawić się wcześniej niż ten.
Życzę wszystkim miłej i spokojniej nocy :)
P.P.S.
Mam też pierwszy zwiastun mojego opka :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top