Rozdział 51
Trzymając w dłoni telefon, przyglądałem się dziesiątkom nieodebranych połączeń od Jacka oraz Willa. Byłem zmuszony, aby zadzwonić do jednego z nich, jednak wiedziałem, że mam przesrane. Awantura była tu pewnikiem, na który nie miałem ochoty. Ignacio za to w ramach rozrywki upatrzył sobie silnik sportowego auta. Z ekscytacją dziecka przeglądał wszystkie elementy, które znajdowały się pod maską. Jeszcze raz zerknąłem na wyświetlacz, po czym szybkim gestem wybrałem numer do mniejszego zła. Właściciel pojazdu, który ukradłem, odezwał się po pierwszym sygnale.
— Jeżeli cokolwiek stało się z moim aute... — Nie musiałem przykładać słuchawki do ucha, aby usłyszeć, jak Jack odbiera mężczyźnie telefon. Po krótkiej chwili rozmawiałem z samym diabłem. — Obyś miał kurwa dobre wyjaśnienie! Choć nie! Nie ma na to wyjaśnienia! Spierdoliłeś jak jebany struś, nie wiadomo gdzie! Twój pieprzony egoizm jest zarówno dla nas, jak i dla ciebie zagrożeniem!
Przeczekałem jego wyrzuty, które powoli ucichły. Sapał głośno, co świadczyło o tym, że ta przerwa między nami ratuje mi teraz życie. Był wkurzony, jednak ja również nie miałem humoru.
— Ty, Will i szczególnie Ewa. Zaraz wyślę ci dokładną lokalizację. — Nie chciałem przedłużać, dostali proste polecenie. Jeśli te lata spędzone razem, coś dla nich znaczyły, powinni znaleźć się tu w kilka godzin. Zaraz po wysłaniu koordynatów, odsunąłem się bezpiecznie od samochodu, by podejść do pierwszego lepszego drzewa. Okazał się nim świerk, który po jednym, lecz stanowczym uderzeniu upadł głośno.
Miałem tak mało czasu!
Ignacio, widząc, co się dzieje, zbladł. Niepewnie podrapał się po łysej głowie. W sumie był tu ze mną wbrew swojej woli. Odwróciłem się do niego plecami, aby skupić się na lesie.
Niestety dla niego miałem to całkowicie w dupie.
Zdrapana skóra na kościach w prawej dłoni leczyła się automatycznie. Chwilowy ból był tym, czego potrzebowałem. Mój umysł skupiał się na teraźniejszości, nie odbiegając w głąb kolejnych zmartwień. Słyszałem, gdy mieszaniec zdecydował się podejść bliżej. Czułem jego strach, który tylko prowokował mojego wilka. Odór zgnilizny, zmieszany z potem... sam zaczynałem nim przesiąkać. To wszystko całkowicie wszystko dookoła mnie było takie irytujące.
Gniew, niemoc, a przede wszystkim niepokój. Te emocje szargały moim ciałem jak pacynką. Wilk był na granicy, nie miałem powoli siły, aby nad nim panować. Stawałem się coraz słabszy. Bezsilność raniła mnie najbardziej, zadawała ciosy, na które nie byłem przygotowany. Czy można być na to przygotowanym? Można się z tym pogodzić i zaakceptować... racja, lecz ja nie miałem takiego zamiaru. Czułem potrzebę walki o moją ukochaną, o jej szczęście, o nasze szczęście. Aczkolwiek gdzieś tam w środku nie byłem pewnych swoich słów. Wątpiłem we własny spryt i siłę, które tak rozwijałem przez te wszystkie lata.
Czy będę w stanie ją odzyskać?
Tak, uczucia były tym powodem, dla którego tu jestem. Jedyny pewny element, który utrzymywał mnie w przekonaniu, że wspomniany plan ratunku ma sens.
Drobinki prowątpienia znów oprały mój mózg za idealny cel. W głowie zaczęło krążyć jeszcze jedno pytanie, które starałem się zbywać od dłuższego czasu.
Czy ona mnie kocha?
Potrzebowałem kolejnego, niewinnego świerka, którego chętnie bym ściął... byłem skory rozwalić cały las. Nosiło mnie głównie przez to, że myślałem o niebezpieczeństwie, pozwalałem się ponieść zwierzęciu. Co gorsza, władały mną na równi także ludzkie emocje. Mieszanka wręcz wybuchowa, która wyłącznie czekała, aby eksplodować w moim mózgu, doprowadzając mnie na skraj załamania.
— Może chciałbyś porozmawiać? — zapytał Ignacio, pewnie sam słysząc, jak śmiesznie brzmią te słowa.
Spojrzałem prosto w jego oczy. Błysnęły, zmieniając kolor na intensywną żółć. Odczuwał strach, bał się drapieżnika, którym byłem. Jego zmysł podejrzewał, że mogę w każdej chwili go skrzywdzić... nie mylił się. Mieszaniec nieudolnie starł się ukrywać owe oznaki.
Myślał, że tego nie widzę? Byłem mitycznym potworem, który żerował na takich jak on. Świadczyło o tym nawet miejsce, do którego się wybieraliśmy. Preasidium – pieprzone schronisko dla słabszych gatunków, które dzięki szczęściu i międzynarodowemu pokojowi przeżyło do dzisiejszego dnia. To wszystko było takie żałosne, włącznie ze mną.
— Czy uważasz, że wyglądam na osobę, która ma ochotę na pogaduszki? — odpowiedziałem spokojnie, choć nie wiem, czy nie brzmiało to bardziej przerażająco, niż bym miał krzyczeć.
Mężczyzna nie wahał się w odzewie. Jakby czekał na to pytanie.
— Nie uważam, że tego chcesz, jednak czuję, że tego potrzebujesz.
Zaśmiałem się szyderczo, słysząc tę całą dziecinadę. Miał jeszcze więcej złotych myśli, godnych światowych motywatorów?
— Potrzebuję wielu rzeczy. Wybacz, ale rozmowa nie jest jedną z nich.
Tym razem to Ignacio postanowił się zaśmiać. Różnica polegała na tym, że jego śmiech był szczery.
— Słuchaj, może nie jestem psychologiem i nie odczytuję twoich pokręconych emocji. Mam za to oczy, które widzą, że ta cała sytuacja jest ponad ciebie. To jest normalne, porwali ci przecież kobietę, ale... — przerwał na moment. Zawahał się, analizując kolejne słowa, które chciał wypowiedzieć. — W porównaniu do mnie masz szansę, aby ją odzyskać. Znasz moją historię, wiesz, jak się potoczyła. Byłem słaby, nie zareagowałem tak, jak powinienem. — Wskazującym palcem dotknął mnie w pierś. — Jesteś silny, wiesz o tym. Masz to, o czym mógłbym wyłącznie pomarzyć. Wykorzystaj to. — Pokracznie, uderzył mnie pokrzepiająco w ramię. — Po prostu tego nie spierdol.
Faktycznie, nie był specjalistą, a tym bardziej nie znał mnie dość długo. Za to jego słowa były tym, co tak naprawdę chciałem usłyszeć. Byłem w stanie coś z tym zrobić, wnieść działanie, które pchnie mnie do celu.
— Dziękuję — mruknąłem pod nosem. Choć raz powiedział coś z sensem.
— Nie rozklejaj się, nadal wisisz mi za skradziony towar. Gdybyś teraz miał umrzeć, nie odzyskam ani pieniędzy, ani obrońcy przed bandą wampirów.
Miał szczęście, że jako pierwsze wybrałem drzewo zamiast jego twarzy.
xxx
Wreszcie ujrzałem znajomy, czarny jeep. Ignacio zapewne również je rozpoznał. Sapnął głośno, porównując terenowego grata ze sportową nowością.
— Że udało ci się wyrwać na tamten złom taką laskę. Chyba można to zaliczyć do cudu. — Sarkazm powrócił, lecz musiałem przyznać, że już wolałem jego niewyparzony język.
— Cud, po który tu jesteśmy. Lepiej wróć po mapę, nie mam zamiaru na żadne postoje w czasie trasy.
Nie ukrywając, pokazał mi środkowy palec. Mimo złośliwości ruszył po kawałek papieru.
Jack zaparkował tuż za czerwonym Porche. Byliśmy na dalekim zadupiu, gdzie rzadko można było zauważyć ruch. Nawet tiry wybierały dłuższą trasę, która przynajmniej zawierała na swojej drodze stację benzynowe oraz restauracje.
— Złodziej! — Przywitały mnie słowa Willa. Mimo wyrysowanego gniewu na twarzy po drodze pomógł wyjść Ewie, która siedziała zaraz obok kierowcy. Jej liczne, rude loki zostały związane w wysokiego koka. Miała na sobie ubrania należące do Alex. Wyglądała komicznie w wojskowych spodniach i różowej podkoszulce z napisem „Pussy power". Zaczynałem współczuć, że ze względu na nasze stado i swoje lekkomyślność została nowym obiektem, na który polował jej sabat. Z drugiej strony, gdyby nie jej wybryk, sprawy mogłyby potoczyć się jeszcze gorzej. Nie cofnę czasu, więc nie powinienem do tego wracać. Teraz była już tylko Ana, powód, dla którego tak się poświęcałem.
Czarownica zadowolona moją obecnością uścisnęła mnie lekko, szepcząc do ucha:
— Dobrze, że zadzwoniłeś.
,,Gdyby nie potrzeba twojej magii, raczej by do tego nie doszło" – dodałem w myślach.
Zaraz za nią pojawił się Jack, który patrzył na mnie spode łba. Był wkurzony, zdecydowanie chciał mi teraz przywalić. Zamiast bójki wskazał kiwnięciem głowy Ignacio, który w dość szybki sposób, nawiązał rozmowę z kobietą. Miał ogromną słabość do płci pięknej.
— Kim on jest? — Zaciągnął się powietrzem, po czym zmienił treść pytania. — Czym on jest?
Gdy chciałem odpowiedzieć, że nie jest to teraz najważniejsze, mieszaniec sam postanowił się odezwać:
— Jego gorącym kochankiem. Pieprzonym jing jang seksapilu!
Całą resztę i Jacka zatkało. Will pierwszy raz nie wiedział, co ma powiedzieć. Właściciel baru za to natrafił na równego sobie rywala, jeśli chodziło o dogryzanie. Przewróciłem oczami, drapiąc się poza długim już zaroście.
— Jest mieszańcem nieważne jakim. Wie, jak się dostać do miejsca, gdzie może znajdować się Ana. — Spojrzałem na Willa, który nagle odzyskał głos. — Jasne?! — dodałem, chłodząc jego zapał do niepotrzebnych pytań. — W drogę.
Cała piątka wkroczyła do lasu. Tempo było zdecydowanie za wolne, jednak czarownica, jak i Ignacio nie mieli możliwości, aby przemienić się w wilka. Byli zbyt potrzebni do realizacji planu. Musiałem wpaść na niesamowity pomysł jak to rozegrać. Są zbyt niezdarni, aby mogli się utrzymać na grzbiecie zwierzęcia. Spadliby przy pierwszym zakręcie, plus mieszaniec miał mapę, nie odczyta jej, jadąc na moim wilku, jak na koniu. Choć...
Stanąłem, zatrzymując cały ruch. Włoch, który szedł tuż za mną, uderzył ciałem o moje plecy. Spojrzał na mnie pytająco. Kucnąłem przed nim, wskazując na moje plecy.
— Wskakuj, pobiegniemy.
Nie był zainteresowany, wykonał nawet krok do tyłu. Ja również nie byłem zadowolony z tego pomysłu, lecz dzięki temu będziemy w stanie dostać się szybciej do miejsca docelowego. Mężczyzna pokiwał przecząco głową.
— Chyba cię Bóg opuścił.
P.S.
Jako piękny bonusik, pokaże wam wspaniały kolaż, który wykonała dla mnie znajoma. Jest cudowny.
oraz mem, bo dawno nie było:
Życzę wszystkim spokojniej nocy :) Oczywiście zachęcam do komentowania!
Czy relacja Gerard i Ignacio, wskoczy na wyższy level?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top