Rozdział 3
GERARD
Niosąc dziewczynę, którą spotkałem dosłownie tego samego dnia, zastanawiałem się, jak bardzo potraciłem zmysły w tak krótkim czasie. Miałem w planach oczyścić myśli, a nie zgłupieć jeszcze bardziej!
Szatynka wierciła się, jakby leżała na rozgrzanej patelni, uderzając łokciem prosto w moją szczękę. Domyślałem się, że nie była to komfortowa sytuacja, jednak te poczynania wyłącznie utrudniały mi logiczne myślenie, gdy jej piersi odbijały się o moje plecy. Zacisnąłem szczękę przegryzając wewnętrzną część policzka, aby sprośne fantazje nie dolewały oliwy do ognia.
Skupiłem się na mokrej drodze, gdzie drobne krople deszczu, odbijały się o liczne kałuże.
Wpakowałem się w niezłe gówno! — pomyślałem, zdając sobie sprawę, jak cała ta sytuacja była daleka od moje normalnego zachowania. — Faktycznie traciłem rozum.
Wszystko wydarzyło się w zadziwiająco szybkim tempie, przez co praktycznie nie pamiętałem, w którym momencie przerzuciłem Anę przez ramię.
Wiesz co Gerard? — zapytałem sam siebie, co wyłącznie pokazywało, że nie było ze mną zbyt dobrze. — Czasami mam wrażenie, że ciche i spokojne życie jest dla ciebie udręką. — dobijałem się dalej w myślach. Co gorsza, to stwierdzenie było całkowicie poprawne. Będąc w sytuacji, gdzie zaatakowano moje stado, ja potrafiłem skupić myśli na obcej kobiecie, która podobnie, jak ja chorowała na rozdwojenie jaźni, godząc się na tę przechadzkę.
Wolną dłonią, przetarłem mokre czoło, zaczesując przy tym włosy do tyłu, aby ich dłuższe końce nie wpadały mi co chwila w oczy. Wyglądałem tragicznie i nie rozumiałem, dlaczego się na to wszystko godziłem. Wewnętrzny wilk, czuł dziwną satysfakcję, która gryzła się z moją frustracją, spowodowaną incydentem, do którego nie powinienem dopuścić. Wkurzony swoim zachowaniem przyśpieszyłem kroku, co odczuła dziewczyna, podskakując, obijając swój brzuch o moje ramie.
Mruknęła pod nosem parę przekleństw, poprawiając mokre ubranie, wyglądem przypominające jej drugą skórę. Miała krągłe biodra.
Lepiej skup się, gdzie zaparkowałeś samochód.
Trasa, jaką tu przybyłem zdawała się być o wiele dłuższa, niż na samym początku tego pościgu. Wędrówka się ciągnęła, skórzane spodnie kleiły do ud, a dziewczyna kichała coraz częściej, przypominając mi moją pochopną i złą decyzje. Plan na jaki wpadłem podczas naszej rozmowy, powinien pozostać w mojej głowie, a najlepiej szybciej z niej zniknąć, zanim niepotrzebnie wypaliłem o barze Jacka. To było zdecydowanie złe posunięcie... ale to zrobiłem. Zaproponowałem ludzkiej kobiecie, aby pracowała w barze, gdzie klientów można nazwać na wszystkie sposoby, z wyjątkiem określenia, że są ludźmi!
Wspaniały ruch! Twoja pozycja z osoby tonącej właśnie zmieniła etat na topielca!
Zostało mi jedynie pogratulować swojej bezmyślności i beznadziejności sytuacji, w której głęboko siedziałem. Nie posiadałem żadnego planu, i szczerze mówiąc, podniosłem ją jedynie po to, aby nie patrzeć, jak marzła w deszczu. Głupi, mogłem zaproponować kawę, zamiast zarzucać nią, jak peleryną!
To był dzień, w którym Gerard McGregor, uważany wśród bliskich za zdrowego i młodego zmiennokształtnego, stracił ostatnie szare komórki z przyczyn bliżej nieokreślonych.
Z niedowierzaniem prychnąłem, zdmuchując pojedynczą kroplę z czubka nosa.
— O czym myślisz? — zapytała Ana, która większość spaceru przemilczała. Nie było to niej podobne, sugerując się, chociażby wcześniejszą kłótnią, którą odbyła z przypadkowym mężczyzną.
Nie byłem przekonany co odpowiedzieć.
Właśnie zmieniłem plany i w sumie lepiej, żebyśmy się więcej nie widzieli? Poniosło mnie, jednak na szczęście otrzeźwiałem?! — Nie, nie mogłem, tak tego zakończyć.
Zamiast marnych prób wykrętu, powiedziałem:
— Myślę o tym, jaka jesteś ciężka.
W odpowiedzi poczułem dosyć mocne uderzenie w plecy. Nie hamowała swojej złości... bardzo zdrowe podejście.
— Ej! Nie pamiętam, bym cię prosiła o darmową podwózkę, jak ci coś nie pasuje, to mnie puść! — krzyknęła Ana.
Na chwilę nawet zastanawiałem się, czy tego nie zrobić. Puścić ją, po czym bezzwłocznie się oddalić w tylko mi znanym kierunku. Myśl była świetna, jednak wykonanie o wiele trudniejsze. Wilk nie chciał, abym ją zostawił. Warczał na samą myśl, że dziewczyna mogłaby zniknąć z jego oczu.
Lepiej, żeby się z tym pogodził, nie zamierzałem jej niańczyć, tylko tymczasowo wspomóc finansowo. Ona zarobi upragnione parę groszy, a ja pozwolę jej odejść, jak najdalej ode mnie.
Wilk zawył.
Zamknij się! — odparłem, czując, że skomlenie tak szybko nie zniknie.
— Nie ma mowy, chcę ci coś pokazać. — odparłem, żałując tych słów. Nie chciałem ich wypowiedzieć, jednak wilk miał tu sporą przewagę. Wykorzystywał chytre przekręty, których nie znosiłem. Jednych z nich było ciągłe wycie, niszczące moje biedne bębenki.
Najwidoczniej zwierzę szukało nowej rozrywki, którą sobie upatrzył akurat w Anie. Nie widziałem, jaki miał w tym cel, choć byłem pewny, że mogłem to nazwać etapem przejściowym. Znudzi się, tak samo, jak innymi zdobyczami. Chwilę się pobawi, a gdy ona złapie haczyk, porzuci zainteresowanie na rzecz świeżej zabawki.
— Może mi chociaż powiesz co?
— To niespodzianka...
— Nie lubię niespodzianek. — westchnęła Ana, kichając po raz setny raz.
Ja też nie — pomyślałem.
Na widok znajomego samochodu odetchnąłem z ulgą. Przyśpieszyłem tempo, by raz, dwa znaleźć się przy Jeepie. Z trudem otworzyłem drzwi od strony pasażera, po czym najdelikatniej, jak potrafiłem usadowiłem kobietę na wolnym miejscu. W pośpiechu odrzucałem na tył auta puste butelki po napojach i licznych papierkach po przekąskach, mając nadzieję, że nie odstraszę Any moją tendencją do bałaganiarstwa. Ona nie spuszczając wzroku z mojej osoby poprawiła pozycję, obejmując zmarźnięte kostki u nóg. Cała się trzęsła, choć sam wyraz twarzy pozostawał nieugięty. Wymalowana podejrzliwość dawała o sobie znać, a zaróżowione policzki przypominały mi, że mam do czynienia z ludzką i kruchą istotą.
Sapnąłem pod nosem ciche przekleństwo, gdy sam zajmowałem miejsce za kierownicą. Mokre ubranie nieprzyjemnie ślizgało się po równie mokrej skórze. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, na co przebudzony silnik głośno warknął. Na szczęście nadal współpracował. Odpaliłem klimatyzację, pierwszy raz od dłuższego czasu i w oczekiwaniu zerkałem, jak dziewczyna z przyjemnością reaguje na ciepło.
Nie byłem przekonany, czy dziewczyna zaakceptują moją propozycję, a tym bardziej nie sądziłem, aby Jack wyraził zgodę na moją głupią zachciankę. Czekało mnie jego szydercze spojrzenie wymieszane z dezaprobatą, która często tam gościła.
Zabije mnie... lub nie, to by było zbyt proste. Najpierw codzienne tortury, bym zapamiętał moje głupie wybryki do końca zasranego życia.
Będę żałował.
Już żałuję.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top