Rozdział 24


ANA

Krzyczałam. Przed nagłą utratą przytomności Gerarda, próbowałam złapać kierownice, jednak nie zdążyłam. Jego ciężkie ciało padło w przód, blokując jakikolwiek dostęp do panelu sterowania. Dziękowałam wszystkim bóstwom, że jego noga, również zwolniła pedał gazu. Auto stopniowo obniżało prędkość, choć wciąż poruszaliśmy się w niebezpiecznym pędzie. Oczami szukałam innego rozwiązania, aby uratować nas przed wypadnięciem z asfaltowej trasy. Nie wiedziałam, co mam robić, nie byłam kierowcą, nigdy nie prowadziłam.

Pomiędzy siedzeniami odnalazłam hamulec ręczny, bałam się, aby nie spowodować jeszcze większego wypadku, jednak nie miałam czasu, aby szukać innych rozwiązań. Chwyciłam drążek, powoli podnosząc go w górę. Robiłam to instynktownie, co w jakiś sposób pomagało. Hamulec zapiszczał poddany nagłemu obciążeniu. Tylne koła rozpoczęły walkę, zarzucając pojazdem, ale auto zwalniało. Odetchnęłam z ulgą, zerkając przez przednią szybę. Zbladłam. Zjeżdżaliśmy z drogi, prosto w las.

***

Otworzenie przerażonych oczu, wymagało ode mnie całej odwagi. Zrobiłam to. Zabrałam dłonie, które miały posłużyć za dodatkową ochronę dla twarzy. Słońce na zewnątrz zanikało za horyzontem, przez co potrzebowałam dłuższej chwili, aby przyzwyczaić wzrok do słabszego światła. W pierwszej kolejności zlustrowałam stan własnego ciała. Nie widziałam poważnych ran. Poduszki powietrzne zadziałały, chroniąc mnie przed twardym spotkaniem z deską rozdzielczą oraz boczną szybą. Oprócz kilku zadrapań i świeżo powstałych siniaków nie odczułam większych urazów. Żyłam, to najważniejsze!

Delikatnie odwróciłam głowę w stronę kierowcy. Bałam się, że przez nagłą falę adrenaliny, mogłam nie odczuć urazu w odcinku szyjnym, dlatego każdy ruch wykonywałam z najwyższą ostrożnością. Auto miało bliski kontakt z masywnym drzewem. Jedna z grubych gałęzi przebiła przednią szybę, tworząc mur między mną a Gerardem.

— Cholera! — przeklęłam, uświadamiając sobie, że Wielkolud przez cały czas pozostawał nieprzytomny.

Zrzucając nagle własny stan zdrowia na drugi plan, chwyciłam klamkę, aby otworzyć drzwi. Nie oponowały, czego nie mogłam również powiedzieć o pasach. Przeklęte pasy bezpieczeństwa, zablokowały się, kleszcząc mnie w fotelu.

— Cholera! — powtórzyłam, walcząc z ograniczoną swobodą ruchu.

Nie byłam w stanie nawet sięgnąć do schowka. Zdenerwowana, kopnęłam wspomniane miejsce. Powtarzałam czynność, aż drzwiczki ustąpiły, otwierając niewielką klapę. Ku mojemu zaskoczeniu, odkryłam tam nie tylko podręczny scyzoryk, ale także prawdziwy pistolet. Nie chciałam znać teraz powodu, dlaczego miał go przy sobie. Zdjęłam jeden z butów, aby w mało atrakcyjny sposób chwycić potrzebny mi sprzęt. Scyzoryk znalazł się w mojej dłoni, a ja przeszłam do czynności cięcia. Po kilku sprawnych ruchach byłam wolna. Wygramoliłam się, aby jak najszybciej dostać się do Gerarda. Otworzyłam wejście od jego strony, a to co zobaczyłam sprawiło, że zdobyta wcześniej adrenalina błyskawicznie opuściła moje ciało. Leżał nieprzytomny, oparty plecami o siedzenie. Podejrzewałam, że poduszka powietrzna odrzuciła go w tył.

Na pierwszy rzut oka, można by pomyśleć, że po prostu spał. Na drugi... było o wiele gorzej.

Ubranie pokrywała świeża krew, najbardziej w odcinku powyżej pasa. Dotknęłam materiał dłonią, przesuwając opuszkami palców w górę, aż natknęłam się na twarde drewno. Odskoczyłam jak poparzona, kiedy zrozumiałam, gdzie znajdują się centrum rany. Prawe ramię zostało przebite przez ostrą gałąź. Przestraszyłam się i to na tyle poważnie, że dotknięta bezsilnością pragnęłam zawyć niczym małe dziecko. Z trudem przywołałam się do porządku, Gerard potrzebował pomocy. Sprawdziłam puls. W głowie panował chaos, więc dopiero za kolejnym podejściem wyczułam, że serce wciąż bije. Odetchnęłam z ulgą, uginając się na zmęczonych nogach. Być może była to sprawka większego obrażenia. Nie patrzyłam, sobą zajmę się później. Jego stan był o wiele gorszy. Jeep uderzył od strony kierowcy, miażdżąc maskę od lewej strony.

Weź się w garść kobieto! Potrzebujesz skupienia, on potrzebuje twojego skupienia!

Zagryzłam zęby, bijąc się z kumulującym smutkiem. Chciałam ryczeć, popłakać się i najlepiej zatopić we własnych łzach. Objąć się ciepłym ramieniem rozpaczy, który uratuje mnie przed gonitwą reszty myśli.

Nie mogłam.

Nie mogłam pozwolić, by strach zawładnął nad moim ciałem.

On mnie potrzebował.

Ja potrzebowałam, by żył.

Plask!

Uderzenie, które wymierzyłam we własny policzek wyprowadziło mnie z chwilowego transu. Skóra piekła jak diabli, jednak ból wyrwał mnie z otępienia, a tego teraz potrzebowałam. Pomoc, Gerard potrzebował pomocy, najlepiej szpitalnej.

Aby wezwać karetkę potrzebowałam telefonu. Osobiście sama go tymczasowo nie posiadałam, nie znaczyło to jednak, że w ogóle go tu nie było. Podeszłam do nieprzytomnego ciała Wielkoluda, w poszukiwaniu jego komórki. Mężczyzna pozostawał we wcześniejszej pozycji, na co nie wiedziałam jak zareagować. Znaczna część mnie cieszyła się jednak, że nie był świadomy bólu, spowodowanym przebitym ramieniem. Dotknęłam pierwszej z kieszeni, niestety nie wyczuwałam pod materiałem niczego twardego. Sięgnęłam dalej, stając na palcach, aby móc sprawdzić kolejną kieszeń. Pusta. Zawyłam zrezygnowana, budując w głowie inne strategie. Miałam do wyboru małą liczbę opcji. Jedna z nich polegała na pieszej wędrówce do miasta. Nie wiedziałam, ile czasu zajmie mi znalezienie najbliższej żywej duszy, szczególnie że słońce coraz szybciej znikało za horyzontem.

Myśl dziewczyno!

Pobiegłam w stronę ulicy, rozglądając się za nadjeżdżającymi autami. Cisza. Jak na złość nikt tędy nie jechał. Niebo przybierało barwy nocy, a na mojej drodze brakowało ludzi.

— Cholera! — krzyknęłam w stronę lasu. — Potrzebuję pomocy! — dodałam, wiedząc, że jedynie marnuję własną energię.

Słońce chowało się w zawrotnym tempie, otulając moje ciało chłodnym mrokiem. Krążyłam po asfaltowej nawierzchni, wyczekując cudu. Nagle przystanęłam. Usłyszałam dźwięk. Był dziwnie znajomy. Skupiłam się na nim, szukając skąd dochodzi. Nie powinnam czuć zaskoczenia, że wróciłam do rozbitego auta. Nie powinnam także być zaskoczona, że dźwięk, którego szukałam, sygnalizował nadchodzącą rozmowę w telefonie Gerarda. Podbiegłam do niego, kolejny raz rozglądając się za urządzeniem. Znalazłam go na podłodze przy tylnych siedzeniach. Musiał się tam dostać, kiedy auto uderzyło w drzewo. Roztrzęsionymi dłońmi, chwyciłam komórkę, bojąc się tego, że w każdym momencie mogą ją zgubić. Na wyświetlaczu ujrzałam zieloną słuchawkę wraz z imieniem Jacka. Automatycznie wcisnęłam przycisk, zanim mógłby się rozłączyć. Znajomy głos przyniósł mi odrobinę ukojenia. Poczułam się lepiej, gdy szorstki ton Jacka, obudził mnie z tego ciągnącego się letargu.

— Halo? Gerard, gdzie do cholery jesteś? Miałeś tu by...

— Jack! To ja Ana, mieliśmy wypadek, a teraz Gerard leży nieprzytomnie w samochodzie. Jest tyle krwi, jego ramię... — Walczyłam z napływającymi łzami. — Nie wiem, co mam robić — przerwałam mu.

Nie musiałam czekać na odpowiedź, usłyszałam ją natychmiast.

— Gdzie jesteście? — zapytał krótko.

— Nie wiem — wyszeptałam bardziej do siebie, rozglądając się za znajomym punktem, który mógłby mi pomóc opisać miejsce, gdzie zdarzył się wypadek.

— Skup się, Ano. — Jack był stanowczy, potrzebowałam tego.

Zakryłam oczy, przywołując w myślach dzisiejszą trasę od powrotu z galerii.

— Wyjechaliśmy z miasta, kierując się w stronę baru. — Zagryzłam dolną wargę, powodując napływającą falę bólu. — Jechaliśmy chwilę przez las, potem Gerard stracił przytomność, zjechaliśmy z drogi. — Skupiłam się bardziej, by niczego nie pominąć. — Widać auto z ulicy. Mogę wybiec na szosę, abyś mógł mnie zobaczyć.

— Tak zróbmy — odparł łagodnie. Zapewne słyszał, że słabo sobie radzę. — Już siedzę w samochodzie, zaraz będę — zapewniał mnie.

Jęknęłam, bałam się.

— Ana, posłuchaj mnie teraz uważnie. Jesteś w tym momencie jedyną osobą, która jest najbliżej Gerarda. On będzie potrzebował twojej pomocy, dlatego, nie możesz pozwolić mu się ruszać, a tym bardziej spanikować, jeśli usłyszysz, że się budzi.

Zastygłam w bezruchu, analizując jego słowa. Jestem teraz jedyną pomocą dla niego. Przecież to było zbyt wiele, nie byłam w stanie pomóc sobie, a co dopiero...

— Weź głęboki oddech — Jack znów się odezwał, jakby widział mnie w aktualnym stanie. — Rozumiem, że się boisz, jednak dla dobra Gerarda, musisz być opanowana. — Miał niezwykle spokojny głos. Był przeciwieństwem mnie. — Niedługo będę, dlatego trzymaj telefon w ręce i obserwuj drogę. — Prawdopodobnie miał się rozłączyć, jednak po chwili zastanowienia dodał. — Popracuj nad oddechem, słyszę przez słuchawkę, jak panikujesz.

Rozłączył się.

Posłuchałam się go. Jednak zamiast na oddechu, skupiłam się na krokach. Chodziłam między autem a ulicą, nasłuchując jakichkolwiek innych dźwięków. Słońce już całkowicie zaszło. W mroku obserwowałam nieprzytomnego Wielkoluda, sprawdzając co chwila jego puls. Żył. To było dla mnie teraz najważniejsze. Przy kolejnym z okrążeń, ujrzałam w oddali światła. Nie czekając, podbiegłam pod szosę, machając energicznie dłońmi. Nie miałam już siły na krzyk. Auto posłusznie zaparkowało tuż obok mnie. Ku mojemu zdziwieniu, zanim stanęło drugie. Przez chwilę myślałam, że wyjdą z niego obcy przejezdni, jednak odsapnęłam z ulgą, widząc znajomą twarz Jacka. Za nim drzwiami klapnął Will. Pierwszy z nich ominął mnie, nie zamieniając ze mną ani jednego słowa. Nie oponowałam, chciałam, by od razu się nim zajął. Will za to dotknął mnie przyjacielsko za ramiona.

— Byłaś dzielna — oznajmił, po czym dołączył do Jacka.

Precyzyjnie i delikatnie, przycięli gałąź, wyjmując zranionego Wielkoluda. Jack nie powstrzymywał się od komend w stronę Willa, na co tamten z łatwością mu odpyskowywał. Mimo ciętych wymian zdań sprawnie razem pracowali. Usadowili ciało Gerarda na tylnym siedzeniach w samochodzie Jacka. Wtedy zareagowałam.

Podbiegłam do mojego szefa, który starannie układał nieprzytomnego chłopaka, zabezpieczając zranione ramię. Przeraziłam się, widząc, że twarz Gerarda straciła kolory. W jego ciele wciąż tkwił kawałek gałęzi.

— Co wy robicie? Trzeba zadzwonić po ambulans, przecież stracił dużo krwi! — Szarpnęłam bluzkę Jacka, by zwrócić jego uwagę. On spokojnie przerwał wykonywaną czynność, aby równie spokojnie się do mnie odezwać.

— Ana, sama dobrze wiesz, że szpital znajduje się w sąsiednim mieście. Jak myślisz, w jakim czasie tu przyjadą?

Zamilkłam, zastanawiając się nad rozsądną odpowiedzią.

— Zawiozę go tam szybciej niż karetka, zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze.

Chwycił mój podbródek, sprawiając, że musiała spojrzeć w jego oczy. Przy świetle księżyca wydawały się czarne, jak u Gerarda.

— Możesz na nim polegać — rzucił za nim Will. — W poprzednim życiu sprawował funkcje medyka wojskowego.

Jack nie odpowiedział, jedynie skrzywił się na jego uwagę. Teraz nie byłam pewna, czy im wierzyć.

— Wiem, jak bezpiecznie przewieźć go w odpowiednie miejsce — zapewnił Jack, przekonując mnie tymi słowami, abym nie sprawiała mu więcej problemów.

Kiwnęłam głową, wreszcie zgadzając się na jego decyzję. Zdecydowanie radził sobie teraz lepiej niż ja. Raczej byłam gotowa powierzyć mu w ręce jego bliskiego przyjaciela. Jack puścił mój podbródek, łagodnie oddając mnie w ręce Willa. Chłopak bez ostrzeżenia objął mnie ramieniem, przyciągając do swojej klatki piersiowej. Sapnęłam, czując, jak mocno mnie trzyma. Drugą ręką rozpoczął głaskanie po głowie. Chwilowa bliskość sprawiła, że nie zwróciłam uwagi, kiedy Jack odjechał, zostawiając naszą dwójkę samą. Will nie przestawał mnie tulić, co na początku mi przeszkadzało, chciałam się uwolnić, jednak nie pozwalał mi na to. Schylił twarz do mojego ucha, aby wyszeptać:

— Możesz już odpuścić, Gerard jest bezpieczny.

Zesztywniałam jeszcze bardziej, lecz nie na długo. Miłe głaskanie, skłoniło mnie po czasie do rozluźnienia obolałych mięśni. Nawet nie wiedziałam, że wciąż byłam tak mocno spięta. Will nadal szeptał, jak dobrze się spisałam. Nie miałam siły walczyć, nie chciałam. Oparłam się o niego, na co nie protestował. Zamknęłam oczy, wyłączając napływające myśli. Skupiłam się wyłącznie na cieple i zapachu Willa, który działał na mnie kojąco.

— Teraz już wszystko będzie dobrze — ciągnął dalej, a ja mu głupio uwierzyłam.

***

—Możemy już jechać — oznajmiłam słabym głosem.

Emocje stopniowo opuszczały moje przebodźcowane ciało, pozostawiając po sobie nieprzyjemną pustkę. To dziwne, uczucia mieszały się w mojej głowie, dzieląc mnie na dwie przeciwne sobie potrzeby. Z jednej strony pragnęłam ciszy, aby poukładać natłok nagromadzonych informacji, jednak z drugiej bałam się momentu pozostania samemu w niewielkiej kawalerce nad barem. Nie chciałam być teraz... nie wiem, to głupie. Nie czułam się dobrze z tą myślą. Nie byłam do tego przyzwyczajona.

Wyswobodziłam się z ciasnego uścisku Willa, który przez cały ten czas bacznie mnie obserwował. Włosy miał spięte w luźny kok, przez co sprawiały one wrażenie, jakby w każdej chwili miały się uwolnić od gumki. Nie wiedziałam, dlaczego akurat to zwróciło moją uwagę.

— Dobrze — Głos Willa był cichy, tak samo łagodny jak od momentu przyjazdu. Być może bał się, że mnie spłoszy.

Niczym prawdziwy dżentelmen, otworzył dla mnie drzwi od strony pasażera, pomagając mi zająć miejsce. Zapiął za mnie pasy, co nie było potrzebne. Nie byłam sparaliżowana, mogłam przecież zająć się tym sama. Zadowolony z siebie, energicznie siadł na miejsce obok. Złapał kierownicę, lecz zaraz zabrał dłonie, jakby zostały poparzone. Zerknął na moje zgarbione ciało, które w tym momencie obejmowałam ciasno ramionami. Nie skomentował tego. W ciszy podniósł temperaturę, naciskając odpowiedni przycisk przy głównym panelu. Auto nadal nie ruszyło. Obydwoje skupiliśmy ostatni raz wzrok na niszczonego Jeepa. Straszne wspomnienia powróciły. Nieprzytomne ciało Gerarda, krew spływająca po jego ramieniu...

— Zbyt intensywnie o tym myślisz — przerwał mi głos mężczyzny obok.

Odwróciłam głowę w jego stronę, na co kąciki jego ust powędrowały w górę. Uśmiechał się zapraszająco, lecz nie potrafiłam odpowiedzieć mu tym samym.

— Gerard jest twardym zawodnikiem. To nie pierwszy raz, jak nadział się na niebezpieczeństwo — zażartował, bawiąc się znaczeniem ostatniego zdania.

Jak mógł się z tego śmiać? Przecież jego przyjaciel był teraz ciężko ranny!

Zauważył, że go słucham, co zmotywowało go do dalszej rozmowy.

— Kiedy miał on dziesięć lat, uznał, że chce zostać Tarzanem. Sam wtedy byłem od niego niewiele młodszy, więc od razu uznałem to za idealny pomysł. —Zaśmiał się pod nosem. — Musisz sama przyznać, że bycie dzikusem w dżungli jest największym spełnieniem marzeń każdego, prawda?

W oczach błysnął mu zadziorny błysk, na co mimowolnie zareagowałam, przewracając oczami. Kontynuował.

— Do realizacji celu, potrzebowaliśmy oczywiście dżungli, co jak się domyślasz było niemożliwe do osiągnięcia, szczególnie dla dwójki dzieciaków. Dlatego też zgodnie uznaliśmy, że zadowolimy się wysokimi drzewami, mimo braku dostępnych lian, do przemieszczania się między nimi. Wiesz, tak jak Tarzan to robił. Tak więc po dłuższej naradzie, zapuściliśmy się w las w poszukiwaniu czegokolwiek, co sprawi, że staniemy się prawdziwymi dzikusami. Nie pamiętam, jak uciekliśmy spod radaru rodziców, jednak nie był to pierwszy raz, gdy puszczaliśmy się samopas w znajome, roślinne tereny. Wracając do tematu. — Potrząsnął głową, skupiając się na głównym wątku. — Po godzinie szukania, Gerard oznajmił, że znalazł odpowiednie drzewo, na którego szczycie powinniśmy zaryczeć jak goryle, aby obwieścić tutejszym zwierzętom o nowych królach tych ziem.

Tym razem to ja prychnęłam śmiechem, na co Will tylko entuzjastyczniej opowiadał dalej.

— Wdrapanie się było łatwiejsze niż zejście. Dowiedzieliśmy się o tym po fakcie, gdy zmęczeni wysiłkiem fizycznym, oddychaliśmy ciężko kilka metrów nad ziemią. Do tej pory pamiętam, jak mocno byłem przerażony myślą, że zostaniemy tam już na zawsze. — Nagle zawstydzony, podrapał się po głowie, uwalniając z koka kolejne pasma włosów. — Byłem tylko niewielkim brzdącem, rozpłakałem się. Dla mnie to był koniec, pewnie myślałem, że tam już się zestarzeję.

Walczyłam, by nie pokazać, jak mnie to bawiło.

— Gerard już wtedy był poważniejszy, niż stanowił na to jego wiek. Dlatego też postanowił zaryzykować. Na początku szło mu to nawet dobrze, mimo balastu w postaci brzuszka, który wtedy posiadał. Od zawsze miał tendencje, aby zajadać stres, szczególnie słodyczami...

— Do celu — ponagliłam go. Czekałam na finałową scenę. Nawet nie poczułam, że wstrzymałam oddech, kiedy wreszcie Will doszedł do kluczowego momentu.

— W połowie drogi jedna z gałęzi nie wytrzymała ciężaru. Spadł na ziemię, łamiąc tym rękę i chyba dwa żebra.

Wypuściłam ze świstem powietrze. Mężczyzna patrzył na mnie tym swoim specyficznym spojrzeniem. Miałam wrażenie, że czytał ze mnie jak z otwartej księgi.

— Ale mimo wypadku doczłapał się po pomoc dla mnie — dokończył historię. — Dlatego nie powinnaś wątpić w jego siłę. To waleczna bestia, nigdy się nie poddaje.

Kiwnęłam głową. Miał rację, nie powinnam tak łatwo się załamywać. Gerard z tego wyjdzie, Jack zawiózł go bezpiecznie do szpitala, a ja z samego rana złożę mu wizytę. Karmiłam się tą nową wizją, była łatwiejsza do przełknięcia niż te wcześniejsze.

— Teraz ważniejsze pytanie, Ana.

Poczułam się przywołana do tablicy, więc wróciłam uwagą do kierowcy.

— Tak?

— Czy tobie nic się nie stało? Masz jakieś rany? Czujesz, że coś cię boli? — wypytywał, samemu analizując stan mojego ciała.

Obejrzałam się niedbale, nie będąc oswojoną do tego typu uwagi. Zazwyczaj to ja byłam tą, która martwiła się o ojca, po jego kilkudniowych narkozach alkoholowych.

— Wszystko w porządku, naprawdę możemy już jechać.

Zapewniłam Willa, choć nie wyglądał na przekonanego. Ja też nie.

***

Resztę trasy przebyłam w zamyśleniu. Martwiłam się ciągle o stan Gerarda, a Will uszanował to, nie zagadując mnie więcej, niż musiał. Oczywiście nie obyło się bez pytań dotyczących mojego życia, zainteresowań oraz tego, gdzie widzę siebie za kilka lat. Jak na dziwacznej rozmowie kwalifikacyjnej — pomyślałam, krzywiąc się od razu na samą myśl, że powinnam szukać nowego lokum. Jack wyraził się jasno, ustalając mi jedną jedyną regułę pracy u niego. Miałam ograniczony czas.

Na ostatnie pytanie nie odpowiedziałam, zbyłam je nieśmiałym uśmiechem. Nie mogłam się przyznać, że przez ten okres chciałam się stąd wydostać. Najszybciej, jak tylko pozwoliłaby mi na to moja determinacja i chęć walki.

Samochód zatrzymał się, jednocześnie mnie uwalniając od możliwych, niezapowiedzianych pytań ze strony kierowcy. W pośpiechu przeszukiwałam kieszonki w poszukiwaniu kluczyków od baru, lecz jednak coś mnie zatrzymało. Rozejrzałam się przez szybę, analizując obcy mi obszar. Rozumiałam, że było ciemno, jednak teren przed nami był całkowicie inny od tego, do którego mieliśmy się udać. Przynajmniej tak myślałam.

Auto zaparkowało na osiedlu pełnym bliźniaczych domów. Stanęliśmy przy jednym z nich, na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się on od reszty. Przeanalizowałam fakt, że byliśmy znów w mieście. Nie zareagowałam, gdy prowadził, byłam zbyt ufna i zbyt głupia, pochłonięta myślami o kimś innym niż ja. Znów popełniałam ten sam błąd. Zagryzłam wnętrze policzka, zdenerwowana na samą siebie.

— Dlaczego mnie tu przywiozłeś? — zapytałam, panując nad własnym głosem. Tak naprawdę, chciałam krzyczeć.

Will tym razem nie odpowiedział. Chwycił mnie twardo za łokieć, po czym poprowadził pod same drzwi. Nie reagowałam, byłam w zbyt sporym szoku, aby choćby pisnąć. Co on knuł, do cholery?! Z wielkim jak szopa wyrazem zmieszania na twarzy, stałam niczym ostatnia idiotka przed obcymi dla mnie drzwiami. Raczej nie mieliśmy w planach rozdawania ciasteczek, prawda?

Will mrugnął z rozbawianiem, widząc moje obawy, których nawet nie starałam się ukrywać. Bardzo zabawne — pomyślałam sarkastycznie.

Usłyszałam szelest po drugiej stronie, a po chwili moim oczom ukazała się znajomą twarz. Alex, przebrana w różową pidżamę, patrzyła na nas z niedowierzaniem. To była prawidłowa reakcja, którą szczerze popierałam.

Will nie miał zamiaru odezwać się pierwszy. Dziwnę, zwracając uwagę na to, że akurat jego usta raczej rzadko się zamykały. Spojrzałam na wysokiego chłopaka, na którego twarzy gościła mieszanina różnych emocji. W zdumieniu uznałam, że jedną z nich był strach... a może wstyd? Nie byłam pewna i tym bardziej nie chciałam tego oceniać. Staliśmy więc w milczeniu, patrząc pusto przed siebie.

Pierwszą osobą, która straciła cierpliwość okazała się być Alex.

— Co ty tu robisz? — wysyczała.

Poczułam się pominięta w tym pytaniu, jednak nie byłam urażona. Bardziej ciekawiła mnie relacja tamtej dwójki. Już od samego początku, dostrzegłam dziwny zgrzyt między nimi.

Will zdenerwowany, poprawił włosy, niszcząc kok jeszcze bardziej. Przez chwilę, obawiałam się, że jednak się nie odezwie, przez co będziemy tu stać, skrępowani swoim towarzystwem aż do świtu.

— Miała z Gerardem wypadek samochodowy... — zawahał się przed kolejnym doborem słów. — Jack zajął się chłopakiem, ale Ana. — Tu spojrzał na mnie, jego wzrok się zmienił. Chyba poczuł ulgę, że był tu ze mną. Chciałam mu przypomnieć, że to on mnie tu przywiózł. Westchnął. — Ana bardzo to przeżywa, dlatego uważam, że potrzebuję teraz miłego i ciepłego grona wsparcia. Kobiecego grona wsparcia — dodał, poprawiając się.

Alex rozszerzyła szerzej oczy. Widziałam, że ma w głowie same pytania.

— To cześć. — rzucił Will, wycofując się, zanim jedna z nas zareagowała. — Zajmijcie się nią dobrze! — krzyknął, wsiadając do auta.

Obróciłam się w jego stronę, chcąc go zatrzymać, lecz zostałam zatrzymana. Usłyszałam za sobą ciężki oddech dziewczyny. Pewnie żałowała, że w środku nocy jest zmuszona zająć się rozchwianą emocjonalnie koleżanką z pracy.

— Chodź do środka maleńka, mam coś, co postawi cię na nogi.

Nie tego się spodziewałam.

Mieszkanie od środka było pokryte dwoma przodującymi kolorami — czerwienią i różem. Nie tego się spodziewałam, po Alex, której wyglądem było bliżej do gotki. Chociaż w sumie, czego ja oczekiwałam? Trumien?

Dziewczyna poprowadziłam mnie korytarzem do salonu. Musiałam przyznać, że styl tego miejsca przyciągał wzrok. Wszędzie mogłam dostrzec różnego rozmiaru bożki, a na ścianach wisiały obrazy nagich kobiet o chyba wszystkich kolorach skóry i w bogatych pozach. Zarumieniłam się na sam ich widok. Nie byłam na to przygotowana. Wstydziłam się martwych malowideł, co ze mną było nie tak?! Byłam tak zajęta unikaniem spojrzeń ze ścian, że nie zauważyłam obcej osoby na kanapie. Wzdrygnęłam się przestraszona, nie sądziłam, że Alex z kimś mieszka.

Czarnoskóra nieznajoma pomachała przyjacielsko w moją stronę. Odmachałam niezręcznie.

— To Ana, opowiadałam ci o niej — Wskazała na mnie, co jeszcze bardziej mnie krępowało. — A to moja dziewczyna, Zoe — dokończyła, wypinając dumnie pierś.

Zoe podniosła się z kanapy w kształcie serca, podchodząc do nas z wielkim uśmiechem, Czułam od niej miłe wibracje, co rozluźniło spięte ciało. Była to piękna, krągła kobieta z różowym afro na głowie. Wyróżniała się z tłumu tak samo jak Alex.

— Miło mi cię poznać — przywitała się, a jej głos był zadziwiająco wysoki. Odpowiedziałam na uścisk dłoni.

— Mi ciebie również — Mój głos za to brzmiał nienaturalnie, jakbym zmuszała się do wypowiedzi.

Chciałam zabrać dłoń, ale Zoe nie miała zamiaru jej puścić. Wzmocniła uścisk, przyciągając sobie dłoń bliżej twarzy. Alex od razu wytłumaczyła to zachowanie.

— Zoe jest wróżką i najwidoczniej chce ci czytać z dłoni — zaakcentowała słowo chce, pewnie po to, aby zwrócić nie mi, a jej uwagę na ten nagły akt.

Zoe zrozumiała aluzję, odrywając wzrok od wnętrza dłoni.

— Bardzo przepraszam, zboczenie zawodowe. Czy mogłabym... — nie dokończyła, wróciła do wcześniejszej pracy. Nie miała na tyle odwagi, aby jej przerwać.

Alex westchnęła ciężko, mimo to jej oczy błyszczały zadowolone. Nie wstydziła się za Zoe, raczej wyglądała na szczerze zauroczona tą dziewczyną. To ciepło uderzyło mnie znienacka, było przyjemne. Zazdrościłam tego spojrzenia, chyba każdy z nas chciałby poczuć się kochanym.

— Przyniosę ci piwo — zwróciła się w moją stronę, nie powstrzymując się przed puszczeniem do mnie oczka. — Na dłoni się nie skończy. — Zarechotała, kierując się w stronę kuchni. 

P.S.

Od razu ostrzegam, że teraz czekają mnie egzaminy i kolejny rozdział może nie być zbyt wcześnie (autor wraca myślami do wcześniejszych kilkumiesięcznych przerw). Zapraszam do komentowania, to mnie motywuje do działania!  Pozdrawiam moich czytelników i życzę miłego weekendu :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top