Rozdział 54 część I
Gerard
Ewa przez dłuższą chwilę stała przy niewidzialnej barierze ochronnej, która dzieliła mnie od Any. Czas mijał, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które czyhało na naszą grupę. Wampiry nie przybywały, jednak ich obecność była jedynie kwestią czasu. Niedługo sami odczują naszą obecność.
— Co ona tyle wyczynia? — zapytał Will, pozostając w wilczej postaci, jego głos rozszedł się po naszych głowach. Obydwaj wraz z Jackiem spojrzeliśmy na niego z irytacją.
— Jak widać coś ważnego — odwarknął Jack. — Na twoim miejscu bym się skupił na przeszukiwaniu terenu, zaraz przybiegnie reszta tej hołoty.
Wilk niechętnie zawrócił, oddalając się na odległość kilku metrów. Przyłożył pysk do ziemi, aby zaciągnąć się jej zapachem. Wysiłek daremny, te bestie również miały dobrego maga. Z naszej całej piątki tylko ja byłem w stanie wyczuć ich woń. Will, wiedząc, że nic nie znajdzie, usiadł ciężko tyłem w naszą stronę. Całą swą uwagę skupił na lesie, a raczej na istoty, które się w nim ukrywały. Był niecierpliwy jak zawsze... zresztą mnie również gonił czas. Ile mi jeszcze zostało?
Czarownica w skupieniu dotykała powietrze, co jakiś czas wytwarzając spomiędzy jej palców niebieskie iskierki. Z daleka odczuwałem jej zdenerwowanie. Głośno oddychała, a twarz przybrała kolor jej włosów. Najwidoczniej pradawna magia była ponad jej siły.
Postanowiłem do niej podejść, pomimo sprzeciwu Jacka i Ignacio. Czym bardziej zbliżałem się do bariery, tym mocniej moje ciało doświadczało nadmiaru magi, które kłębiło się w tym miejscu. Każdy włos na moim ciele stanął dęba, a wszelka szara komórka radziła, aby natychmiast stąd uciec. Byłoby racjonalnie, gdybym chociaż raz ich posłuchał.
Ewa już dyszała, pot spływał po jej czole, a z rozchylonych warg wylatywała para ciepłego powietrza. Słońce zdążyło już dawno zniknąć, zastępując je ciemną porą dnia. Był środek nocy, najlepszy czas dla wszystkich drapieżników, idealny na łowy.
Stając tuż za kobietą, poczułem szczypanie na plecach, ona również. Wzdrygnęła, starając się dotknąć za trudno dostępne miejsce dokładnie między barkami. Znak symbolizował o klątwie, która na nas spadła. Nie myśląc, chwyciłem ją za sztywne ramię, nie protestowała.
— Co się stało? — zapytałem, choć doskonale zdawałem sobie sprawę. Była zbyt słaba, aby otworzyć przejście.
Westchnęła, zaprzestając skomplikowanych ruchów rękami. Jasne ogniki momentalnie zniknęły.
— Właśnie doświadczyłam mocy pradawnej magi, mogę szybko streścić, że jest na cholernie wysokim poziomie.
Wszystko było pod górkę.
— Posłuchaj, jeśli czegoś potrzebujesz, daj mi zna...
— Potrzebuje mocy! — przerwała surowo. — Kurwa, potrzebuje potężnego zaklęcia. — Zgiętym nadgarstkiem przetarła mokre czoło.
Powoli docierał do mnie przekaz tych słów. Chciała siły, a wraz z tym towarzyszyła zakazana magia.
— Nie musisz tego robić — skłamałem. Potrzebowałem mocy wiedźmy, szczególnie tej powiązanej z jej ciemną stroną. Niestety, nie mogłem zmusić jej do czegokolwiek. Cierpliwie czekałem, aż sama podejmie taką decyzję.
Rudowłosa kobieta w milczeniu zdecydowała się na radykalny krok.
— I tak już na mnie polują, nie mam nic do stracenia... prawda?
Nie czekając na moje potwierdzenie, zwróciła się w kierunku reszty.
— Będę potrzebować ofiary, a nawet dwóch — widząc nasze zaskoczenie, dodał: — wystarczy mi wasza krew.
Zgłosiłem się natychmiastowo, wyciągając do niej dłoń, drugi był Jack, lecz Ewa zatrzymała go od razu.
— Nie mogą być to osoby tej samej rasy.
Wszyscy, nawet Will, odwrócili głowę w stronę mieszańca.
— Ignacio? — Głos kobiety delikatnie zaprosił go do dołączenia.
Włoch zmarszczył brwi. Nie chciał tego robić, a tym bardziej tu być. Nie wyglądał, jakby miał zamiar podejść.
— Przysięgam na wszystko co żywe, że jak zaraz nie podejdziesz, to własnoręcznie pobiorę ją od ciebie!
I tak moja cierpliwość, i wdzięczność do towarzyszy, w ciągu sekundy poszła się jebać.
Ignacio, mamrocząc pod nosem przekleństwa, ruszył w naszym kierunku. Jego spojrzenie przekazywało mi całą nienawiść, jaką w sobie nosił. Zapewne w myślach zabijał mnie na wszystkie możliwe sposoby. Nie umknął nawet widok środkowego palca, wycelowanego tuż na mnie.
— Świetnie — skwitowała Ewa. — Teraz wykonajcie nacięcia we wnętrzu dłoni... obowiązkowo lewej.
Energicznie bez mrugnięcia okiem pozwoliłem, aby jeden z paznokci przybrał kształt ostrego pazura. Ostry szpon bez oporów przeciął moją skórę, wykonując idealne, wręcz chirurgiczne cięcie. Czerwona maź wypłynęła na zewnątrz.
— Podaj swoją — poprosiłem Włocha, choć jak zwykle nie chciał ze mną współpracować.
— Mogłeś przynajmniej odkazić, nie chce żadnego syfa. Tak powstałe te dżumy i inne chujostwa. Byłeś chociaż szczepiony jako szczeniak?
Czy naprawdę potrzebowałem go żywego?
Jego chytry uśmieszek sprowokował mnie, abym zaatakował. Zadrapałem jego dłoń, gdy jego uwaga zwróciła się na kobietę. Zasyczał z bólu, ściskając ranę. Emocję spotęgowały mój gniew, przez co uraz był bardziej głęboki, niż planowałem. Krew bryznęła, brudząc nie tylko jego, ale również podkoszulek Ewy.
— Ty chory poje...
— Mamy to, co teraz? — przerwałem jęki mężczyzny.
— Skurwysyn — szepnął pod nosem, doskonale wiedząc, że to usłyszę. Will wybuchł niepohamowanym śmiechem, nawet Jackowi drgnęła górna warga.
— Strasznie ostra ta twoja kochanka, Gerard — Will przekazał mi tę wiadomość w myślach. Miał niesamowity ubaw z zaistniałej sytuacji. Wilcze rozmowy były całkiem wygodne, ale jednocześnie wkurzające, szczególnie gdy najbardziej interesowała cię cisza. Jack odwrócił się w jego stronę zapewne, abym nie widział, jak również śmieje się z tego wszystkiego.
— Musimy je połączyć, chwyćcie się za ręce. — dziękowałem w duchu, że przynajmniej ona zachowała profesjonalizm.
Byłem lekko zaskoczony, gdy mieszaniec grzecznie wykonał polecenie. Czyżby się bał, że tym razem przetnę jego żyły? Ignacio widocznie przerażony trząsł się, dotykając mojej skóry.
Dobrze, przynajmniej będzie się słuchał.
KIedy doszło do naszych uścisków, Ewa wyciągnęła z kieszeni spodni malutki notesik, aby po chwili wyrwać z niego jedną kartkę, którą podłożyła tak, aby zmieszana krew, ściekała prosto na nią. Kilka dużych kropli zabarwiło jej jasny odcień na szkarłatny. Widząc moje zmieszanie, wyjaśniła:
— To srebrzysty pergamin. Bardzo drogi i trudno dostępny, ale idealnie zastępuje rysowanie run na takim zadupiu jak to... plus przyśpiesza czas reakcji.
Jednym słowem – kolejne magiczne ustrojstwo, o którym nie miałem zielonego pojęcia. W życiu bym nie pomyślał, że posiadają podręczne runy i pentagramy do składania ofiar. Jednak dwudziesty pierwszy wiek dopadł również wiedźmy.
Malusieńki papierek, wielkości moich dwóch placów, spłonął podczas wypowiadanych słów przez Ewę. Wchodząc we własną mantrę, mruczała pod nosem zdania. Chwilami mogłem wyłapać pojedyncze słowa, które nawet rozumiałem. Ciemność i śmierć powtarzały się zbyt wiele razy, co mnie niezłomnie przerażało.
— Robiłaś już to kiedyś? — Ignacio zdecydowanie podzielał moje zbłąkane myśli, pytając ją o to.
Ewa przerwała litanie, po czym z nieśmiałym uśmiechem odparła:
— Składanie ofiary... nie. Rozpoczęcie rytuału, który może nas wszystkich zabić? Tak.
Powróciła do mrocznych zaklęć, które po jej wyznaniu jedynie spotęgowały moje obawy. Musiałem być silny, byłem tu dla ukochanej.
— Psie — Ignacio zwrócił się tym razem do mnie. — Jeżeli przez nią zginę, obiecuję, że zamorduję cię, jako duch, szkielet, czy chuj wie co ze mnie wyjdzie.
— Jeżeli teraz zginiemy, to obiecuję, że sam się wykończę.
Potajemnie zawarliśmy pakt, który miałem nadzieję nie dojdzie do skutku. Zawsze pozostawało ziarenko wiary, że Ewa poradzi sobie z czarną magią, jak do tej pory szło jej przecież... tragicznie.
Ziarenko wiary zaczęło się teraz smażyć w piekle.
Zginiemy tu!
Puściłem dłoń Włocha, którą do tej pory ściskałem. Z wielkim zwątpieniem spojrzałem na resztę, która wyłącznie wzruszyła ramiona.
Musimy zaryzykować.
Nagle poczułem okropnie zimny chłód. Na moich nagich rękach pojawił się szron, mimo że noc nie zapowiadała spadku temperatury. Panującą ciemność rozjaśniły dwa czerwone ogniki, które w coraz szybszym tempie krążyły wokół czarownicy. Ich łuna odstraszała nie tyle co ludzi, ale również nas... drapieżników. Płomienie rosły, jakby z każdą sekundą dostawały potrzebny im pokarm. Włosy wiedźmy przybrały ten sam ognisty wygląd, unoszone przez nagły i porywisty wiatr. W nieoczekiwanym momencie jej głos ucichł, światło przygasło, a cała atmosfera wróciła do normalności. Myślałem, że to już koniec, jednak w tym samym momencie całe ciało kobiety zapłonęło żywym ogniem, a ona sama stała teraz metr nad ziemią, lewitując. Otworzyła oczy, choć nie mogłem dostrzec tam normalnych źrenic, a jedynie jarzący się ogień.
Moc, którą posiadała, była potężna i przerażająca. Na pewno czarna strefa magii pozwalała na większą potęgę, co mogłem teraz potwierdzić, widząc jej skrawek na własne oczy. Pozostawało wyłącznie pytanie, czy Ewa nad nią zapanuje?
— Ewa! — krzyknął Jack — Brama! Otwórz bramę!
Czarownica odwróciła głowę w jego stronę, mimo że wyglądała, jakby przekaz jego słów do niej nie dotarł. Na szczęście kiwnęła potwierdzająco głową, rozciągając ręce w kierunku bariery, która zagradzała nam drogę. Płomienny blask wystrzelił spomiędzy palców, lecąc wprost przed siebie. Niewidzialne pole przerwało jej tor lotu, gdy na nie natrafiła. Płomienie stopniowo wypalały mur, który ukazywał nam całkowicie inne miejsce, zadziwiająco różniące się od tego, które otaczało nas dookoła.
Kobieta krzyknęła z bólu, a ja zauważyłem, że jej światło powoli blednieje. Traciła energię. Spojrzałem na dziurę, która była już na tyle duża, abym mógł się przez nią przedostać. Nie myśląc zbyt długo, pobiegłem w jej kierunku, energicznie przeskakując wolne pole. Tuż za mną wczołgał się Ignacio. Will chciał również ruszyć, jednak drugi wilkołak go powstrzymał.
— Wy idźcie!— powiedział Jack — My zajmiemy się resztą, już wiedzą, że tu jesteśmy!
Miał cholerną rację. Nagłe, magiczne zawirowanie nie mogło przejść niezauważone. Brama zanikała, a ostatnie, co mogłem zobaczyć, to nieprzytomną Ewę, która wylądowała w objęciach Jacka. Przejście zostało zamknięte, a my utknęliśmy w zupełnie nowej strefie. Znajdowaliśmy się na klifie, które pokazywało nam piękne jezioro, gdzie potężne fale natrafiały wprost na wysoko ułożone skały. Panował tu środek dnia, który ukazywał nadzwyczajny obraz architektury krajobrazu. Widok roślin oraz ich zapach dawał wrażenie, jakby to wszystko było wyłącznie niewyobrażalnie, pięknym snem. Gdy natrafiłem na łudząco znajomą rzeźbę, moje rozkojarzone myśli natychmiastowo otrzeźwiały.
Ana.
Pozostała nam kolejna przeszkoda, aby dostać się do środka. Korzystnie dla mnie wyszło, że wraz ze mną przedostał się również mieszaniec. Wspomniany mężczyzna patrzył na to wszystko ze skrzyżowanymi rękami.
— Po chuj mi była ta cała rycerskość?
PS
Rozdział miał być wczoraj, jednak od natłoku obowiązków, wstawiłem go nieco później. Zapraszam do czytania i komentowania :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top