Rozdział 1

GERARD

Opierałem się o maskę czarnego auta. Jeep mimo rocznicy swoich dwudziestych urodzin, nadal znajdował się w znakomitej formie. Stara fura ogrzewała mnie ciepłem silnika, który nie zdążył jeszcze ostygnąć. Noc może nie należała do najchłodniejszych, jednak dziwny dreszcz, sprawił, że na ramionach powoli ukazywała się gęsia skórka.

Rozejrzałem się dookoła za towarzyszem, który praktycznie zmusił mnie do dzisiejszego patrolu. Wilkołak zniknął między drzewami już jakiś czas temu, a nie zanosiło się, aby miał zaraz wrócić. Przetarłem twarz dłonią, zdając sobie spraw z trudnej sytuacji, w jakiej się obydwoje znaleźliśmy.

— Will! Will? Gdzie ty do cholery jesteś?! — zawołałem w stronę lasu. Wysokie drzewa, odbijały mój głos, przenosząc go dalej w głąb. Nie biorąc pod uwagę odgłosów zwierząt oraz muskanych przez wiatr gałęzi, odpowiedziała mi cisza.

Świetnie — pomyślałem ironicznie. Właśnie stałem się przykładem człowieka, który zgubił ogromnego wilka! — Jack mnie zabije. Miałem mu dzisiaj pomóc za barem.

Dręczyłem się negatywnymi wizjami, gdzie każda kończyła się dramatyczną kłótnią oraz groźbą pobicia z życzeniem szybkiej śmierci.

Taaa... Jack nie będzie zadowolony.

— Will, jak zaraz nie znajdziemy się przed drzwiami baru to mamy przesrane! — krzyknąłem po raz drugi. Traciłem cierpliwość i tym bardziej cenny czas.

Jak się spodziewałem, nikt nie przyszedł. Zacząłem się zastanawiać, po co w ogóle ta zabawa w przeszukiwanie terenu. Odkąd sięgałem pamięcią, nasze stado nie posiadało niezapowiedzianych gości, a tym bardziej wrogów. Byliśmy jednym z najlepiej ukrytych stad w całym stanie New Hampshire. Głównie dlatego, że jego założyciele, składali się z samych wygnańców. Było to nawet wygodne rozwiązanie, każdy z nas, czyli późniejszego potomstwa, czy też nowo przybyłych posiadał na starcie białą kartę. Nikt nas nie szukał, a tym bardziej nie chciał tego robić. Bycie nieznanym posiadało wiele zalet.

Z ogromną niechęcią oraz towarzyszącą jej obawą, spojrzałem na wyświetlacz telefonu. Ekran oślepił mnie na kilka sekund, po czym wskazał wpół do dziesiątej. Westchnąłem zrezygnowany. Moje spóźnienie rosło, a wraz z nim strach przed właścicielem baru. Nie zważając na naszą długoletnią przyjaźń, spodziewałem się po nim ataku gniewu. Każdy w mieście znał zasady obowiązujące w Lupusie, a mianowicie — Nie wkurwiać Jacka. Z czego ja właśnie doprowadzałem go powolnymi krokami do białej gorączki.

Will, obiecuje ci, jeśli zaraz się przede mną nie pojawisz to ...

W tym samym momencie usłyszałem wycie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nie należało ono do Willa. Czerwona lampka automatycznie zapaliła się w mojej czaszce, dając sygnał do dalszej reakcji. Z prędkością światła rozebrałem się do naga. Ubrania rzuciłem na mokrą ziemię, a sam padłem na kolana tuż obok. Pierwszy raz w ciągu dnia, a nawet ostatniego miesiąca rozpocząłem przemianę. Naprężyłem plecy, pozwalając, aby na gładkiej skórze wyrastały pojedyncze włoski, które w ciągu minuty pokryły całość mojego ciała. Nogi oraz ręce wydłużyły się wielokrotnie, a twarz przybrała kształt psiego pyska. Mimo nieprzyjemnego dźwięku związanego z przemieszczaniem się kości nie był to bolesny proces. Za to sama wprawa, którą w sobie wyszkoliłem, pozwalała mi na skrócenie czasu przemiany z długich godzin na kilka minut.

Po chwili stałem już w pełni jako wilk, do tego ostro wkurzony.

Ruszyłem biegiem przez las, płynnymi ruchami omijając wystające korzenie oraz pozostałe przeszkody. Złote tęczówki odbijały światło padające z księżyca, przez co wśród ciemności wyglądały jak małe świetliki. Szukałem śladu, który by mi wskazał aktualne położenie Willa. Ku mojemu zaskoczeniu zapach był bardzo słaby, co świadczyło, że mężczyzna oddalił się na poważną i długą odległość od samochodu. Podążałem za nikłą wonią, aż do moich nozdrzy dotarł znajomy i słodki aromat krwi.

Skrzywiłem się na samą myśl o niebezpieczeństwie. Zapach był świeży, a ja spodziewałem się najgorszego. Przyśpieszyłem tempo, dochodząc do momentu, gdzie zamiast biegu wybierałem dalekie skoki, które skracały moją drogę do celu. Sapałem, wypuszczając spomiędzy zębów białą parę. Ślina ściekała po brodzie, tworząc za mną liczne ślady. Był to moment, gdy pozwoliłem wewnętrznemu wilkowi na przejęcie kontroli. Robiłem to niechętnie i rzadko, jednak zaistniała sytuacji wręcz błaga, abym pozwolił zwierzęciu na złapanie tropu.

Drapieżnik instynktownie mijał wysokie krzewy, a między nimi przestraszone zwierzęta. Czerpał dziwną radość z bycia liderem wśród innych ssaków, które spłoszone uciekały w przeciwnym kierunku. Zawarczał kilkakrotnie, gdy na polu widzenia dostrzegł rudego lisa, czy masywnego dzika. To był jego świat, w dziczy pozbawionej technologi, magii i ludzi.

Gdy woń stała się silniejsza, a dźwięki, które słyszałem, odbiegały od tych normalnych, zrozumiałem, że jestem na miejscu. Moją tezę potwierdziły kolejne mieszanki zapachowe, tym razem sygnalizujące obecność dwóch wilków. Co gorsza, oba bardzo dobrze znałem.

Przynajmniej znalazłem Willa.

Pierwsze co zobaczyłem to krew, dużo krwi. Czerwona ciecz malowała makabryczne miejsce zbrodni, gdzie ofiara prezentowała się jak coś na kształt zwierzęcia.

Na niewielkiej polanie leżała brązowa, puchata kulka. Przynajmniej miałem nadzieje, że był to kolor sierści, a nie zaschniętej krwi. Nad nieprzytomnym wilkiem stał już w ludzkiej postaci Will. Całkowicie nagi i umazany w brudniej ziemi oraz tej samej mazi, prezentując się niczym sam przestępca. Nerwowo tuptał nogą, nie wiedząc, jak się zachować. Zareagował, widząc mnie.

— Gerard – powiedział cicho, zastanawiając się nad kolejnym doborem słów. Przegryzał dolną wargę, a wolną ręką rozczesywał skudłacone włosy. — To Lily, córka Marka.

Podchodziłem powoli, oglądając się za siebie, będąc w pełni gotowości na atak. Na szczęście nie zauważyłem nikogo, byliśmy sami. Dopiero metr od nieprzytomnego ciała, rozpoznałem jedynaczkę naszego alfy. Przyjrzałem się uważniej ranom po ugryzieniach i zadrapaniach. Tylne oraz przednie łapy, znajdowały się w najgorszym stanie, powykręcane w nienaturalnej pozie.

Kto ją tak urządził do cholery!

Bałem się dotknąć dziewczyny, aby niczego nie naruszyć. Prezentowała się, jak porcelanowa laleczka, która posiadała już liczne pęknięcia. Jeden zły ruch, a by się rozsypała na drobne kawałeczki. Will również o tym myślał, krążył wokół ciała, aż odważył się przyłożyć dwa palce do szyi wilka. Niecierpliwie wyszukiwał tętna, aż trafił na jego sygnał. Otworzył szerzej oczy, a na ustach pojawił się drobny uśmiech.

— Czuje puls! Czuje puls kurwa!- krzyknął Will, podnosząc z ziemi nieprzytomną Lily.— Gerard leć odpalić samochód, musimy ją zawieść do lekarza!

Dopiero przy aucie, do którego biegłem ile siła łapach, powróciłem do wcześniejszego stanu. Ubrałem w mokre już ciuchy i przekręciłem zapłon w stacyjce. Czekałem na przyjaciela, który o wiele wolniej poruszał się między drzewami. Z ogromną dokładnością omijał przeszkody, przy okazji uważając, aby nie wyrządzić Lily jeszcze większej krzywdy. Wpakował się do otwartego bagażnika, gdzie na kolanach ułożył dziewczynę.

Zanim ruszyliśmy, odezwałem się w odpowiedzi na wcześniejszą rozmowę.

— Lekarz jest za daleko, bliżej będzie zawieść ją do Lupusa. Jack bawił się kiedyś w medyka, miejmy nadzieję, że jeszcze coś pamięta.

Wilkołak zmarszczył brwi, a ja widziałem we wstecznym lusterku, jak cały ten pomysł mu nie leży.

— Serio?! Chcesz ją zawieźć do baru zamiast do specjalisty?!— odparł zbulwersowany Will, kiedy z impetem naciskałem pedał gazu. Opony zapiszczały na asfalcie, a silnik głośno zawarczał.

— Nie mamy innego wyjścia, straciła zbyt dużo krwi. Nie wiemy nawet, czy dożyje do końca tej trasy. — Tym krótkim argumentem zakończyłem naszą kłótnię.

Jechaliśmy z prędkością, która była nielegalna w każdym stanie. Zmuszałem auto do ciężkiej pracy, a ono odpowiadało mi głośnym burczeniem.

No dalej! Dasz radę. — powtarzałem w kółko, wchodząc w ostry zakręt na pełnej prędkości. Czułem, jak Jeep niebezpiecznie przechyla się na prawą stronę, a opony unoszą nad ziemią.

Czas nigdy nie był moim sprzymierzeńcem — uznałem, gdy pojazd znów zawarczał. Licznik paliwa również zbliżał się do czerwonej kreski. — Kurwa!

Ulga nastąpiła, dopiero gdy oczom ukazałam się wielki, neonowy szyld z napisem LUPUS. Zaparkowałem tuż pod głównymi drzwiami, tarasując przy okazji kilka innych aut. Otworzyłem bagażnik, po czym dostałem się do Willa. Zareagowałem, gdy również chciał wyjść.

— Ja się nią zajmę, a ty... — objąłem spojrzeniem jego nagie ciało. — poszukaj swoich ubrań. Powinny leżeć na tylnym siedzeniu.

Burknął kilka niezrozumiałych słów pod nosem, oddając mi grzecznie Lily. Bezwładnie opadła na mnie, opierając głowę o jedno z ramion. Zdawała się być nagle taka malutka i drobna, choć długością ciała dorównywała mojemu wzrostowi.

W barze panował tłok, zresztą jak zawsze o tej godzinie. Dostrzegłem Jacka w trakcie, gdy wycierał szklanki. Nie musiałem nic mówić. Jedno jego spojrzenie na mnie i nieprzytomnego wilka wystarczyło.

— A teraz wypierdalać z mojego baru! — krzyknął do klientów, robiąc miejsce na najbliższym stoliku.

Wszyscy jak jeden mąż wstali i ruszyli do wyjścia, zostawiając niedopite drinki. Każdy z nich znał Jacka i krążące o nim legendy. Nikt nie chciał zadzierać ze znanym właścicielem, który na swoim koncie miał już niejednego trupa. Przeciskając się przez drzwi, opuszczali bar w zawrotnym tempie. Po chwili zostaliśmy już tylko ja, Jack, Will i zakrwawiony wilk.

— Co się stało? — zapytał spokojnie Jack, kierując się po podręczną apteczkę. Przepłukał rany używając alkoholu, a z pudełka wyciągnął chirurgiczną igłę. Nie chciałem drążyć tematu, skąd ją posiadał.

— Nie mam pojęcia, taką ją znalazłem. — odparł Will, chodząc nerwowo po barze.

— Jakiś pomysł kto to mógł być? Zaleźliście ostatnio komuś ostro za skórę? — dopytywał się barman.

Z precyzją prawdziwego lekarza zaszywał rany. Na twarzy nie pojawił się u niego nawet najdrobniejszy cień zawahania. Zastanawiałem się, ile jeszcze fragmentów ze swojej przeszłości przed nami ukrywał.

— Nie. Nie znalazłem też żadnych śladów. — szepnął cicho Will, robiąc setne okrążenie.

Kolejne minuty przesiedzieliśmy w ciszy. Każdy z nas zastanawiał, kto do cholery odważyłby się zabić córkę alfy. Odpowiedzi nie przypływały, za to w głowie powstawały coraz to nowsze pytania. Jack jak na barmana idealnie odnalazł się w roli ratownika, a ja siedziałem zamyślony obserwując jego robotę. Czułem rosnący we mnie gniew, spowodowany przez bezsilność.

Nie mogłem nic zrobić.

Jack skończył zajmować się Lily, przykrywając ją swoją kurtką. Wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów zapalając jeden z nich. Zaciągnął się mocno, przetrzymując w płucach dym. Odezwał się w naszym kierunku, wypuszczając skłębioną chmurę.

— Zadzwonię do Marka, a wy macie odpocząć. Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie jestem żadnym doktorem po kursach, ale według mnie najlepszą receptą na dzisiejszy dzień jest mocne whisky z lodem. — po tych słowach nalał sobie wspomnianą szklankę złocistego płynu. W jego ślady udał się Will, który bez najmniejszych ceregieli, sięgnął po całą butelkę, wypijając ją duszkiem. Obaj spojrzeli na mnie wyczekująco.

— Ja podziękuje, muszę się przejść.

Nie czekając na odpowiedź wyszedłem z baru. Nocne niebo było pełne gwiazd, zachęcając do letniego biwaku w jakimś odludnym miejscu. Rozmarzyłem się nad taka propozycją.

Z daleka od innych...

Wyciągnąłem kluczyki, które jakiś czas temu, oddał mi wilkołak. Leniwym krokiem zająłem miejsce za kierownicą, Dopiero w samochodzie odetchnąłem głęboko, opierając czoło o chłodną szybę.

Jeszcze tego nam brakowało. Jak Mark się o tym dowie, to zagryzie połowę miasta. Ja pierdole, co to ma być za chora akcja?!

Odpaliłem silnik, wycofując Jeepa spod baru. Musiałem to wszystko przemyśleć.

Nie wiedzieć czemu, skierowałem się wprost do samego centrum miasta. Pozwoliłem, aby to los prowadził mnie w swoją stronę.

Zaparkowałem przy zamkniętym sklepie meblowym. Otworzyłem szybę, aby wieczorny wiatr muskał moją zmęczoną twarz. Przyjemne uczucie pozwalało mi na chwilę skupienia, aby rozplanować wszystkie zdarzenia z dzisiejszego dnia.

Byłem w trakcie przypomnienia sceny w barze, gdy do moich nozdrzy dotarł delikatny zapach przypinający niesamowitą mieszankę wanilii oraz pomarańczy?! Aromat ten był na tyle silny i intrygujący, że pobudził moje wszystkie zmysły. Czułem się pewnego rodzaju, jak kot, który w nagrodę dostaję od właściciela kocimiętkę.

Wysiadłem z samochodu, aby nie stracić strumienia niesamowitej nuty. Nawet nie zauważyłem, gdy poruszyłem się, szukając źródła owej woni.

Błądziłem po najróżniejszych uliczkach, gubiąc się między budynkami. Odnalezienie zapachu, wcale nie było takie łatwe, jakby się mogło wydawać. W trakcie rozpadał się deszcz, doprowadzając, do tego, że miejscami woń była wyraźniejsza, a zaraz ledwo wyczuwalna, przez co traciłem szlak. Musiałem przyznać, że ta zabawa idealnie odpychała moje ciemne myśli od wcześniejszych zdarzeń. Teraz, pragnąłem jedynie poznać źródło waniliowo—pomarańczowej mieszanki.

Wreszcie ślad stał się mocny i świeży. Byłem bliski dotarcia do celu, w tym rozwiązania drobnej zagadki. Z determinacją małego chłopca, wyjrzałem zza rogu, namierzając esencję.

Na uliczce dojrzałem jedynie trzech przechodniów, którzy prowadzili ze sobą rozmowę... a raczej poważną kłótnię. Dwójka z nich przekrzykiwała się niczym dwa kocury, a stojąca obok blondynka przewracała oczami, będąc zmęczoną tą dziecinadą.

Najgłośniejsza z całego zamieszania zwróciła szczególnie moją uwagę. Brunetka przeciętnego wzrostu sprawiała wrażenia niebezpieczniej, szczególnie gdy celowała w przeciwnika ostrymi zdaniami. Przyłapałem się, jak moja uwaga wędrowała na jej długie włosy, ramiona, zjeżdżając aż na krągłą pupę. Jak ostatni dureń stałem w deszczu, aby obserwować obca mi kobietę. Mój stan musiał być tragiczny, że jako formę rozrywki uznałem szpiegowanie randomowych ludzi.

Brunetka posiadała cięty język, co nie podobało się mężczyźnie, z którym prowadziła dyskusję. Jego twarz przybierała czerwony odcień skóry, co symbolizowało przerwanie cienkiej granicy irytacji.

Zwrot akcji okazał się szybki, a nawet zbyt przewidywalny. Facet nie wytrzymał poniżania, a wymierzona pięść w stronę kobiety zbliżała się z zastraszającą prędkością.

Chyba czas na lekką interwencję.

Moje ciało samoistnie popychało mnie w stronę dziewczyny. Coś dziwnego pobudzało wewnętrznego wilka do działania. Stawał się agresywny, pełen niepohamowanej złości, co mnie martwiło.

Najpierw Lily a teraz to?! Co się ze mną dzieje do cholery?! Mam nadzieję, że nie jest to nic w rodzaju wilczej schizofrenii.

Adrenalina zaczęła wypełniać mnie od środka. Drapieżnik szalał w moim ciele, pragnąc władzy nad całym organizmem. Nie pozwoliłem na to, jednak też nie zamierzałem zrezygnować z zabawy.

Przed interakcją z mężczyzna, jeszcze raz cicho przeklnąłęm zdając sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, właśnie odkryłem źródło aromatu, a po drugie... poczułem, że właśnie wpadam w niezłe bagno. Co gorsza, wcale nie chciałem się z niego uwolnić...

P S

Amatorski zwiastun Lupusa, który kocham :D

https://youtu.be/Ctik97d02wA

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top