1.

Liceum w Lancaster przypominało wydłużoną, szarobrązową masę z ogromem okien otoczonych białymi liniami framug. Nie wyróżniało się niczym szczególnym i tak naprawdę wcale nietrudno było pomylić je z kamienicami czy większymi, równie zaniedbanymi i burymi, domami po drugiej stronie spływającej w dół ulicy.

Właściwie całe Lancaster składało się ze stromych, to pnących się w górę, to uchodzących w dół uliczek przypominających strumyki w środku lasu i błotnistych barw nasuwających myśli o wiecznie deszczowej pogodzie.

Tamtego majowego poranka również padał deszcz, a ponadto temperatura nie przekraczała granicy dziesięciu stopni.

Na szerokich korytarzach szkoły lśniły błotniste plamy, trzaskały drzwiczki szafek i stukały obcasy pierwszoklasistek, które niepewnie starały się dopasować do świata młodych-dorosłych. Odgłosy rozmów, kłótni, okrzyków, powitań; widok uczniów stojących przy szafkach, siedzących na szerokich parapetach i w pootwieranych klasach: to wszystko budowało obraz liceum w północno-zachodniej części Anglii.

Florence Hunter, wśród tej zbitej grupy ludzi, zajmowała się wyjadaniem jogurtu Brooke, kiedy tylko ta odwracała się, żeby odpowiedzieć siedzącej za nią Hattie czy Valerie.

Florence doskonale pamiętała, jak poznała Brooke. To było na grillu organizowanym przez państwo Walpol, kiedy ona, Brooke i syn Walpolów mieli po trzynaście lat. Brooke miała na sobie turkusowe dresy, a na głowie nosiła za duży kapelusz na ryby swojego ojca. Ojciec Brooke był Szkotem i w wieku trzynastu lat, Florence widziała w nim uosobienie szkockich wrzosowisk, opowieści o nawiedzonych zamczyskach i potrzaskanych skał wybrzeża. Na tamtym grillu grał na dudach i opisywał krajobrazy Szkocji jak najpiękniejsze obrazy wolności.

— Tam naprawdę tak jest? — zapytała wtedy Florence, wsłuchując się w głos pana Campbella niemal noszący w sobie surowość jego kraju.

— Nie wiem. Nigdy mnie tam nie zabrał. — Brooke wzruszyła ramionami tak, jakby niewiele ją to obchodziło.

A Florence wciąż miała w głowie zamglone lochy, jeziora, kamienne pustkowia, krainę wrzosów i surowej dzikości. W jej głowie grały szkockie legendy, a przed oczami migały nawiedzone lasy i stare zamki.

Czasami, kiedy Hunter patrzyła na swoją dziewczynę, widziała w niej to wszystko. Myślała sobie wtedy, że to może dzięki panu Campbellowi się w niej zakochała; w końcu Brooke nosiła w sobie te wszystkie historie i muzykę wydobywaną przez dudy na bezdrożach.

Gdyby Florence miała opisać ją kolorem, to Brooke byłaby poszarzałą zielenią, brązem, może błękitem. Była podobna do tych deszczowych, majowych dni w Lancaster, kiedy wszyscy marzą o wróceniu do łóżek i zapomnieniu o tym, że kiedykolwiek funkcjonowali. Długie, proste jak druty, prawie czarne włosy Brooke pachniały jak natura i Florence, mimo starań, nie potrafiła sprecyzować tego zapachu. Wiedziała jedynie, że dawał jej poczucie bezpieczeństwa; coś takiego, jakby chowała się w ramionach Matki Natury.

Oblizała brudne od jogurtu usta i spróbowała (nieskutecznie) trafić opakowaniem do kosza.

— Śmiecenie w szkole? Talitha byłaby przerażona, gdyby się dowiedziała.

To był Owen Walpol, wspomniany już syn Walpolów i największa niewiadoma w całym Lancaster. Nikt nie wiedział, czego chciał i czego szukał; nikt nie wiedział, kim był i dlaczego zachowywał się tak, jak się zachowywał.

Jednak każdy, bez wyjątku, wiedział, że Owen Walpol odejdzie zanim ktokolwiek zdąży się o nim czegokolwiek dowiedzieć.

Miał miodowe, kręcone włosy, które zwykle wpadały mu do złotozielonych oczu, jednak tym razem podpiął je trzema spinkami: żółtą, czerwoną i szarą. Na długich palcach nosił kolorowe pierścionki wyglądające jak te, które wygrywa się w dziecięcych maszynach losujących, a jego uśmiech nigdy nie wyglądał szczerze. Brooke mówiła, że Owen wyglądał, jakby wciąż się z wszystkich naigrywał, ale to właśnie ona lubiła go najbardziej z liceum w Lancaster (a może nawet z całego Lancaster).

— Zrób mi przysługę i wrzuć to do kosza, proszę.

Owen uśmiechnął się tym swoim nieszczerym uśmiechem władcy świata i wrzucił opakowanie do pojemnika na plastik.

— Dziękuję.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Usiadł na szerokim parapecie obok Florence. — Więc, mogłabyś oddać mi przysługę?

Hunter zmarszczyła brwi i spojrzała zdziwiona na chłopaka.

— O czym konkretnie mówisz?

— O tym, że być może za moment przez radiowęzeł poleci piosenka, której niekoniecznie życzą sobie nauczyciele. — Zgrabnym ruchem poprawił pierścionek na palcu. — I gdyby podejrzewali mnie, oczywiście niesłusznie, o przekupienie prowadzących szkolne radio, chciałbym, żebyś powiedziała całą prawdę o tym, że przyjechałem do szkoły z tobą i cały czas grzecznie tutaj siedzę.

— Nawet gdybym się zgodziła, to musisz wiedzieć, że jeżdżę do szkoły rowerem z Brooke. I o jakiej piosence mowa?

Owen westchnął ciężko.

— A ty, jak dojeżdżasz do szkoły? — zapytał, patrząc w kierunku Hattie Davis.

Dziewczyna momentalnie spłonęła rumieńcem i zaczęła skubać rękaw swojej dżinsowej, różowej kurtki z guzikami-serduszkami (własnoręcznie przyszytymi przez Hattie).

— Część trasy idę, a część dojeżdżam z kolegą.

— Okej, więc powiedz, że jechałem z wami.

— Nie mogę. Przykro mi, ale...

— ...ale gdyby sprawdzali nagrania z kamer szkolnych, Hattie idzie do szkoły pieszo, bo jej kolega zatrzymuje się daleko przed szkołą. To żaden dowód — wtrąciła Brooke, wzruszając ramionami. — W każdym wypadku, gdyby sprawdzali kamery, wpadasz.

W tamtym momencie z głośników huknęła kultowa piosenka Pink Floyd, „Another Brick in the Wall”. Uczniowie rozglądali się po sobie zdezorientowani, a z klas wychylały się zszokowane, czerwone twarze nauczycieli. Muzyka drgała w murach liceum, wibrowała pod stopami i rozdzierająco dudniła spod sufitu.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała Valerie, jako jedyna, nie licząc Owena, widocznie zadowolna z obrotu spraw.

Chłopak wzruszył ramionami i wyszczerzył się do skaczącej radośnie Valerie.

— Po prostu miałem na to ochotę. — Spojrzał na resztę dziewczyn. — Nauczyciele pewnie dorobią sobie do tego jakąś anarchistyczną teorię albo inne gówno, a ja po prostu chciałem tego posłuchać przed lekcjami. Dlatego właśnie potrzebuję alibi.

— Potrzebujesz alibi, bo chciałeś posłuchać Pink Floyd przez radiowęzeł bez powiązań z ideologiami? — prychnęła Florence.

— Wreszcie rozumiesz, Flo. — Klepnął ją w ramię. — Jakby co, to siedziałem tutaj z wami od rana.

Odszedł pewnym, sprężystym krokiem w rytm ostatnich nut piosenki Pink Floyd, a za nim ciągnął się zapach fajek i damskich perfum.

— Ciekawe, czym ich przekupił, że zgodzili się to puścić...

— Owen Walpol? Pewnie swoimi tajemnicami. — Hunter zeskoczyła z parapetu. — Idę na angielski.

Na zajęcia z literatury angielskiej przygotowujące do egzaminu A-level chodzili zazwyczaj uczniowie, którzy wyuczyli się na pamięć kilku cytatów z dzieł Szekspira i uważali się za koneserów literatury. Wśród nich było też parę osób zakochanych w książkach Jane Austen i w „Przygodach Sherlocka Holmesa” ze względu na ekranizacje.

A Florence Hunter sama nie wiedziała, dlaczego uczęszczała na te dziwne zajęcia. Być może robiła to za namową Hattie Davis, a może po prostu była masochistką i uwielbiała czuć te dziwne ukłucia, kiedy widziała, jak profesor Dale stara się przekazać coś nabuzowanej hormonami i pewnością o własnej nieomylności, klasie humanistów.

Tak czy siak, Florence za każdym razem z jakąś dziwną ciekawością przekraczała próg sali i siadała w ławce obok Hattie.

Hattie Davis na zajęcia z literatury angielskiej kręciła sobie włosy na starych wałkach swojej zmarłej mamy, której nawet za dobrze nie pamiętała (i może właśnie dlatego nie czuła się dziwnie używając jej wałków do robienia loków) i delikatnie wklepywała w usta czerwony błyszczyk. Wyglądała wtedy jak porcelanowa lalka i gdyby nie ta dociekliwość, mądrość i cierpliwość w oczach, Hattie przypominałaby małą dziewczynkę.

Kiedy do sali wchodził Charles Dale, na ułamek sekundy robiło się całkowicie cicho. Florence mogłaby przyrzec, że nawet ptaki przestawały śpiewać, oddechy się zatrzymywały, a deszcz na krótką chwilę zawieszał miarowe uderzanie o szyby. Hattie natomiast mogłaby przyrzec, że kiedy wchodził do sali, jej serce wyskakiwało z piersi i przez ułamek sekundy każdy mógł je zobaczyć: drżące, napęczniałe emocjami, dzikie, a dzięki temu prawdziwe i surowe; jak napięte mięśnie pod skórą biegacza.

Sam Charles Dale nie wiedział, jak wyglądał świat, kiedy wchodził do sali, bo pierwsze co zauważał to Hattie Davis, siedząca wciąż na tym samym miejscu. Nie wiedział, czy chciałby, żeby Hattie zmieniała miejsce. Z jednej strony, poszukiwanie jej każdego dnia od nowa mogłoby być całkiem ciekawe, z drugiej strony ta krótka chwila po wejściu do sali, kiedy nie mógłby jej znaleźć, byłaby jak dźgnięcie nożem. Charles Dale był już do niej przyzwyczajony; do jej długich, kręconych włosów i zielonych oczu; do jej słodkich perfum i czerwonego błyszczyka.

Kiedy tamtego dnia wszedł do sali i, jak zawsze, zobaczył na jej ustach jego świeżą warstwę, poczuł dziwny ścisk melancholii i przez chwilę był tak odrętwiały tęsknotą, że myślał, że już na zawsze będzie żył w tym żalu za nią, która była wtedy tak boleśnie nieosiągalna. Jednak zdołał zamiast tego rzucić jej zaledwie krótkie, tkliwe spojrzenie (którego potem trochę się zawstydził) i przywitał się z klasą.

— Coś się między wami stało? — wyszeptała Florence, otwierając „Wichrowe Wzgórza” Emily Jane Brontë.

— Nie. Właśnie o to chodzi, że nic. — Hattie niechętnie spojrzała na zadrukowaną stronę. — Cały czas dręczy się tym, jaki on jest stary, a jaka ja jestem młoda.

Florence zerknęła na czytającego fragment książki profesora Dale'a. Miał niezwykle głęboki, pewny, dźwięczny głos. Po latach pracy i wystąpień przed ludźmi, był opanowany i swobodny, ale jednocześnie daleko było mu do człowieka znudzonego monotonnością pracy. Może to właśnie dzięki temu nośnemu głosowi, może dzięki pewnej siebie, wyprostowanej postawie, a może dzięki zrozumieniu, inteligencji i przenikliwości, ale mimo wieku profesor Dale był niepodważalnie atrakcyjny.

— Jesteście ze sobą dwa lata, a ten wciąż pierdoli jedno i to samo — westchnęła Florence.

— Właśnie! A ja przecież mu tłumaczę... — Charles zmierzył je wzrokiem bezsprzecznie nakazującym zachowanie ciszy.

Hattie uśmiechnęła się do niego przepraszająco, a on w odpowiedzi przewrócił oczami i wrócił do czytania, lekko unosząc kąciki ust.

— ... tłumaczę, że go kocham. I będę kochała tak samo za dziesięć czy dwadzieścia lat.

— No więc o co mu chodzi?

— O to, że ponoć zniszczył i będzie niszczył mi życie, że umrze długo przede mną i będę młodą wdową... — Pokręciła głową, niedowierzając w to, co mówiła. — Jakby bycie atrakcyjną wdową było czymś złym.

Florence parsknęła śmiechem.

— Panna Hunter chyba chce doczytać za mnie. Proszę kontynuować.

— On mnie tak traktuje, a za parę lat będę druhną na waszym ślubie — szepnęła Florence, chwytając książkę. — Od którego momentu?

— Co robicie w piątek? — zapytała Valerie, wrzucając do szafki jeden, mocno sfatygowany zeszyt od wszystkiego.

— Spotykam się z Charlesem.

— Ja teoretycznie jestem wolna, ale chciałam poćwiczyć przed naszym pierwszym rytuałem. Myślałam też nad medytacją pozwalającą poznać zwierzę totemiczne. — Florence poprawiła zawijającą się na dole, czerwoną bluzę z haftem słonecznika. — A co?

Valerie wzruszyła ramionami i naciągnęła kaptur bluzy na króciutkie, kręcone włosy.

— Impreza u Crystal. Nie chcę tam iść sama, bo znowu uchleję się jak świnia i nawet nie zauważę z kim i jak. — Przerzuciła plecak przez ramię. — W ogóle co to za imię: Crystal? Kojarzy mi się z wibratorem. Kurwa, jej rodzice jej nienawidzą.

Hattie rozczesała włosy i spięła je w długiego kucyka, którego nieskutecznie starała się upchnąć pod kurtkę.

Wyszły ze szkoły na typową dla Lancaster ulewę. Nieco cieplejszy niż rano, deszcz obejmował je z każdej strony swoimi namolnymi, mokrymi łapskami. Zwykle bure miasto stało się jeszcze bardziej bure i mdłe, ale jednocześnie znacznie bardziej tajemnicze, kiedy nie widziało się kolejnych budynków zza gęstej zasłony deszczu.

— Brooke kocha taką pogodę — mruknęła Florence, próbując chociaż przez chwilę poupajać się zapachem deszczu; jednym z najbardziej pierwotnych zapachów na świecie.

Przypomniała sobie widok Brooke przemoczonej do suchej nitki, mknącej na ślizgającym się na błocie rowerze i tego, jaka piękna była taka ociekająca deszczem, rumiana i uśmiechnięta. Przypomniała sobie, jak pięknie Brooke opowiadała o deszczu i o tym, że Brooke deszcz nie wlewał się za kołnierz ani jej nie ziębił, ale całował i dawał wytchnienie, i przestrzeń, jednocześnie nigdy jej nie puszczając. I chciała poczuć ten deszcz; chciała czuć krople pod skórą, chciała oddychać wilgotnym powietrzem i chciała pamiętać, że jeśli będzie mokra do suchej nitki, deszcz już więcej nic jej nie zrobi.

— A właśnie, gdzie jest Brooke? — zapytała Hattie, przeskakując z nogi na nogę i niecierpliwie zerkając na ekran telefonu, z nadzieją na SMS od Charlesa, z informacją, że już idzie do samochodu.

— Zwolniono ją wcześniej, bo nie było dzisiaj nauczyciela biologii.

— Może chociaż ona pójdzie ze mną w piątek do Crystal. — Valerie zauważyła podjeżdżający samochód. — Jane już jest, dzięki Bogu! Do jutra!

— Do jutra.

Rozeszły się na lśniącym od deszczu podjeździe.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top