0.

Florence Hunter w blasku ognia przypominała nastoletnią wersję Marilyn Monroe.

To było jedyne, o czym myślała Brooke Campbell, ostrożnie chwytając w dłonie gorącą piankę z ogniska. Kątem oka przyglądała się drobnej, kanciastej twarzy dziewczyny i temu, jak czubkiem języka zlizywała krople ulubionego wina z nabrzmiałej krwią wargi.

Florence Hunter, lśniąca srebrem swoich jasnych, delikatnych jak piórka włosków, siedziała pochylona nad ogniskiem, jakby wcale nie bała się fal gorąca smagających jej rumiane policzki.

Brooke Campbell uważała, że Florence jest piękna i obiektywnie rzecz biorąc, nie można było powiedzieć o niej inaczej.

Była jak prężąca się do skoku lwica roztaczająca wokół siebie atmosferę nieumotywowanej śmiałości. Rozkwitała z każdym dniem, żarliwie łykająca świat i gotowa wprowadzić w nim własne zasady.

Za to i za wiele innych rzeczy, Brooke Campbell kochała Florence Hunter.

A Florence Hunter kochała Brooke Campbell. Kochała wilgotny zapach ziemi i ziół, który osiadał głęboko we włóknach każdego z jej ubrań, jej piegi na nosie i policzkach i to, że nigdy nie nosiła spódniczek.

A wtedy, czwartego maja, w czasie majowej pełni, obie przyglądały się sobie tak, jak gdyby zakochiwały się wciąż od nowa.

Niedaleko nich płynęła rzeka, Lune, nad którą znajdowało się Lancaster, ponad pięćdziesięciotysięczne miasto w hrabstwie Lancashire.

Czasami ludzie mówili, że powietrze w Lancaster pachniało czymś dziwnym, gęstym, jakby nabuzowanym. Takim czymś, czym pachnie powietrze w Halloween, kiedy dusze pałętają się po rozświetlonych latarniami ulicach. Jednak w Lancaster to było coś innego; coś jak podpowiedź, której nie jesteś w stanie rozszyfrować. Zagadka, która tkwi wyszarpana w korze najstarszego drzewa i jest czytana od lat, zawsze bez zrozumienia.

I wtedy, w maju, kiedy wszystko oblewało chłodne, doskonale pełne światło księżyca, a pod stopami zaginały się źdźbła wilgotnej trawy, czuć było zapach Lancaster.

— Majowa pełnia to moja ulubiona pełnia — westchnęła Hattie Davis, delikatnie poprawiając zagniecenia na kocu.

— Pełnia w Skorpionie. — Florence upiła kolejny łyk wina. — Pomaga połączyć się z ukrywanymi emocjami, dodaje sił i niesie szczęśliwe zakończenia.

Hattie opadła na kolana Brooke i zapatrzyła się w niebo. Czując elektryzującą moc księżyca, która wydawała się wręcz lepka od magii; wibrująca zgrzytającą pomiędzy zębami energią, poczuła się lepiej.

Każdy z punktów na niebie; tych widocznych gołym okiem i tych całkiem ukrytych, wywróżył Hattie Davis dobre zakończenie.

— Ale ty już nie potrzebujesz szczęśliwych zakończeń. Masz w końcu Charlesa — mruknęła Valerie Oakley, wpatrzona w spęczniałą tarczę księżyca.— Zresztą Florence i Brooke też mają siebie nawzajem. Więc to mi przydałoby się to całe szczęśliwe zakończenie.

— Z Charlesem to wcale nie jest taka łatwa sprawa, przecież wiesz.

Charles Dale był stworzony z drgających pod powłoką cienkiej skóry żyłek, błękitnych dłoni i równie błękitnych oczu; można nawet pokusić się o stwierdzenie, że najbardziej błękitnych na świecie. Gdzieś w tym nieprzeniknionym błękicie, między pojedynczymi, srebrnymi nitkami włosów tkających obraz wczesnej starości na czarnym płótnie, pod idealnie podkreślonymi kośćmi policzkowymi wyglądającymi jak pagórki nad dolinami lekko zapadłych policzków, zagubiła się Hattie Davis.

Charles Dale był prawie pięćdziesięcioletnim nauczycielem angielskiego w liceum w Lancaster, a Hattie miała niecałe osiemnaście lat i wręcz fanatycznie uwielbiała Charlesa Dale'a.

Jego postać przypominała jej grecką rzeźbę; surową i posiadającą wszelką, odwieczną mądrość. Jego głos był dla niej jak głos filozofa, mędrca, który otulał ją opieką i wiedzą.

Właściwie nikt nie wiedział, dlaczego Charles Dale tak uwielbiał Hattie. Być może to ze względu na jej naiwną dobroć, kipiącą młodość i niewinność, która zaplątywała się w długie kosmyki jej ciemnych włosów. Być może to, jak chłonęła wiedzę, wyrażała opinie i prosiła o wskazówki, po prostu go rozczulało.

Jednak z jakiegoś powodu Hattie Davis i Charles Dale już od prawie dwóch lat byli w relacji, którą każdy człowiek na Ziemi chciałby nazwać związkiem. Jednak nazwać jej tak nie można było, bo jeszcze przez miesiąc Hattie była uczennicą Charlesa.

— I właściwie to nie wiem, czy on mnie kocha czy bardziej kocha to, że ja go kocham.

— Kocha cię. Wiesz, ile dziewczyn przed tobą marzyło, żeby on chociaż na nie spojrzał? — Valerie chwyciła kromkę opiekanego chleba. — Zresztą to najseksowniejszy prawie-emeryt, jakiego znam.

Hattie wybuchnęła śmiechem. Charles miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że dojrzałość kojarzyła się z kompletnością, obfitością, z soczystym, mięsistym owocem doskonałości. Miał w sobie to sute piękno przenikliwości, świeżości umysłu. Gromadził w ciele zasoby, z których Hattie chciała czerpać.

— Więc mam nadzieję na twoje szczęśliwe zakończenie, Valerie. — Hattie uniosła w górę szklankę z winem. — Za pełnię w Skorpionie!

— Za pełnię w Skorpionie!

Przez moment przeciw ciszy buntował się jedynie dźwięk gałęzi łamiących się z trzaskiem pod żarłocznymi zębami płomieni, miarowy szum rzeki, szelest traw i liści pod skrzydłami przelatujących nocnych ptaków i monotonne bzyczenie owadów ciągnących do światła i chłodnej wody.

Florence Hunter odsunęła się od ognia i wtuliła twarz w rękaw koszuli Brooke, którą ta narzuciła na bluzę z kapturem. Napełniła płuca świeżym, słodkim zapachem ziemi, mięty, tymianku, rozmarynu i starych gazet. Zamknęła oczy, skupiając się na energii płynącej z księżyca i od ciepłego ciała obok niej. Następnie przeciągnęła się, powoli rozprostowując kręg po kręgu, niczym obudzona z długiej drzemki kotka. Lekko odepchnęła wciąż leżącą na kolanach Brooke Hattie i spod przymkniętych powiek przyjrzała się swojej dziewczynie.

Z rozkoszą zauważyła, że jej skóra w blasku ognia wydawała się jeszcze bardziej złota, połyskująca młodzieńczym pięknem napiętych włókien. Pod sporym, piegowatym nosem znajdowały się pełne, blade usta, jakby stęsknione pocałowania, drgające w niewidocznym tiku osamotnienia.

Florence dotknęła opuszkiem palca górnej wargi dziewczyny, a następnie powoli, nie przestając wpatrywać się jej czarne jak żarzące się węgielki oczy, przesunęła go aż do końca brody. Gdy Hunter skończyła, Brooke uśmiechnęła się tak słodko, że Florence wstrząsnął dreszcz zachwytu nad jej pięknem; nad jej czerwonymi z emocji policzkami, szczupłym, drgającym nieznacznie ciałem i oczami wypełnionymi najprawdziwszymi, błogimi gwiazdami.

— Czujecie to? — zapytała Florence, nie odwracając wzroku od twarzy Campbell.

— Co?

— Magię — szepnęła. — Naturę. Czujecie, jak pachnie księżyc w pełnym rozkwicie? Albo czy słyszycie... Chociażby teraz! Słyszycie, jak cichutko mamrocze rzeka? Założę się, że mówi zaklęcia miłosne! Czujesz to, Brooke?

Dziewczyna delikatnie skinęła głową.

— Wypiłaś chyba za dużo wina — parsknęła Valerie.

— Talitha, moja ciotka, na pewno jest czarownicą. Pamiętacie, jak układała nam tarota? Wszystko się spełniło. — Florence zaczęła rozglądać się po twarzach dziewczyn z ekstazą w łamiącym się głosie.

— Oprócz mojego osiągnięcia spokoju. Ale to chyba z własnego wyboru, w końcu jestem naczelną puszczalską Lancaster. — Valerie dolała alkoholu do szklanki.

— Natura da ci spokój. I nam wszystkim da to, czego potrzebujemy.

Brooke poprawiła się na kocu.

— Czy ty sugerujesz, żebyśmy zostały jakimiś wiedźmami?

— Czarownicami. Tak.

Hattie przesunęła się bliżej i zaczęła nerwowo miąć brzeg beżowego sweterka w pomarańcze.

— Przecież my się na tym nie znamy.

— Ja trochę znam się na tarocie, Brooke na zielarstwie i wszystkie czujemy naturę. — Hunter spojrzała głęboko w czarne oczy Valerie Oakley. — Prawda?

Valerie wzięła głęboki oddech przesycony słodkim smakiem palonej żywicy i spojrzała w rozbuchane płomienie prężące się ku księżycowi.

— Tak.

Zawiał delikatny wiatr, przynosząc ze sobą chłodną mżawkę pachnącą trawą, rzeką i majową nocą spod znaku Skorpiona.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top