I.




Józef Żółwkowiski przezwany przez dorosłych już licealistów dobre dwie dekady wcześniej Starym Żółwiem wpłynął do sali, położył czarną, skórzaną teczkę na blacie katedry i spoczął na swoim monumentalnym krześle. Westchnął. Przechylił głowę w jedną stronę, następnie w drugą. Coś mu strzeliło w wiekowej szyi. Znowu westchnął, złożył ręce pod brodą, by z wyczuwalnym dystansem przyglądać się napływającej do klasy dziatwie.

Najpierw nadeszła parka glonojadów, zbyt zagapionych w siebie, by pamiętać o czymś tak trywialnym, jak powiedzeniu "dzień dobry" starszemu człowiekowi. Bagatela, starszemu człowiekowi - profesorowi. Usiedli w ostatniej ławce, rzecz jasna przy oknie. Teraz przez całą godzinę będą przyglądać się pszczółkom i ptaszkom, zamiast słuchać słów tryskającym wraz ze śliną wprost ze źródła wiedzy, czytaj: ust nieszczęsnego starca. Ale Stary Żółw już miał na takich jak oni sposób. Naprawdę musiał jakiś sobie wyrobić po czterdziestu latach piastowania tego nieszczęsnego stanowiska w tej przeklętej placówce z nazwy edukacyjnej, chociaż w jego opinii prędzej karnej. Karnej i dla tych straconych pokoleń, i dla niego. Mijały sekundy długie jak piekło, szerokie niby nieszczęście narodowe, a ci ciągle mielili jęzorami. Już tylko toń samokontroli i lata praktyki powstrzymywały biednego historyka od wrzaśnięcia "MAŁKOWSKA DO PIERWSZEJ ŁAWKI! A PAN TO DOKĄD, WALKOWKI? PAN ZOSTAJE!".

Czas płynął. Broda co prawda niesrebrna, bo starannie zgolona, ale twarz pobrużdżona, a sali coraz więcej uczniów. Szatanów. W wysokich butach, w jaskrawych kolorach, w słuchawkach, podartych jeansach. I już nawet nie chodziło o to, czy mu się to podobało (choć niezbyt, nadmieńmy). Po prostu tak obco, nieswojo było w tej klasie. Inaczej, samotnie. Lecz nie był tam, by oceniać walory estetyczne młodzieży i gardzić. Zbyt dobrze pamiętał, jak za jego czasów profesorowie krzywo patrzyli na przemijające mody, których odbicia znajdowali w młodych. A oni mimo to czuli się wręcz zobowiązani, by nosić się, jak duch czasów dyktował, choć nie raz słyszeli, że są "przeklętą skazą, raniącym naród pokoleniem". I co? I Stary Żółw nagle sam stał się stary i patrzył na te wszystkie paskudztwa, których gdy on był młody nie było, i te, który były, lecz tak samo paskudne (patrz: ostatnia ławka pod oknem).

Do sali wpłynęła grupka gupików. Nie ma zbyt sensu się o nich rozwodzić. Gupiki, jak to gupiki, występowały w liczbie mnogiej, nawet bardzo mnogiej. Wszystkie rozgadane i wręcz lustrzanie podobne. Stary Żółw byłby w stanie przysiąc, że część z nich uczęszczała do innej klasy. Po chwili wpadła grupa mieczyków, samców, które po burknięciu czegoś w rodzaju "dobry, panie psorze" dopadły do ławek gupików, by rozpocząć moralnie wstrząsające rozważania na temat piątkowych poprawek z wiedzy o społeczeństwie. Nie minęła minuta, a do klasy wślizgnął się odziany w czerń bojownik. Z powagą kiwnął głową w kierunku nauczyciela, nic jednak nie mówiąc. On generalnie rzadko się odzywał. Zajął drugą ławkę z przodu, bo tyły wciąż były okupowane przez gupiki i mieczyki.

Zadzwonił dzwonek, a część rozgadanej gromady wpadła na korytarz — najwidoczniej zgodnie z przypuszczeniami profesora nie wszyscy zgromadzeni należeli do grupy jego wychowanków. Po ich odejściu klasa opustoszała, co nieszczególnie Starego Żółwia zdziwiło. Była ósma rano — jemu też w ogóle nie chciało się przychodzić do tego padołu łez i rozpaczy na ósmą rano.

Minęła minuta, podczas której zdążył ziewnąć trzykrotnie, a wszyscy zdołali w końcu trafić do własnych ławek. Nie mając dłużej na co czekać, otworzył dziennik i zaczął czytać listę, stawiając porównywalną ilość "nob" co "ob" w tabelce przy nazwiskach. Gdy doszedł do "M", drzwi otworzyły się z rozmachem, a do środka wpadł zdyszany chłopak wciąż ubrany we wściekle pomarańczową kurtkę przeciwdeszczówkę i na jednym wdechu powiedział "obecny, dzień dobry, przepraszam", słysząc swoje nazwisko. Również obecny, pozdrowiony i przeproszony Stary Żółw tylko pokręcił głową, wzrokiem posłał delikwenta do ławki i wpisał "sp" obok nazwiska Majkowskiego.

+++++

Tylko wąska grupa ludzi zrozumie, w jaki sposób czuł się Ernest Filuń, gdy siedząc na przednim siedzeniu jeepa matki, zatapiał się w zapachu środków dezynfekujących. Była ósma rano, poniedziałek, a on miał wrażenie, że przesiąknięty jest wonią szpitala, jak gdyby przez ostatnie trzy godziny kąpali go we wodzie utlenionej. Miał wrażenie, że jest z niej wręcz zbudowany, ma ją w żyłach, to ona przelewa się przez jego wnętrzności, zamarza w lodowatym jak kra sercu. W zasadzie to bardzo zabawne, gdy się tak na to spojrzy. Bo jak to ironicznie brzmi, kiedy pytają cię, jak czułeś się, gdy próbowałeś się zabić, a ty mówisz "Czułem się jak pierdolony spirytus salicylowy", bo tak zapewne bez większego zastanowienia odpowiedziałby Ernest.

A tak naprawdę poza tym czuł wybitnie mało, nawet nie można powiedzieć, że ssącą pustkę. Świat się dla niego zatrzymał, jak film z porysowanej płytki, najpierw zaczął mulić (zmulony był od wieczoru, właściwie to gdyby ktoś mu powiedział, że naprawdę wsadzą go do wanny z środkami do dezynfekcji, uwierzyłby), a później wielki widz, zamiast, jak Ernest miał nadzieję, wkurzyć się i wyłączyć DVD, postanowił cofnąć się o parę scen, licząc, że następnym razem płyta zadziała poprawnie. I znowu siedział na skórzanym fotelu w kolorze blado-żółtej kości słoniowej, na którym to w czasach, kiedy jeździli wspólnie od miasta do miasta, przesypiał kilometry autostrad wśród ryku muzyki z lat osiemdziesiątych. Zgadzał się na to, ba, nawet czasami ją podgłaśniał, zbyt sparaliżowany wrażeniem, że jego świrnięta matka gotowa jest zasnąć za kółkiem. A teraz była ósma rano, o której w większość normalnych matek zaczyna pracę, i oboje siedzieli na swoich fotelach. Radio milczało, jak chyba cały świat.

Ernest był w tym samym punkcie, kropce, impasie. Wracał do tego samego mieszkania, tym samym samochodem, z tą samą matką. Nic się zmieniło; dla niego nic się nie zmieniło. Film się zatrzymał, cofnięto ich o parę scen. To proste, to nie nowy etap. To powtórka tej samej klatki. Gdy sobie to uświadomił, ze zdumieniem wgapił się w niedziałające radio, jak gdyby chciał się zapytać "Dlaczego nie leci muzyka?".

Poruszył się na fotelu, sięgnął do koszeni po paczkę papierosów. Nie pytając o zgodę, kliknął przycisk otwierający okno. Do środka pojazdu wdarł się chłodny powiew, jak gdyby planeta próbowała ocucić Ernesta słowami "To nie jest naprawdę, to powtórka sceny, płyta ma rysę. Nie pójdzie dalej.", ale Ernest przecież wiedział.

To wszyscy poza nim mieli jakieś złudne wrażenie, że cudownie się stało, że uratowali mu życie. Zapalił papierosa. Jego matka zawsze dużo paliła, ale gdy sam zaczął, darła się na niego. Nie potrwało to co prawda długo, bo przecież już w wakacje dwa lata wcześniej bezprecedensowo chwytali za szlugi z jednej paczki, bez większych słów krytyki, zastanowienia. A dzisiaj Ernest miał już osiemnaście lat i był w tym samym miejscu, z tą samą osobą, zmierzając ku temu samemu mieszkaniu, z którego kilka godzin wcześniej go w panice praktycznie wyniosła.

Kątem oka spojrzał na matkę. Miała zmarszczone brwi i palce zaciśnięte na kierownicy. Wyglądała trochę jak jakiś wiekowy wódz plemienia Apaczów, który od wielu godzin czai się w trawie z napiętą bronią w dłoni. Sztywna, posągowo nieruchoma, działająca jak robot. Gdyby nie fakt, że miała okrągłą jak talerz twarz i cienkie włosy pofarbowane na jaskrawy pomarańcz, można by powiedzieć, że przypominała w tamtej chwili grecką rzeźbę wyjętą spod palców Myrona, Lizypa czy jakiegoś innego wielkiego antycznego mistrza.

Zdenerwował ją i był tego całkowicie świadomy — przynajmniej przez chwilę taka myśl kołatała w jego głowie, jednak po chwili z niej zrezygnował, bo przecież nigdy nie był swoją ani żadną inną matką i nie wiedział, jak to jest. Ona chyba też nie wiedziała, jak to jest być takim nim, chociaż w sumie to nie mógł być pewny — w końcu znał ją tylko od osiemnastu lat, a miała prawie czterdzieści.

— Puścimy muzykę? — odezwał się pierwszy raz do niej chyba od wczorajszego śniadania, samemu nie widząc po co. Nie przeszkadzała mu cisza. W ostatnią niedzielę miał nadzieję, że niedługo będzie ją słyszeć już zawsze. Matka wciąż ze zaciśniętymi ustami, nacisnęła przycisk play, a z głośników na złość chyba poleciało "Pet cemetery" Ramones. Ernest rzucił szybkie spojrzenie na twarz matki i z niechęcią dostrzegł jej lekko zaszklone oczy. Zamrugała kilkukrotnie, by odepchnąć rozpacz, i zacisnęła mocniej palce na kierownicy, jednak młodszy Filuń dobrze wiedział, że wolałaby się zatrzymać na poboczu i łkać w rękaw do końca świata. Doceniał to trochę — matka miała zwyczaj płakać dużo i często, od zawsze była niezwykle emocjonalna, jednak gdy widziała, że w jego życiu coś kruszy się bardziej niż na co dzień, umiała zacisnąć zęby.

Starł ręką łzy, które zaczęły spływać z jego oczu chyba jeszcze w szpitalu.

Za oknem szalała jesień, choć może nie jego życia.








+++++

powinnam pić shota za każdym razem, gdy napiszę Majakowski zamiast Majkowiski — ZielonaBestia  to przez ciebie

zresztą Majkowski też był poetą, więc w sumie co za różnica?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top