3.
Było już prawie południe, gdy kierowałam się, jak zawsze ciemną, klatką schodową do kuchni, zamierzając jeszcze przed wyjściem zjeść jakiś szybki posiłek. Feniksie nie śpieszyło się do wstawania z ciepłego łóżka i porzucenia krainy marzeń, a ja tym razem nie miałam ochoty się z nią szarpać, więc po prostu zostawiłam ją, uznając, że nie ma sensu czekać.
Na parterze, mimo nie tak wczesnej już godziny, wciąż przebywało sporo ludzi lub nieludzi, którzy widocznie nie zostali jeszcze poinformowani o tym, co się działo i nie przydzielono im żadnych zadań. Dwie osoby z wczorajszych obrad siedziały na kanapie, pijąc spokojnie kawę i rozmawiając o czymś przyciszonymi głosami. Nie kojarzyłam właściwie ich imion, pamiętałam tylko tyle, że jakiś czas temu zostali przeniesieni do nas z innego ośrodka, a rada miejscowa określała ich jako „zaufanych". Nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo, nie była to w żaden sposób niecodzienna sytuacja. Nie wszyscy byli na stałe przypisani do danego ośrodka, niektórzy zmieniali swoje miejsce nawet co kilka tygodni.
Przeszłam próg kuchni, w której nie znajdowało się nic poza kilkoma stołami przygotowanymi na pomieszczenie sporej ilości osób oraz tym, co zawiera każda przeciętna kuchnia. Przywitałam się z właśnie narzekającą na obowiązek sprzątania Hypnos – dziewczyną o ciemnych włosach, żółtych gadzich oczach oraz wiecznie zadziornym wyrazie twarzy. Słynęła ze zdolności hipnotyzowania swoich ofiar i skakania po różnych obiektach bez najmniejszego problemu z nieprzeciętną zwinnością. Była moją całkiem dobrą znajomą, być może również ze względu na to, że w sporej mierze przypominała mi hybrydę człowieka z gadem. Podobnie jak w mojej sytuacji.
— Podobno wiesz coś o... — Rozejrzała się podejrzliwie, przerywając swoje poprzednie wywody. — No, sama wiesz, o czym.
Oderwałam wzrok od kanapki, którą właśnie zaczęłam przygotowywać. Uniosłam jedną brew, nie rozumiejąc jej nienaturalnego zachowania.
— Niewiele. Oni nigdy nie powiedzą niczego porządnie. Trzeba przywyknąć. — Wzruszyłam ramionami. — A czemu właściwie myślisz, że nie możemy o tym rozmawiać?
— Nie myślę.
— Racja, przepraszam najmocniej, zapomniałam o twoich dysfunkcjach umysłowych — zadrwiłam, za co dostałam całkiem mocny cios w brzuch.
Zaniosłam się śmiechem, jednocześnie zwijając z bólu. Dziewczyna jedynie pokręciła głową z ironicznie poważnym wyrazem twarzy, gdy w końcu wyprostowałam się, żeby na nią spojrzeć.
— Masz szczęście, że trafiłaś na mój dzień łaski — stwierdziła z wyraźnie udawanym spokojem. — Ja mówię całkowicie poważnie. Słyszałam coś o jakimś szpiegu. Nie mam pojęcia czy to prawda, ale kto wie...
Zamrugałam kilka razy, upewniając się, czy aby na pewno nie robi sobie głupich żartów. Niestety nie przesłyszałam się, jej słowa brzmiały poważnie. Miałam już otworzyć usta, żeby zapytać o szczegóły, lecz od razu zostałam uciszona.
— Nic nie mów, pogadamy, kiedy dowiem się więcej. Lepiej udawaj, że o niczym nie wiesz. — Rozejrzała się po raz ostatni, po czym kiwnęła głową na pożegnanie i opuściła pomieszczenie.
Wzięłam swój talerz z dwoma gotowymi kanapkami, kierując się do stołu. Usiadłam przy tym, przy którym akurat nikogo nie było. Miałam nadzieję, że to, co przed chwilą usłyszałam, było nieprawdą. W końcu mogła źle usłyszeć lub przekręcić fakty, często jej się to zdarzało. Mimo wszystko poczułam lekki niepokój. Od razu do głowy przyszedł mi obraz dwóch Wynaturzonych szepczących o czymś w salonie. Będę musiała ich mieć na oku. Starszyzna może miała do nich zaufanie, ale to jeszcze niczego nie przesądzało.
— Witaj, jaszczurko. — Energiczny głos zmusił mnie do podniesienia wzroku. Jego właściciel uderzył talerzem w stół, żeby podkreślić swoją obecność i usiadł naprzeciwko.
Westchnęłam ze znudzeniem, ponownie skupiając swoją uwagę na jedzeniu.
— Nie, Denon, nie wkręcę cię w żadną misję, nie adoptuję dla ciebie żadnego z Koszmarów i nie, nie mam nic wspólnego z handlem narkotyków – wyprzedziłam jego prośbę, przewidując, iż będzie tak samo niewykonalna lub bzdurna jak poprzednie. Już nawet nie komentowałam tej „jaszczurki".
Usłyszałam mruknięcie, gdy miał już coś mówić. Prawie uśmiechnęłam się na jego oburzoną minę. Zmrużył szare ślepia, próbując prześwietlić mi umysł, jakby chciał tym wywrzeć na mnie jakieś wrażenie. Odparłam ten atak z uśmiechem. Młody Łowca Dusz był całkiem irytujący, ale wywoływał u mnie pewien rodzaj sympatii, nawet mimo swojej odmienności. Inni przedstawiciele jego gatunku byli raczej małomówni, zamknięci w sobie, przemieszczali się w ciszy w tych swoich długich czarnych płaszczach i wyżerali umysły normalsom, gdy tylko uznali ich za „szkodliwych" (do tej pory nie mogłam zrozumieć, na czym polegało oddzielenie szkodliwych od nieszkodliwych, czasami odnosiłam wrażenie, że było ono całkowicie przypadkowe, a ta cała szkodliwość stanowiła jedynie wymówkę). W dodatku włosy Denona były wyraziście brązowe, tak samo jego skóra miała wyraźnie opalony odcień, podczas gdy ogólna czerń i szarość z brakiem kolorów stanowiła cechę rozpoznawczą pozostałych. Dzięki temu byli w pewien sposób intrygujący. Ogólnie rzecz biorąc, cała ta rasa, wbrew pozorom, kojarzyła się pozytywnie. Doceniałam ich spokój, dyskrecję, nawet specyficzne poczucie humoru. Młody mógł kompletnie nie wpisywać się w żadne z charakterystycznych cech, wciąż był jednym z nich, więc moje nastawienie do niego było podobne.
— Błagam cię, ja muszę się w końcu na coś przydać! — rozpoczął swój typowy lament. — Tak, tak, wiem, mam czternaście lat, jeszcze tylko rok aż dostanę tatuaż i zostanę czynnie działającym, teraz powinienem nacieszyć się młodością, wolnością, nauczyć korzystać ze zdolności, bla, bla, bla... Ale ja chcę walczyć, nie mogę czekać! Tylko jedno zadanie, zrobię cokolwiek, no proszę cię. Niedługo przenoszą mnie do jakiegoś domu, wtedy nie dam rady nic zrobić do tej piętnastki. – Wyobraziłam sobie, jak błaga mnie o to na kolanach. — Słyszałem twoją rozmowę z tamtą hipnotyzerką. Chcę tylko pomóc.
Spojrzałam w sufit, nie wiedząc, co mam odpowiedzieć. Zawsze prosił o to samo, uwziął się na kilka osób, z których jedną byłam ja. Zawsze odmawiałam, choć niekiedy miałam ochotę ulec, widząc te jego uporczywe starania. Westchnęłam. Już prawie kazałam mu iść zająć się czymś innym niż zawracanie mi głowy, lecz wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Zwróciłam spojrzenie w jego stronę z nową energią.
— Zgoda, skoro chcesz — zaczęłam zdecydowanie, wywołując radosne niedowierzanie na jego twarzy. – Miej oko na tych dwóch nowych, dowiedz się jak najwięcej, nie ufam im, przyda się ich sprawdzić — poleciłam już ciszej, nachylając się nad stołem tak, by tylko on mógł to usłyszeć.
— Mówisz o Iluminatach? Rudzielcu i tym siwym? — Pokiwałam głową ze spokojem, choć wiadomość o Iluminatach nieco mnie zaskoczyła. Nieczęsto się ich spotykało, toteż stanowiło to pewną nowość. — Zrobi się! Dzięki wielkie.
Podniósł się z miejsca. Zatrzymałam go jeszcze na chwilę.
— Tylko pełna konspiracja, jasne? Ktoś się dowie, a nie żyjesz.
Oddalił się, na odchodne rzucając tylko „ma się rozumieć", po czym zniknął za drzwiami. Odchyliłam się na krześle, przymykając oczy. Nie miałam pojęcia, czy dawanie mu tego zadania było dobrym pomysłem, ale przynajmniej jeden problem miałam z głowy. Znając jego, skoro już dostał misję, będzie starał się wykonać ją jak najlepiej. Dzięki temu może dowiemy się czegoś ciekawego i nie wpakujemy przy tym w kłopoty. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
Sprawdziłam czas. Została mi zaledwie godzina do spotkania z rannymi w szpitalu, więc uznałam, że krótkie przewietrzenie się nie zaszkodzi. Wyszłam poza mury budynku tym samym przejściem, którym dostałyśmy się tu wczoraj. Wiatr szumiał w liściach, szare chmury wisiały ciężko na niebie. Odetchnęłam głęboko, czując zapach lasu, choć przez chwilę doznałam niepokojącego złudzenia, że oprócz niego wyczuwam metaliczną woń krwi. Świat przez chwilę zawirował przed oczami, zanim udało mi się przekonać samą siebie o prawdopodobnych złudzeniach.
Przeszły mnie ciarki. Było zimno. Dopiero co skończyło się lato, chyba powinno być nieco cieplej. Sama nie byłam pewna, ale cieszyłam się, że zabrałam bluzę z pokoju.
Rozpędziłam się, a w połowie polany biegłam już pod postacią smoka. Złociste trawy, teraz sprawiające wrażenie jakby przygaszonych, ocierały się o moje łuski i kołysały przez fale powietrza, które wywoływałam swoim ruchem. Niewiele przed linią drzew machnęłam skrzydłami, odrywając łapy od podłoża, rozpoczynając swobodny lot wzdłuż granicy pola i lasu. Złapałam równowagę, jedynie od czasu do czasu lekko muskając skrzydłem gałęzie.
Wytężyłam wszystkie zmysły. Liczyłam na wykrycie czegoś, co mogło zostać przeoczone wczoraj. Niestety okolica była już względnie uprzątnięta, jedynie ledwo wyczuwalny swąd spalenizny sprawiał wrażenie niezgodnego z otoczeniem. Świat wydał się pusty, trochę martwy. W pobliżu nie dostrzegałam żadnej żywej duszy. Zaniepokoił mnie ten fakt, ale może wcale nie powinien? Brak wrogów na horyzoncie jest całkiem pozytywny, o ile nie siedzą właśnie gdzieś w swojej norze i nie planują kolejnego ataku.
Powróciłam na ziemię, od razu zmieniając postać. Otrzepałam się, rozluźniając mięśnie, by pozbyć się bólu typowego dla przemiany. Chwilę po tym mój wzrok napotkał puste, mroczne spojrzenie. Stał oddalony ode mnie o jakieś dziesięć metrów, przekrzywił głowę, gdy zobaczył, że zauważyłam jego obecność, ale wyraz twarzy nie uległ najmniejszej zmianie. Szare demoniczne oczy, czarne włosy, martwo blada cera, typowy długi płaszcz poruszający się lekko pod wpływem wiatru. Niepokojący wręcz spokój emanował od niego, infekując całe otoczenie. Wyglądał jak mroczny żniwiarz, który właśnie przybył odebrać mi życie. Nox, kolejny ze znanych mi Łowców Dusz, z pozoru niewiele starszy ode mnie.
Wpatrywaliśmy się w siebie przez kilka sekund, które dłużyły się w nienaturalny sposób, po tym czasie bez żadnego słowa czy gestu odszedł w stronę budynku. Patrzyłam za nim, aż zniknął z pola widzenia. Naszły mnie niechciane myśli, osądzające go o bycie szpiegiem. Przecież łatwo mógł nim być, bez wątpienia obserwował wszystko dokładniej, niż nam wszystkim mogło się wydawać. Po chwili jednak dostrzegłam, że zaczynam popadać w paranoję. Nagle wszyscy z mojego otoczenia zaczęli wydawać się podejrzani. Illuminaci, starszyzna, przypadkowe osoby, doktorzy, nawet Rada Najwyższa. Oni wszyscy mogli razem spiskować, ale przecież nie miałam najmniejszych powodów, by tak sądzić.
Zaśmiałam się sama z własnej głupoty. Odepchnęłam wszystkie myśli, które kazały mi zepchnąć się w otchłań szaleństwa. Uświadomiłam sobie, że nie byłam wystarczająco czujna, dając się tak łatwo poddać wpływom tej kreatury, gdy w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie powinnam pozwalać sobie na takie słabości. Podejrzewałam, że Nox specjalnie wpłynął na mój umysł, żeby wytknąć mi rozkojarzenie. Musiałam się poprawić, by zyskać jakiekolwiek szanse na przeżycie. Trupy sprzymierzeńców były ostatnim, czego tu potrzebowaliśmy.
Zwróciłam głowę w kierunku, w którym odszedł Łowca. Również się tam udałam, nadszedł już czas na podróż do miasta. Musiałam znaleźć siostrę. Uwzględniając, że w ogóle postanowiła się obudzić.
***
— Agonia, ty psycholko. — Usłyszałam, siłą wypychając Ognistą z pokoju. Wyglądała na mocno rozzłoszczoną faktem, iż kazałam jej się śpieszyć. Przynajmniej była już na nogach, gdy po nią przyszłam. — Od kiedy zrobiłaś się taka punktualna?
Przewróciłam oczami, wcale nie rezygnując z dalszego ciągnięcia jej za sobą, niczym worek ziemniaków. Agonia. Pseudonim wziął się od tego, że przez cały okres dojrzewania, z nieznanych nam przyczyn, wyglądałam, jakbym za parę sekund miała odejść z tego świata. Na całe szczęście czułam się znacznie lepiej, lecz to nie powstrzymało ich od nazwania mnie "stanem przedśmiertnym". Teraz już niczym nie przypominałam tamtej chodzącej zjawy, po prostu przezwisko przywarło na stałe.
Kiedy w końcu udało nam się dotrzeć na zewnątrz oraz przemierzyć las, niestety pieszo, gdyż przemiana wciąż była zbyt ryzykowna, a mój wcześniejszy lot był tylko chwilowym niezbyt odpowiedzialnym wybrykiem, znalazłyśmy się w mieście. Tym samym, w którym mieszkałyśmy, niestety po drugiej jego stronie, której jeszcze nie miałyśmy okazji dobrze poznać. Przemieszczałyśmy się szybkim krokiem między małymi uliczkami na obrzeżach, aż do tych większych, o wiele bardziej uczęszczanych. Niekiedy wymieniałyśmy nieufne spojrzenia z ludźmi, stale zmierzającymi gdzieś w pośpiechu. Tym razem nam również się śpieszyło, więc postanowiłyśmy skorzystać z pomocy autobusu. Nie przepadałam za komunikacją miejską, wolałam wszędzie chodzić pieszo, tudzież latać.
Zajęłyśmy miejsca siedzące, akurat trafiłyśmy na godzinę, kiedy większość ludzi była w pracy lub szkole, toteż nie musiałyśmy przejmować się tłumem. Patrzyłam w znużeniu, jak przesuwa się krajobraz za brudną od kurzu i pyłu szybą. Z początku mijaliśmy jakieś domy jednorodzinne, później całkowicie zastąpione zostały przez bloki oraz wieżowce, na końcu odrestaurowane kamienice, które miały podobno przyciągać turystów, budynki biurowe, sklepy, centra handlowe oraz inne tego typu obiekty. W końcu wysiadłyśmy. Uderzył w nas wszechobecny hałas, jeżdżących bez przerwy samochodów. Niestety szpital, do którego ich przewieziono, znajdował się w centrum miasta, tam zawsze panował duży ruch, a człowiek czuł się mały w obliczu wszystkich tych budynków skutecznie zasłaniających widok nieba. Nie było mi z tym dobrze.
Pieszo pokonałyśmy kilka ostatnich ulic, w końcu docierając do celu. Gmach szpitala zdecydowanie górował nad innymi swoimi kilkunastoma piętrami. Od razu na jego widok ogarnęło mnie silne przytłoczenie. Gdyby był opuszczony, to co innego, ogromna ilość korytarzy do zwiedzania – istny raj na ziemi. Niestety ten ewidentnie nie był opuszczony. W ogromnej ilości sal wyczuwałam energie setek ludzi. Niektóre silne, osób, którym udawało się zdrowieć, inne gasnące, niebawem zamierzające całkowicie zaniknąć. Bliscy zapewne nie byli świadomi zbliżającej się śmierci członków swojej rodziny. Nikt nie był, nawet sami chorzy. Dołujące uczucie – móc przewidzieć, na jakim etapie zgonu jest dany człowiek, a zarazem obserwować niczego nieświadomą rodzinę, mającą bezgraniczną nadzieję na jego szybki powrót do zdrowia.
Zablokowałam umysł na odbiór tych energii, dość już mając wrażeń, po czym pewnym ruchem pchnęłam masywne, w połowie szklane, drzwi wejściowe. Znalazłyśmy się w sporym pomieszczeniu, gdzie znajdowały się właściwie jedynie kanapy do siedzenia, szatnia, sklepik z najpotrzebniejszymi rzeczami i księgarnia, dopiero schody w tyle prowadziły na półpiętro, na które wskazywała strzałka z napisem „recepcja". Gdyby nie wszechobecna biel na ścianach i błękit płytek na podłodze, można by zapomnieć o fakcie, że to szpital.
Skierowałyśmy się w tamtą stronę. Za ladą siedziała młoda rudowłosa kobieta o pogodnym wyrazie twarzy, na której pojawił się delikatny uśmiech od razu, gdy nas zobaczyła. Poprawiła okulary na nosie, witając się i bez zbędnych przerw pytając, w czym może pomóc. Przez moment skojarzyła mi się z jedną z tych sztucznie pozytywnych ekspedientek w sklepie, które za wszelką cenę chciały namówić klienta na zakup towaru. W tym jednak wypadku ten optymizm nie wydawał się wcale sztuczny. Dobrze, że tacy ludzie jeszcze istnieją.
— My w odwiedziny do naszego wuja, Dariusza Mrozowicza, przywieziono go tu wczoraj — powiedziałam niepewna w ogóle, o co powinnam pytać w takiej sytuacji. Nie miałam zbyt wielu okazji do odwiedzania szpitali.
Ponownie poprawiła okulary, zapatrując się w ekran komputera. Uśmiech nadal nie schodził z jej twarzy.
— Ach tak, rzeczywiście. — Podniosła głowę. – Możecie się z nim zobaczyć, nie powinien mieć teraz żadnych badań. Przedostatnie piętro, zapytajcie na dyżurce, zaprowadzą was do odpowiedniej sali.
Podziękowałyśmy uprzejmie (ciężko zachowywać się nieuprzejmie w obliczu tak miłej osoby), po czym odeszłyśmy. Podążając plątaniną korytarzy, zastanowiłam się, dlaczego w ogóle przywieźli ich tutaj, zamiast zapewnić opiekę medyczną w ośrodku. Mieliśmy przecież kilku wykwalifikowanych lekarzy, nie powinno stanowić to problemu, a jednak musieli mieć jakiś powód, skoro właśnie tak postąpili.
Winda nieśpiesznie przesuwała się na kolejne piętra wraz z towarzyszącym jej odgłosem pracującego mechanizmu. Oparłam się o ścianę, w spokoju czekając, aż zatrzyma się na tym odpowiednim.
— Ciekawe, jak się miewa nasz wujaszek. — Feniks przez chwilę popatrzyła na mnie z powagą, po czym wybuchnęła śmiechem. Również nie dałam rady zachować kamiennego wyrazu twarzy.
— Być spokrewnioną z nim, dajcie spokój, ja podziękuję — westchnęłam, odzyskując przynajmniej pozorną powagę. — Ale na szczęście chyba nie jest z nim źle, inaczej by nas tu nie było.
— Ta, choć szkoda, że nie da rady porozmawiać z tym drugim, mógłby wiedzieć jeszcze coś więcej.
Wzruszyłam ramionami, wątpiąc, czy rzeczywiście coś by to zmieniło. W ostatnim momencie poinformowano nas o jego kiepskim stanie. Niestety on akurat nie był żadnym demonem ani innym stworzeniem o zwiększonej odporności. Z tego, co mi wiadomo, władał żywiołami, wodą i powietrzem, lecz poza tym nie posiadał żadnych szczególnych zdolności. Pewnie dlatego też właśnie jego atakujący obrali za pierwszy cel do likwidacji. Uznali, że nie sprawi im to większego problemu, dzięki czemu będą mogli zająć się kolejnym. Jak widać, coś poszło niezgodnie z ich planem, więc byli zmuszeni się wycofać. Przynajmniej taka była jedna z teorii.
Znalezienie odpowiedniej sali pośród wielu innych z pomocą dyżurującej pielęgniarki nie trwało długo. Przeszłyśmy przez drzwi. Na przeciwnej ścianie znajdowało się spore okno, więc pomieszczenie było jasne. Teraz wpadało do niego chłodne światło dzienne, choć promienie słoneczne ledwo przedzierały się przez chmury. Na jednym z dwóch łóżek, na plecach ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, spał poszukiwany przez nas osobnik. Drugie na szczęście było puste, lecz najwyraźniej jedynie tymczasowo, gdyż na szafce nocnej znajdował się jeszcze kubek z niedopitą herbatą oraz książka, a na ziemi obok pozostawiona była torba. Musiałyśmy się pośpieszyć, jeśli chciałyśmy zdążyć porozmawiać przed powrotem niewynaturzonego pacjenta.
— Dariusz! — krzyknęła moja siostra, potrząsając nim. Po co komu delikatność? — Jak on się u nas nazywał?
Wzruszyłam ramionami, próbując sobie przypomnieć. Jedyne co mi przychodziło do głowy to moment, kiedy pewni śmieszkowie krzyczeli „mamy świeżą krew, Wampirze!". Lubili sobie żartować z jego ostrych kłów, które w rzeczywistości były bezużyteczne. Jego zdolność stanowiło czytanie w myślach, duża prędkość i spora odporność na urazy. W prawdziwej postaci miał nieludzko zakrzywione nogi, właściwie zwierzęce, umożliwiające wyższy skok, nieco szponiaste palce, oczy całe bladożółte z czarną źrenicą, białe włosy oraz kły oczywiście, nienaturalne dla jego rasy. Teraz wyglądał całkiem przeciętnie, brązowe oczy, brązowe włosy. Najzwyczajniejszy człowiek.
W końcu starania przyniosły skutki, a nasz „wujek" gwałtownie usiadł na łóżku, jakby nie spał już wcześniej, tylko nasłuchiwał naszych rozmów.
— Półsmoki, tak? — zadał pytanie, oczywiście znając odpowiedź. — Nie mamy czasu. Ogólnie, nie wiem, co planują.
Spojrzałyśmy po sobie z konsternacją.
— Na początek może się uspokój i mów jaśniej. W ten sposób nic z tego nie zrozumiemy — powiedziałam spokojnie, patrząc na jego zdezorientowany wyraz twarzy. Odetchnął. Przeniosłam wzrok na okno, pozostając skupiona na tym, co miał nam przekazać.
— Słyszałem trochę ich myśli. Niewiele, ale na tyle, żeby wywnioskować, że ktoś koniecznie chce was spotkać, dlatego właśnie z wami chciałem rozmawiać. Nie to jednak jest najważniejsze. Oni... twierdzą, że ukrywamy coś ważnego. Nie jestem pewien co. Musicie rozszyfrować znaki. To dziwne, że o tym myśleli, ale widocznie przewidzieli, że ktoś będzie zaglądał im do głowy. Niezłe są te gnidy. — Zamyślił się na moment. — Właściwie, to może być podstęp. Lepiej na siebie uważajcie.
Nieszczególnie dużo rozumiałam. Coś ukrywamy. Niby co takiego? Radni mogą wiedzieć, o co chodzi. Będę musiała się do nich wybrać, zapewne niczego się nie dowiem, ale warto spróbować.
— Jak wyglądali ci, którzy was zaatakowali? — zadałam jedyne pytanie, które wydawało się mieć w tym momencie jakikolwiek sens. Spojrzałam kątem oka na Feniks, która w pamięci rejestrowała każde słowo, lecz sama się nie odzywała, jak zwykle w takich sytuacjach.
— Nie wiem. Ledwie w oddali mignął jakiś cień, zbliżyli się bezgłośnie, całkowicie mnie oślepiło. Straciłem wzrok, starałem się bronić, wykorzystując słuch. Odzyskałem dopiero, gdy mnie tu przewieźli. — Spojrzał w stronę drzwi wyraźnie rozzłoszczony. — Tylko w ten sposób te łajdaki mogły wygrać.
Zacisnęłam zęby, czując podobne emocje. Rzeczywiście, jeżeli nawet to ich jedyna broń, jest skuteczna. Tchórze.
Znowu spojrzałam na okno. Widok z góry na całe miasto potrafił nieco uspokoić moje myśli. Ale wtedy w oczy rzucił mi się ten dodatkowy szczegół. Z oddali, zza lasu w powietrze unosiły się gęste chmury ciemnego dymu. Poczułam, jak moje źrenice się zwężają, a serce wykonuje jedno nierytmiczne uderzenie.
Gwałtowne złe przeczucie zawładnęło moim ciałem. Stwierdziłam, że Iris już zauważyła to, co ja. Nawet ranny Wynaturzony wpatrywał się w okno z zaskoczeniem w oczach.
— Lecimy. Jeśli jeszcze coś ci się przypomni, porozmawiamy, kiedy już cię wypiszą.
Korzystając z okazji, że nikogo nie było w pobliżu, otworzyłam okno, co na całe szczęście w ogóle było możliwe. Nie mogłyśmy tracić czasu na zejście na dół i szukanie miejsca do przemiany. Modliłam się, żeby jakimś cudem nikt nie zauważył. Co prawda mieliśmy dodatkową „osłonę" (nie byłam pewna, jak właściwie działała), dzięki której, gdy byliśmy w naszych wynaturzonych postaciach, normalsi mieli problem z odebraniem tego, że w ogóle na nas patrzą, lecz nigdy nie ufałam temu w stu procentach.
Kiwnęłam głową na pożegnanie, po czym bezceremonialnie wyskoczyłam, zapominając o wszelkim ryzyku. Przez moment czułam, jak łzawią mi oczy, wiatr z dużą siłą uderza w twarz, a grawitacja bezdusznie kieruje w stronę ziemi. Potem, gdzieś w połowie wysokości naprawdę wysokiego budynku, rozłożyłam gwałtownie skrzydła, żeby po chwili znowu je złożyć, wykonać korkociąg, zmieniając nieco swoje ustawienie i ponownie rozłożyć, podrywając łeb do góry, przechodząc do gładszego lotu, wciąż z ogromną prędkością.
Ścigałyśmy się z wiatrem, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu. Nasze skrzydła z dużą siłą uderzały powietrze, niekiedy ledwo omijając budynki. W końcu po serii chaotycznych slalomów pędziłyśmy już nad nierównymi koronami drzew. Co jakiś czas czułam, jak ich wierzchołki ocierają się o spód skrzydeł, zostawiając po sobie nieprzyjemne mrowienie. Wciąż nie spuszczałam z oczu miejsca, do którego zmierzałyśmy.
Zwolniłam znacząco i machnęłam mocniej, wzlatując wyżej, uzyskując szerszą perspektywę krajobrazu. Znajdowałyśmy się tuż nad pogorzeliskiem, ogień jeszcze muskał swoimi językami ostatnie kępy trawy, które i tak były już czarne. Cała reszta została dawno zwęglona, płomienie ledwo dosięgły drzew, na szczęście nie zdążyły się rozprzestrzenić. Na polu w furii walczyły smoki. Jedne przeciw drugim. Bitwy stad były normalne, lecz ten widok wcale nie wydawał mi się normalny. Wokół leżało już kilka trupów z rozoranymi łuskami oraz przypaloną skórą, szkarłatna krew pokrywała gołą ziemię, trochę znalazło się również na pniach drzew. Te gady w niczym nie przypominały naszych krewnych. Ich oczy wyglądały na nieświadome, a na ich pyskach malowała się jedynie dzika agresja. To nie było naturalne.
Jeden z przeciwników już szykował się do szarży, gdy gwałtownie wylądowałam, wbijając szpony w podłoże, zagradzając mu drogę do rywala i rycząc groźnie, żeby choć na chwilę wywołać u niego dezorientację. Spojrzał na mnie bez zrozumienia, o dziwo nagle łagodniejąc, jakby starał się zrozumieć, co w ogóle się wokół niego dzieje. Uświadomiło mi to jedynie, że z jakiegoś powodu te stworzenia uległy manipulacji, przez którą nie były zdolne do świadomego myślenia. Wyszczerzyłam zęby, czujnie rozglądając się dookoła. Nie minęło pięć sekund, gdy coś przecięło powietrze tuż obok mnie, trafiając drugiego smoka, który akurat skoczył w moją stronę, nieświadomie się podkładając. Padł jak długi na ziemię niezdolny do ruchu. Oddychał ciężko jeszcze przez chwilę, kiedy na jego szyi dostrzegłam niewielką strzałkę usypiającą z igłą tak cienką, że mogła bez trudu przebić się przez łuski.
Napięłam wszystkie mięśnie, unosząc łeb, rzucając szybkie spojrzenie na linię drzew. Mój przeciągły warkot zamienił się w głuchy ryk. Odbiłam się od ziemi i zamachnęłam skrzydłami, w ostatnim momencie unikając kolejnej strzały, lecącej w moją stronę. Obejrzałam się jedynie czy Iris też zdążyła uciec, po czym chwiejnie zwiększyłam wysokość, starając się jak najszybciej nabrać prędkości. Słyszałam mój nierówny oddech, jak nozdrza rozszerzają się i zwężają, by nabrać odpowiednią ilość tlenu. Po chwili uspokoiłam go, lecz dopiero po czasie zyskałam pełną równowagę w locie. Zostawiłyśmy pole bitwy za sobą.
Usiadłam na trawie, opierając się o pień drzewa i próbując zebrać myśli, kiedy już się oddaliłyśmy. Feniks krążyła niespokojnie po polanie. Znajdowałyśmy się teraz w miarę bezpiecznej odległości od zagrożenia, ale nie mogłyśmy mieć pewności czy nie powędruje naszym tropem.
— Co to miało niby być? — Usiadła obok mnie, podpierając głowę rękami. Chyba nigdy nie widziałam jej tak zdenerwowanej, to był całkiem nienaturalny widok.
Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc, co miałabym powiedzieć. Wiedziałam jedynie, że ktoś musiał śledzić nas w drodze do szpitala i być może — tego nie byłam pewna — specjalnie wywołać to zamieszanie, żeby nas zwabić. Podświadomy smoczy instynkt kazał pomóc swojej rasie, w innym wypadku pewnie nawet nie zwróciłabym uwagi na dym zza lasu, sądząc, że ktoś po prostu pali śmieci.
— Zbyt szybko się wycofałyśmy — ciągnęła, patrząc w kierunku, z którego przyleciałyśmy.
— Słyszałaś, co one potrafią. W tym chaosie nie miałyśmy szans, a gdyby nas dorwali, niewiele mogłybyśmy zrobić — warknęłam w przypływie irytacji jej bezsensownym wywodem. Użalała się jedynie nad tym, czego nie zrobiłyśmy, zapominając o logicznym myśleniu. Nie lubiłam, gdy to robiła, nigdy nie przynosiło korzyści. — Musimy powiedzieć Radzie.
Momentalnie cała złość zniknęła z jej twarzy. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, w jej oczach widziałam coś, czego nie potrafiłam nazwać.
— Jak to my? Przekażemy zarządcom ośrodka, niech oni się tym zajmą.
— Nie. — Pokręciłam głową. — Wolę to zrobić osobiście. Takie... przeczucie.
Podniosłam się z miejsca. Chłodny wiatr przyniósł ze sobą drażniący zapach spalenizny. Zakryłam dłonią nos, ostatni raz patrząc w kierunku pobojowiska. Chęć pomocy była silna, ale nie mogłam jej ulec, musiałam jedynie mieć nadzieję, że szkody nie będą duże. W końcu, skoro chodziło o nas, to po co mieliby krzywdzić inne smoki?
Do ośrodka wracałyśmy pieszo w milczeniu. Chciałam w spokoju pomyśleć nad tym, co mogło łączyć te z pozoru bezsensowne działania. Cóż, wyglądało na to, że ktoś polował na nas, choć wątpiłam w nasze bycie ostatecznym celem tych ataków. Musiało chodzić o coś innego, a my z jakiegoś powodu stałyśmy się elementem w dążeniu do tego celu.
Idąc główną ścieżką przez las, przez moment rozważyłam skręcenie w stronę miasta i zabranie naszych rzeczy z domu, jednak uznałam, że lepiej na razie je tam zostawić. Wolałabym nie informować wroga o naszej przeprowadzce. To kwestia czasu aż się dowiedzą, ale nie było potrzeby, by to przyśpieszać. Wyprostowałam głowę i przymknęłam oczy, słysząc odgłos śpiewu ptaków. Uśmiechnęłam się. Taki miły popołudniowy spacer wśród natury. Uwielbiałam je.
— Myślisz, że jak ciężko będzie ich pokonać? — zapytałam. Oczami wyobraźni widziałam ich krew na trawie. Kimkolwiek by nie byli.
— Hm, pomyślmy. – Dotknęła palcami brody, udając zamyślenie. — Wariaci, których nawet nie możemy zobaczyć i którzy atakują, gdy mają na to ochotę, więc, czy będzie ciężko... A jak niby ci się wydaje?! – krzyknęła z ironią w głosie, przy okazji patrząc na mnie jak na nienormalną.
Wzruszyłam jedynie ramionami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top