2.

Z równie ciasnej, co korytarze ukrytego przejścia, klatki schodowej wyprowadziły nas zwyczajne drewniane drzwi, znacznie mniej obskurne od tych prowadzących na zewnątrz. Znalazłyśmy się w bardziej ustronnym miejscu.

Pomieszczenie było średniej wielkości, a jego główne wyposażenie stanowiły regały ustawione pod ścianami. Na nich z kolei poustawiane bez ładu zostały pudła, różnej wielkości pojemniki lub słoiki zawierające... cóż, szczątki martwych stworzeń, w większości Wynaturzonych, zalane formaliną lub jakąkolwiek inną substancją mającą odpowiednie właściwości do przechowywania tego typu organicznych artefaktów. Nigdy nie byłam dobra z chemii, dlatego też nie miałam pewności, czym właściwie była owa substancja i wcale nie czułam potrzeby zdobywania tej wiedzy. Dla mnie większe znaczenie miało, że umieszczenie dość niepokojących obiektów służących do badań naukowych w tym konkretnym miejscu miało swoje dodatkowe zastosowanie — ich widok mógł w ostateczności zniechęcić, a nawet odstraszyć intruzów. O ile trafiliby się tacy wyjątkowo upierdliwi. Na szczęście do tej pory nic takiego się nie wydarzyło.

— Dziwnie tu cicho — stwierdziła moja siostra zaraz po otworzeniu kolejnych drzwi. Przeszła przez nie, bez słowa podążyłam za nią. — Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tak tutaj było.

— Też nie, ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że sytuacja jest poważna. — Minęłam główne pomieszczenie parteru imitujące salon. Przypominało bardziej poczekalnię szpitalną przez swój skąpy wystrój oraz białe ściany, jedynie zapach był nieco lepszy. Laboratoria, sale badań oraz kilka pomieszczeń do tymczasowego przetrzymywania stworzeń nieznanych gatunków nieposiadających świadomości, coś na wzór zwierząt, były odpowiednio odizolowane od reszty budynku tak, że nie musieliśmy wdychać woni środków do dezynfekcji.

Domyśliłam się, że narada, mająca na celu omówienie sytuacji oraz zaplanowanie kolejnych działań, odbywała się na przedostatnim piętrze. To właśnie tam miały miejsce wszystkie poważne spotkania. Nieczęsto bywałyśmy na takowe zapraszane. Od kiedy osiągnęłyśmy wiek wystarczający do brania udziału w akcjach, zawsze albo wysyłali nas w teren, albo zlecali patrole i dyżury w ośrodku. Planowanie nie należało do naszych zadań. Od tego byli ci "ważniejsi".

Przemierzając kręte korytarze (kręte jak wszystko tutaj, nic dziwnego, że osoby odwiedzające Ośrodek 13., będący główną siedzibą Wynaturzonych, po raz pierwszy tak łatwo się w nim gubiły), kątem oka dostrzegłam niewyraźną smugę bladego światła padającą na białe płytki korytarza z miejsca, w którym znajdowała się kuchnia. Miałam ochotę sprawdzić, kto tam przebywa o tej porze, jednak powstrzymałam się i przeszłam przez kolejne drzwi. 

Trafiłyśmy na klatkę schodową, gdzie już na wejściu przywitał nas podmuch nieprzyjemnie chłodnego powietrza. Nacisnęłam przełącznik znajdujący się na ścianie obok, a chwilę później kilka żarówek zabłysnęło światłem, które właściwie niewiele dawało. Wciąż panował półmrok, ale przynajmniej dało się zobaczyć cokolwiek bez konieczności wykorzystywania zdolności paranormalnych.

Szary, toporny beton zdecydowanie dominował w tamtym miejscu, wywołując złudzenie opuszczenia, jakby ta część budynku już dawno została wyłączona z użytku. Schody pięły się chyba z dwadzieścia metrów w górę, nie miały barierek, a przez wolną przestrzeń po środku na wylot widać było sufit. Osoby mające lęk wysokości raczej trzymały się z dala od tego miejsca.

Zaczęłyśmy mozolną wspinaczkę, wraz ze wzrostem wysokości trzymając się coraz bliżej ściany. Ostrożnie mijałyśmy półpiętra oraz drzwi kolejnych pięter. Od patrzenia na dół nawet mnie zakręciło się w głowie, dlatego starałam się tego nie robić. Z dziwną nostalgią musiałam przyznać, że odzwyczaiłam się od częstego pokonywania tej trasy. Nie pamiętałam, żeby kiedyś wywoływało to aż taki dyskomfort. 

W końcu z niemałą ulgą dotarłyśmy na poziom przedostatni. W tamtym miejscu kończyły się schody betonowe, te prowadzące jeszcze wyżej były metalową konstrukcją, każdy ich stopień wyglądał niczym zwyczajnie skrzyżowane kraty i nawet jeśli były naprawdę solidne, na pierwszy rzut oka wyglądały, jakby miały rozpaść się pod najlżejszym krokiem. Mieszkając tutaj kilka lat wcześniej, musiałyśmy codziennie z nich korzystać – to właśnie na ostatnim piętrze, wraz kilkoma innymi, znajdował się nasz pokój. Nad nimi był już tylko strych oraz wyjście na dach.

Nacisnęłam klamkę, po czym pociągnęłam ją z porażającym brakiem gracji, starając się nie stracić równowagi. Drzwi otwierały się na zewnątrz, co z pewnością niczego nie ułatwiało, gdy stało się na tym wcale nie dużym kawałku betonu wiele metrów nad ziemią. Wolałam nie sprawdzać, czy udałoby mi się przemienić w tak ciasnej przestrzeni, w tak krótkim czasie. Dlatego, najszybciej jak potrafiłam, przeszłam przez otwór w ścianie zaraz za moją siostrą. Korytarz, w którym się znalazłyśmy, był zdecydowanie przyjemniejszym miejscem. Elegancka czerwona wykładzina na podłodze oraz ciepłe światło płynące z żyrandoli umieszczonych na bocznych ścianach, wyłożonych pasującymi do całej reszty wystroju tapetami, wprowadzały przytulny klimat, nadając zarazem wrażenia luksusu, jakiego zdecydowanie brakowało reszcie budynku. 

Dopiero dotarcie przed zdobione, potężne drzwi pomieszczenia na samym końcu tego labiryntu przywróciło mnie do rzeczywistości, z której nieświadomie odpłynęłam, błądząc myślami gdzieś daleko stąd. 

Wysoka cienista istota o kształcie przypominającym człowieka bez wyraźnych rysów, pilnująca wejścia do sali obrad, wyłoniła się ze ściany, prześwietlając nas uważnie oczyma o intensywnym srebrnym blasku. Po zakończonej pozytywnie identyfikacji ponownie osunęła się na ścianę, po czym zniknęła nam z oczu całkowicie, zezwalając na przejście dalej. Kątem oka zauważyłam wahanie u Iris, jednak zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, przez co również naszłyby mnie przemyślenia, pchnęłam wrota dzielące nas od pomieszczenia, w którym znajdował się długi owalny stół z kilkunastoma krzesłami. Większość z nich zajęta już była przez członków stowarzyszenia – Wynaturzonych jak i doktorów. Naprzeciwko siebie, przy szczytach stołu, siedzieli główni przedstawiciele obu "sekcji" – jeden Wynaturzony, jeden doktor.

— A przypomnijcie, po co wy nam w ogóle jesteście? — Szorstki warczący głos przerwał wcześniejszą wypowiedź ludzkiego przedstawiciela. Należał do Jupitera, jednego z najstarszych przedstawicieli stworzeń nazywanych tu demonami ze względu na ich trwały nieludzki wygląd. Mogły występować w przeróżnych formach i z różnymi zdolnościami, lecz te silniejsze dało się łatwo rozpoznać po jednolitej barwie dwóch, czasem trzech par oczu (zazwyczaj była to czerń lub biel), szarej, lodowatej niczym śmierć, łuskowatej skórze, kłach oraz szponach zamiast zwyczajnych palców. Bardzo rzadko, lecz niekiedy również, tak jak ten tutaj, posiadały rogi. Potężne to były kreatury i nieco przerażające, ale zwykle wolały obserwować z cienia niż atakować. W wolnych chwilach niszczyły ludziom psychikę, a ze względu na swoją inteligencję oraz zdolność dokonania częściowego wglądu w dusze innych stworzeń dobre w tym były, nie dało się zaprzeczyć.

— Wiem, jakie jest wasze zdanie. Stowarzyszenie należy do was, ale przypomnę, że to my nadzorujemy występowanie, specyfikacje i wszystko inne, co was dotyczy. — Wtajemniczony, czyli po prostu zwykły człowiek w stowarzyszeniu, wciąż nieprzejęty ze spokojem starał się przekonać swojego rozmówcę. Nie miał szans przegadać Jupitera i wszyscy dobrze o tym wiedzieli, dlatego nikt nawet nie zamierzał się wtrącać, wszyscy tylko obserwowali ich ze znudzeniem. — Dlatego powinniście nas wysłuchać.

Westchnęłam z irytacją, kierując się do stołu, zanim demon zdążył odwarknąć coś obraźliwego. Ucieszyłam się, że reszta ośrodka nie będzie miała pojęcia o przebiegu spotkania. Jeszcze tego brakowało, żeby któraś z grup po tylu latach owocnej współpracy poczuła się urażona i postanowiła urządzić powstanie.

Idąc za wzorem mojej siostry, zajęłam wolne miejsce bez słowa. Sytuacja poważniejsza niż zwykle najwyraźniej miała zły wpływ na naszych towarzyszy. Zazwyczaj, mimo wszelkich różnic w poglądach, umieli zachować spokój i ostatecznie się dogadać. Tym razem jednak negatywne emocje całkowicie zainfekowały powietrze, a kłótnia trwałaby nadal, gdyby przywódca narady nie postanowił jej przerwać.

— Cisza! — Pięść potężnego stworzenia uderzyła o blat, donośny głos aż odbił się echem po pomieszczeniu. 

Twardy wzrok szarych oczu, obserwujących spod szerokiego kaptura o tej samej barwie, przesunął się kolejno po każdym ze zgromadzonych. W ciszy, która zapanowała, prawie dało się słyszeć bicie serca. Nikt nie śmiał się choćby poruszyć. Stwór, zwący się Vyrius, posturą przypominał człowieka, lecz w rzeczywistości siłą znacząco (bardzo znacząco) przewyższał zwyczajnych ludzi. W dodatku posiadał dar (a może przekleństwo?) nieśmiertelności. Był najstarszym z najstarszych pośród Wynaturzonych, jedynie członkowie Rady Najwyższej przewyższali go liczbą lat spędzonych na tym świecie. A niewykluczone, że oglądali go od samego początku stworzenia. 

Rasy Vyriusa nie dało się zdefiniować, nie istniało żadne odpowiednie określenie, którym mógłby oraz chciał się posługiwać. Nie miał żadnych zdolności znanych już gatunków, posiadał jedynie wykraczającą ponad wszelkie normy inteligencję oraz wiedzę na każdy z możliwych tematów. Poza tym potrafił sprawić, by wszyscy się go słuchali i wykonywali jego polecenia. Przynajmniej zazwyczaj, nie dało się jednak zaprzeczyć jego autorytetowi. Właściwie, fakt, że śmierć tej kreatury nie dosięgała, stanowił główną przyczynę klasyfikowania jej jako Wynaturzonej, gdyż z wyglądu naprawdę łatwo można było pomylić przedwiecznego z człowiekiem, tylko o skórze nienaturalnie bladej, rysach twarzy zbyt poważnych i spojrzeniu zbyt przenikliwym. — Dołączyły do nas półsmoki, musimy przekazać im, co dotychczas ustaliliśmy. — Skinął na jednego z doktorów, dość młodego bruneta, którego kojarzyłam jedynie z widzenia. Sądząc po jego identyfikatorze, na imię miał Simon, czyli musiał być nietutejszy.

Wybraniec wzdrygnął się nieznacznie, co od razu utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie dość, że przybywał z daleka, to jeszcze dostał swoją posadę względnie niedawno. Odchrząknął, żeby zamaskować zmieszanie i otworzył jakąś teczkę, którą już pewnym gestem przesunął po lakierowanym dębowym blacie w naszą stronę. 

Spojrzałam na zawartość teczki podejrzliwie, z początku nie rozumiejąc, co właściwie widzę. Dopiero po chwili zaczęłam odróżniać kontury widniejące na ciemnym zdjęciu. Połamane gałęzie, rozorana ziemia oraz jakieś znaki, prawdopodobnie napis w nieznanym mi języku wyryty w korze brzozy. Przejrzałam też resztę kartek. Zapisane zostały głównie informacjami przekazanymi z innych ośrodków oraz danymi dotyczącymi poszkodowanych, więc tylko przejechałam wzrokiem po tekście i przekazałam teczkę siostrze. Przeniosłam uwagę na młodego doktora, oczekując wyjaśnień.

— Nie wiemy jeszcze, co oznaczają te symbole, jednak mamy podejrzenia, że temu, kto nas zaatakował, mogło chodzić o was — zaczął niepewnie, widząc, jak uważnie mu się przyglądam. — Najpierw zniknęła Obserwatorka. Musieli być w waszym domu, ale kiedy was tam nie zastali, przyszli tutaj, pokonali strażników, zobaczyli, że i tu nie znajdą tego, czego szukają, więc się wycofali.

— Czego od nas chcą? — Feniksa zapytała z czającym się w głosie niepokojem i omiotła wzrokiem zgromadzonych. 

Wszyscy w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie lub w znużeniu obserwowali sufit, jedynie władająca żywiołami czarnowłosa kobieta po czterdziestce uśmiechnęła się pocieszająco, choć z lekkim smutkiem w oczach.

— Tego jeszcze nie wiemy, Będziemy próbowali się dowiedzieć, później zlikwidujemy zagrożenie. — Przywódca zapewnił z wręcz nienaturalnym spokojem, wyraźnie zamierzając przekonać nas o prawdzie swoich słów. — Dziś przenocujecie tutaj, a jutro spotkacie się z rannymi w szpitalu. Z jakiegoś powodu o to prosili, nie podali przyczyny — dodał, przewidując, że będziemy chciały o to zapytać.

Przez kolejne dwie godziny wysłuchałam kilku średniej jakości planów działania oraz nieudolnych prób odczytania niezrozumiałej wiadomości zostawionej przez napastników. Ostatecznie "biegli tłumacze" doszli do jednomyślnego wniosku, że hieroglifów nie zapisano w żadnym z istniejących języków, a stworzone zostały na potrzeby wąskiej grupy, która to posługiwała się nimi jedynie we własnym obrębie. 

Właściwie nie skupiałam się na słowach wypowiadanych przez mieszające się ze sobą głosy. Tworzyłam w głowie przeróżne scenariusze – tego, co mogło stać się z Obserwatorką, kim lub czym były te tajemne stwory, o których istnieniu wiedzieliśmy od dawna, bo nieraz już wchodziły nam w drogę, mimo to wciąż nie chciały nam się ukazać, a ich cel był nadzwyczaj niezrozumiały oraz, co najważniejsze, jak je dorwać. Do tej pory jawnie nie atakowały, chyba nikt nie przypuszczał, że w końcu naprawdę to zrobią. Szkoda, może wtedy zastosowalibyśmy lepsze środki ostrożności.

Gdy zebranie się skończyło, na dworze wciąż jeszcze panował mrok, ale do świtu zostało prawdopodobnie już niewiele czasu. Po szybkim wyjrzeniu przez wąskie podłużne okienko z szybą kuloodporną przezroczystą tylko od wewnątrz, znajdujące się w sali obrad, dostrzegłam bladą pomarańczową łunę malującą się daleko na horyzoncie. 

Nieprzespana noc dawała się we znaki zapewne nie tylko mnie. Nie miałam im tego za złe, ale nie rozumiałam, po co właściwie nas wezwali. Ważne informacje przekazać nam mogli w dowolnym momencie, nie trzeba było robić tego akurat na kilkugodzinnej naradzie, do której i tak wniosłyśmy tyle, co nic, a wyniosłyśmy niewiele więcej. Wśród silniejszych oraz wyżej postawionych istot czułam się jak dziecko na spotkaniu biznesowym dużej firmy. Zazwyczaj nie miałam problemów z pewnością siebie, teraz jednak część niej tymczasowo gdzieś wyparowała. Zdecydowanie nie nadawałam się do władzy. Poważnie współczułam tym, którzy musieli poddawać się takim "rozrywkom" regularnie.

Nie zwracając większej uwagi na otoczenie, skierowałam się w stronę klatki schodowej, na której, jak zawsze, panowała ciemność. W miarę ostrożnie weszłam po schodach na górę. Czułam, jak przez zmęczenie lekko kołyszę się na nogach, dlatego przez całą drogę przezornie przesuwałam dłoń po zimnej ścianie, nie chcąc stracić równowagi. Śmierć wskutek upadku ze schodów byłaby co najmniej niepotrzebna, jeśli już miałabym umierać, wolałabym, by mój zgon miał nieco więcej sensu.

Dotarłam do odpowiedniego pomieszczenia, gdzie zalał mnie nagły przypływ sentymentu. Nie byłam pewna czemu, przecież bywałam tu od czasu do czasu. A jednak wizja ponownego zamieszkania, choćby tymczasowego, w pokoju, w którym spędziłam wiele lat swojego wcześniejszego życia, wydała się niesamowicie ekscytująca. 

Moja siostra najwyraźniej postanowiła jeszcze przespacerować się przed pójściem spać, więc miałam szansę nacieszyć się samotnością.

Rzuciłam płaszcz na krzesło przy biurku, po czym podeszłam do regału znajdującego się obok okna, tymczasowo zasłoniętego przez coś na wzór rolet. Żelaznych rolet. Przez moment zawahałam się, czy nie rozsunąć ich, by mieć widok na nocne niebo, lecz porzuciłam ten pomysł. Zbyt duże ryzyko.

Sam w sobie pokój był całkiem przytulny. Szczególnie teraz, oświetlany przez ciepłe pomarańczowe światło lampki. Ściany w odcieniu jasnego brązu, czarny duży dywan na podłodze, po jednej stronie łóżko i szafa należące do mnie, zaś po drugiej te należące do Iris. Biurko miałyśmy wspólne, ale było na tyle długie, że mieściły się przy nim dwa krzesła i nawet nie miałyśmy problemu z podziałem przestrzeni. Tak samo regał na książki stał pośrodku pokoju oraz należał do przedmiotów wspólnych. Na drewnianych powierzchniach nalepiłyśmy kiedyś kilka naklejek z jakichś seriali lub filmów, których w większości nawet nie oglądałyśmy. Taki dziecięcy kaprys. Nasza Obserwatorka oraz kilku innych opiekunów lub nauczycieli mieli wizję wychowania nas w raczej spartańskich warunkach, dlatego zwykle zabraniali nam wielu rzeczy, których na co dzień mogły doświadczać dzieci zwykłych ludzi, ale nigdy nie udało im się zmusić nas do zmycia tych idiotycznych nalepek z biurka.

Schyliłam się do najniższej półki wspólnego regału, a już po chwili trzymałam w rękach dość stare drewniane pudełko. Kątem oka spojrzałam w stronę drzwi. Bardziej odruchowo niż rzeczywiście spodziewając się tam kogoś zobaczyć. 

Siedząc już na łóżku, prawie że z namaszczeniem otworzyłam pokrywę odpadającą z zawiasów. Z wnętrza wyciągnęłam czarny skórzany dziennik, mający za sobą już trochę lat. Zapewne nie powinnam go mieć, ale gdy pewnego razu udało mi się wkraść do archiwum, nie mogłam powstrzymać się przed zabraniem pamiątki. Tak właśnie weszłam w posiadanie notesu zawierającego wszystkie informacje na temat mojego pochodzenia, początkowych badań oraz w ogóle wszystkiego, co wiedzieli na mój temat, a o czym ja miałam nie mieć pojęcia. Przy okazji znajdowało się tu sporo o mojej młodszej siostrze, czego można było się spodziewać. Nie było sensu zakładać oddzielnego dziennika, skoro większość pozyskanych od niej informacji była już wcześniej znana z mojego przypadku. 

Większość Wynaturzonych marzyła o dostępie do swoich dzienników, niestety podbieranie ich z pewnością nie skończyłoby się dobrze. O ile braku jednego czy dwóch nie zauważą, tak zniknięcia większej ilości raczej by nie przeoczyli.

Palcami przesunęłam po chropowatej oprawie, zastanawiając się, czemu w ogóle zamierzam czytać to samo po raz już któryś, w dodatku w środku nocy, gdy lepszym pomysłem byłoby odpocząć i zregenerować siły, lecz nie mogłam powstrzymać się od otworzenia dziennika. Podświadomość zmuszała mnie do tego, jak gdybym w tekście miała znaleźć coś jeszcze, co przeoczyłam poprzednim razem. 

Zresztą, minął już chyba rok, odkąd ostatni raz do niego zaglądałam, przez ten czas jedynie upewniałam się, że notes leży na swoim miejscu, nic poza tym. Mój sposób interpretowania mógł przecież zmienić się na tyle, by pozwolić mi dostrzec coś, czego nie byłam zdolna dostrzec wcześniej.

Z tą myślą przerzuciłam kilka pierwszych kartek zawierających jedynie wstępne, podstawowe dane. Ogólna całość nie była opisana szczególnie profesjonalnie, prędzej miała formę przeżyć, spostrzeżeń, przemyśleń oraz wniosków zawartych tutaj przez nadzorującego nas doktora. Może to i lepiej, przynajmniej nie musiałam zgadywać, co oznaczają poszczególne zdania. Zatrzymałam się w miejscu, w którym opisane zostało tak zwane „pozyskanie" i ostatni raz upewniając się, że nikt mi nie przeszkodzi, zaczęłam czytać.

„Dostaliśmy zgłoszenie nad ranem, kiedy akurat nikt się tego nie spodziewał. W końcu większość z nas po prostu była Wynaturzonymi. Od samego początku. Nieczęsto znajdowano kogoś z zewnątrz. A właśnie wtedy doktor pracujący w szpitalu w mieście oddalonym o kilkaset kilometrów, pełniący zarazem rolę szpiega z naszego stowarzyszenia, odnotował niecodzienne komplikacje ciążowe u jednej z pacjentek. Podobno odczuwała potworny ból, przez który jej ciało skręcało się samoistnie. Zaczęła krzyczeć, że jeśli zaraz jej nie pomogą, popełni samobójstwo. Nie potrafię wyobrazić sobie, jak bardzo musiała cierpieć, by, choćby w emocjach, chcieć odebrać życie sobie i prawdopodobnie nienarodzonemu dziecku również. Pielęgniarki starały się ją uspokoić, nie obyło się jednak bez podania środka uspokajającego. Okazało się, że kobieta była dopiero w trzecim miesiącu ciąży, co całkowicie przeczyło temu, że dziecko było rozwinięte już na tyle, by mógł rozpocząć się poród. Wzięto pod uwagę chorobę psychiczną lub amnezję pacjentki. USG co prawda wykazało nieco nieprawidłowy wygląd dziecka, jednak wtedy nikt nie prowadził rozważań na ten temat. Widocznie myślano o możliwej chorobie lub wadzie, lecz nikt nie chciał wypowiadać tego na głos. Każdy w jakimś stopniu jest przesądny.

Pacjentka została przewieziona do Ośrodka 13. Byliśmy tu najlepiej przygotowani na tego typu sytuacje. Poród nastąpił przy pomocy cięcia cesarskiego. Ku zdziwieniu wszystkich, noworodek wyglądał na całkowicie zdrowego. Badania również to wykazały. Dziecko oraz matka poddane zostały obserwacji. Nie ustalono tożsamości ojca. Kobieta twierdzi, że go nie pamięta."

Na tym kończył się pierwszy wpis. Za każdym razem ciężko było uwierzyć, że rzeczywiście dotyczył początku mojego życia. To wydawało się nierealne, zbyt odległe. Po raz kolejny spróbowałam wyobrazić sobie te wydarzenia sprzed wielu lat oczami doktora, jednak szybko się poddałam. Nie potrafiłam przyjąć do świadomości, że kobieta, która mnie urodziła, naprawdę musiała być wtedy w ośrodku, a teraz? Teraz mogła wszędzie lub, tym bardziej, nigdzie. 

Powoli zamknęłam dziennik, wstając na równe nogi, po czym podeszłam do szafy i wyciągnęłam z niej średniej wielkości plecak nadający się nawet na dłuższe piesze wyprawy.

Zazwyczaj nosiłam go przy sobie, teraz schowałam do niego dziennik, uznając, że wolę go mieć pod ręką na najbliższych zwiadach. Niewątpliwie nas na takowe wyślą i, o ile zwykle było to zadanie wywołujące raczej znudzenie, tym razem odczuwałam wiele sprzecznych emocji. Z jednej strony niepokój o życie i bezpieczeństwo mieszkańców ośrodka oraz innych członków stowarzyszenia, zaś z drugiej dreszcz ekscytacji na myśl o konfrontacji z wrogiem. Smocza natura kazała cieszyć się z nadchodzących walk, choć zdrowy rozsądek wcale jej nie popierał. Nie chciałam niczyjej śmierci. Zarazem miałam świadomość, że jeśli nieprzyjaciel przekonany o swojej sile chce bezkarnie krzywdzić naszych bliskich, zmuszeni jesteśmy pokazać mu, gdzie jego miejsce. Niech nie myśli, że może się nami zabawiać.

Ostatni raz zwróciłam wzrok w stronę zasłoniętego okna, w wyobraźni widząc gwieździste niebo z poranną poświatą wschodzącego słońca. Warknęłam na myśl o całej tej sytuacji. Rada miejscowa, czyli głównie starszyzna (o ile można nazwać tak kogoś, kto i tak jest nieśmiertelny), nie powiedziała nam wszystkiego, czułam to wyraźnie. Niby zaprosili nas na spotkanie, a i tak zataili połowę prawdy. Nie pierwszy raz zresztą. Zazwyczaj mnie to nie dziwiło, nie musiałyśmy przecież mieć dokładnego wglądu we wszystkie sytuacje, które swoją drogą nas nie dotyczyły, teraz jednak miałam ujmujące wrażenie, że to coś ważnego, o czym powinnyśmy były zostać poinformowane.

Położyłam się na łóżku, przymykając oczy, myśląc jeszcze o rozmowie z rannymi, jaka czekała nas kolejnego dnia. Niedługo później głosy w wyobraźni zaczęły się rozmywać, a ostatnim dźwiękiem jaki usłyszałam, był odgłos zamykanych drzwi oraz kroków na panelach przez połowę pokoju. Nie miałam już siły, żeby odpowiedzieć na to jedno proste acz irytujące pytanie: „śpisz już?". Owszem. Jutro ciężki dzień, trzeba się przygotować.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top