1.

Rozłożyłam się na kanapie w salonie przed telewizorem, korzystając z okazji braku innych zajęć wymagających skupienia oraz poświęcenia większej ilości energii. Czułam się wykończona całym tygodniem misji przydzielanych nam przez Radę Najwyższą, a dodatkowe dyżury w Ośrodku 13. tego nie ułatwiały. Obserwatorka – bo tak nazywane były osoby sprawujące rolę 'matek' lub już później, jak w naszym przypadku, mentorek – najwyraźniej gdzieś wyszła, co stanowiło pewną nowość. Nie pamiętałam, by kiedykolwiek opuszczała naszą prywatną melinę, odgrywającą rolę domu, na tak długi czas. Opuszczała ją jedynie idąc na zakupy lub gdy miała coś bardzo ważnego do załatwienia. Teraz jednak wieczór zdążył zamienić się już w noc, a jej wciąż nie było. Opuściła miejsce zamieszkania z samego rana, po czym przepadła bez słowa. Nieszczególnie się tym przejęłam. Niby istniała opcja, że ktoś ją uprowadził, lecz nie widziałam ku temu powodów. Poza tym była to twarda baba, która zapewne poradziłaby sobie z każdym typem porywacza. Najprawdopodobniejsza więc wydała mi się opcja, która zakładała, że po prostu miała dość sprawowania opieki nad nami, stwierdziła, że rzuca tę robotę i wyjechała w Bieszczady. Życzyłabym jej powodzenia na dalszej drodze życia, gdybym tylko mogła. Niestety, nasza "mentorka" była bardzo specyficzną osobą, przez co nigdy nawet przez myśl nie przeszło jej, by wejść w posiadanie tak nowoczesnego urządzenia jak telefon.

Zmieniałam bezmyślnie kanały na szarym, przestarzałym telewizorze, zanim nie natrafiłam na jakiś serial kryminalny. Nigdy nie zagłębiałam się w ich historię ani nie oglądałam fanatycznie wszystkich odcinków od początku do końca. Po prostu lubiłam czasem popatrzeć na ludzi rozwiązujących sekrety najróżniejszych zbrodni, zamiast fizycznie brać w podobnych działaniach udział. Wojna tocząca się poza wzrokiem normalsów często dawała nieźle popalić. Nawet jeśli wszystkie prowadzone działania nie były gwałtowne, a wrogowie za cel obierali nie nas, ale zwykłych, niczemu nie winnych ludzi, których musieliśmy chronić. Te bitwy prowadzone w sekrecie, tak by nikt się o nich nie dowiedział, były wojną. Naszą wojną.

Czarna skórzana, podniszczona jak wszystko tutaj, kanapa zaskrzypiała nieprzyjemnie, gdy obok usiadła moja siostra. Przez jakiś czas nie odzywałyśmy się do siebie, wlepiając wzrok w wydarzenia rozgrywające się na szklanej powierzchni. Zazwyczaj miałyśmy, o czym rozmawiać, nawet jeśli nasze drogi często się rozchodziły i każda z nas szła w swoją stronę, na ogół trzymałyśmy się razem. Panujące między nami milczenie oznaczało zwykle, że znudzenie zaczynało robić się tak potężne, że nawet wizja rozmowy stawała się ekscytująca niczym wizyta w muzeum koła. To bywało głównym powodem, dla którego żadna z nas nie zamierzała podjąć żadnego tematu. Tym razem jednak było inaczej.

— Też zauważyłaś, że jej nie ma? — zadała pytanie pierwsza, gdy już miałam o tym powiedzieć. Wiele osób przez podobne sytuacje twierdziło, że potrafimy czytać sobie w myślach, tyle że nie chcemy się do tego przyznać. W rzeczywistości były to tylko śmieszne plotki i nie sądziłam, by miały cokolwiek wspólnego z prawdą. — To dziwne, nigdy tak nie znikała.

— Może. — Wzruszyłam ramionami. — Szczerze mówiąc, dopóki się nie zorientują, chatę mamy wolną. A dobrze tak czasem odpocząć. — Uśmiechnęłam się, mając przed oczami wizję pięknych chwil bez chodzącego terroru z burzą ciemnych loków na głowie oraz spojrzeniem, które wywiercało dziurę w duszy nawet największym twardzielom. Podsumowując, była potworem w ciele człowieka i podejrzewałam, że nawet samej Radzie Najwyższej śniła się w koszmarach, choć oni akurat nigdy nie okazywali strachu przy publiczności. Prawdopodobnie przydzielili ją nam, sądząc, że smoki nie są zdolne do odczuwania emocji, w tym strachu, a do ich wychowania potrzeba specjalnych metod oraz twardej ręki. Niestety, gdy ich przypuszczenia okazały się błędne, było już za późno na zmiany. I nawet jeśli teraz byłam jej wdzięczna za to, co dla nas robiła, czasami (choć częściej kiedyś, jeszcze jako dziecko) miewałam jej serdecznie dosyć.

— Kora... — Westchnęła, kręcąc głową z politowaniem. Spojrzałam na nią, mrużąc jedno oko. Kornelia. Nie lubiłam, gdy ktoś zwracał się do mnie tym imieniem. Głównie dlatego, że nie było moje, a posługiwałam się nim jedynie w sprawach związanych z normalnymi ludźmi. My, Wynaturzeni, nie posiadaliśmy imion. Po narodzinach otrzymywaliśmy swój numer, a po czasie wymyślano nam przeróżne pseudonimy, żeby, dla przykładu, nikt nie musiał krzyczeć na mnie "ej ty, smoku!". — Nie ważne... w każdym razie, właśnie tutaj tkwi pewien problem... — Poruszyła się nerwowo, kierując swój wzrok na ścianę, która z początku była błękitna, jednak po przypadkowym podpaleniu dość znacząco zmieniła swoją barwę.

— Słucham, Iris. — Skrzyżowałam ręce, przedrzeźniając siostrę z wyzywającym uśmiechem.

Ona, co prawda, akceptowała swoje imię, nawet czasami przedstawiała się nim, gdy nie było takiej potrzeby, lecz nie przeszkadzało mi to w irytowaniu jej poprzez nadużywanie go, dodając "Iris" po każdym wypowiedzianym słowie. Wszyscy wiedzieli, że nie lubiłam oficjalnych imion. Ja sama nie wiedziałam, skąd wziął się mój, w pewnym sensie, uraz do nich, ale naprawdę ciężko mi było przeboleć, kiedy ktoś zaczynał zwracać się do nas lub do kogoś innego w ten sposób. Zazwyczaj zwiastowało to problemy.

— Już się zorientowali. Dzwonili z ośrodka. Ktoś nas napadł, mamy dwóch rannych, a nasza Obserwatorka zaginęła.

Wtedy pod wpływem impulsu zerwałam się na równe nogi. Czułam, jak nagle wzbiera we mnie złość. Pomimo kilku nieprzyjemnych incydentów, wszyscy Wynaturzeni, szczególnie ci z Ośrodka 13., stanowili dla mnie i mojej siostry rodzinę. Nawet Doktorzy, Obserwatorzy czy choćby inne osoby, które postanowiły związać się z naszym sekretnym kręgiem, miały dla mnie spore znaczenie. Z całego serca za to nienawidziłam tych, którzy krzywdzili moich bliskich. Tych, którzy atakowali nas bez konkretnej przyczyny i byli zbyt tchórzliwi, żeby ujawnić swoją tożsamość.

Przysięgłam, że nie spocznę, póki nie wybiję ich wszystkich. Jeszcze będą błagać o litość. Zbyt wiele straciłam i skoro niedane mi było spokojne życie normalnego człowieka, musiałam walczyć, choćby stawką było życie.

Zacisnęłam pięści i zęby, czując, jak zmieniają się w smocze kły. Powstrzymałam się przed przemianą. Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś nas zauważy. Musiałyśmy stwarzać pozory normalności i za wszelką cenę nie mogłyśmy się ujawniać. Momentalnie zapomniałam o chęci odpoczynku, na niego jeszcze przyjdzie czas.

— Idziemy — oznajmiłam, co zabrzmiało bardziej jak rozkaz niż jak uprzejme zaproszenie na nocny spacer. I nic dziwnego. Bo to nie miał być spacer.

Złapałam plecak zawsze przygotowany na takie właśnie sytuacje. Rzuciłam szybkie spojrzenie na zegar elektroniczny, stojący na komodzie w korytarzu. Wskazywał godzinę pierwszą w nocy. Cóż za uroczy czas na przechadzkę. Uśmiechnęłam się krzywo sama do siebie, po czym włożyłam na siebie długi płaszcz. Na nogach miałam czarne buty wojskowe wygladające na cięższe niż w rzeczywistości były. Iris wyglądała podobnie, tyle że zamiast płaszcza ubrała rozpinaną bluzę w odcieniu ciemnego brązu. Sam widok tego ubioru nie dałby mi zapomnieć, że wychodzimy z domu w jakiejś ważnej sprawie. Głównie dlatego, że dopiero niedawno skończyło się lato i dni nadal były ciepłe, a nawet my niezbyt często wychodziłyśmy w środku nocy, kiedy już zdążyło zrobić się chłodno.

Odetchnęłam głęboko wilgotnym powietrzem, gdy zmierzłyśmy w stronę pobliskiego lasu. Liście szumiały złowrogo, nawet latarnie nie były w stanie rozpędzić przejmującego mroku. Nawet jeśli mrok powinien być żywiołem mojej smoczej strony (a było tak mimo faktu, że przezwyciężyłam naturę nakazującą mi nocny tryb życia), teraz wydawał się zupełnie obcy. To zdecydowanie była jedna z tych nieprzyjaznych nocy, kiedy lepiej było nie opuszczać swojego pozornie bezpiecznego azylu. I nie chodziło o rzeczywiste zagrożenie. Nam nie groziło nic ze strony ludzi. Niebezpieczne było samo uczucie zagrożenia doprowadzające niemalże do paranoi. Jakby wszystko wokół nagle ożywało i starało się dopaść cię za wszelką cenę. Bardziej wrażliwa osoba mogłaby nawet dostać ataku paniki. Szczególnie wtedy, kiedy nagle jeden z cieni na skraju drogi zaczął się podnosić. Wyrwał się ze swojej płaszczyzny, naruszając wszelkie prawa fizyki, po czym rzucił w naszą stronę, zderzając się ze mną z rozpędu. Pod wpływem sporej siły zostałam wypchnięta do tyłu tak, że ledwo udało mi się utrzymać równowagę i nie przewrócić na kamienistą drogę. W odruchu zamknęłam oczy, czując, jak po moim ciele przechodzą nieprzyjemne, nienaturalne dreszcze.

— Żyjesz? — Spokojny głos przywrócił mnie do teraźniejszości.

— Uhm, ta. — Odetchnęłam, potrząsając głową, żeby obraz przed moimi oczami przestał się rozmazywać. — Cholerne widma. Kto to w ogóle wymyślił?

— Daj spokój, przynajmniej skutecznie odstraszają normalsów. — Wzruszyła ramionami i zaczęła dalej kierować się w mrok.

— Ciekawe, czy powiesz to samo, kiedy to na ciebie się uwezmą — mruknęłam, doganiając Iris i spoglądając w nieskazitelną ciemność.

Zamknęłam oczy, a po ich ponownym otworzeniu widziałam już wszystko dokładnie jak za pomocą noktowizora. Nie miałam wielu wyjątkowych zdolności, dlatego bardzo ceniłam tę zaletę bycia smokiem ciemności. Przydała się w niejednej sytuacji. Nieraz ratowała życie.

Podążałyśmy dalej wzdłuż drogi, która teraz była już zupełnie piaszczysta i wiodła przez zarośla. Nie dało się jeszcze nazwać tamtego miejsca lasem, ale krzaki wokół były na tyle wysokie, że nocą rzeczywiście można było pomylić je z drzewami. Szczególnie w tym miejscu, ponieważ ostatnie latarnie zdążyły już oddalić się na tyle, żeby całkowicie zniknąć z pola widzenia.

Nagły blask z boku oślepił mnie na tyle, że natychmiast zamknęłam oczy, przywracając im zwyczajny obraz, bez możliwości widzenia w ciemności. Odczekałam aż ból minie i spojrzałam w stronę źródła światła. Wcale nie zdziwił mnie widok mojej siostry, która uśmiechała się niewinnie z płomieniem owijającym się wokół dłoni.

W zamian za to uderzyłam ją z pięści w ramię. Niezbyt mocno, ale na tyle, żeby, udając zaskoczenie, zaczęła pytać, co mi "odwala" oraz jęczeć, że niedługo się zemści, na co odpowiedziałam jedynie, że to już była zemsta z mojej strony i kolejnej nam nie potrzeba.

Najwyraźniej nie zamierzała kontynuować tej rozmowy, bo milczenie panowało przez całą resztę drogi. Pokonując zarośla, następnie już pełnoprawny las składający się z potężnych, starych drzew, które zdawały się piąć aż po niebiosa, dotarłyśmy do bagien. Sam zapach zgnilizny unoszący się tam odpychał mniej upartych przechodniów, ale nie nas. Dawno już zdążyłyśmy się do tego przyzwyczaić. Przemierzałyśmy tę trasę niezliczoną ilość razy, a będąc jeszcze dziećmi, lubiłyśmy bawić się w tamtych okolicach w chowanego, łowcę (polegającego głównie na polowaniach pod postacią smoków na przypadkowo napotkane zwierzęta) lub tropiciela (tutaj z kolei miałyśmy "polować" na siebie nawzajem). Często przyłączały się do nas inne dzieciaki, niektóre były demonami, inne duchami leśnymi, za to jeszcze inne nie miały zidentyfikowanego gatunku, ale posiadały różne nadnaturalne zdolności. Czasami spotykałyśmy nawet kilka smoków, tyle że nie zmiennokształtnych, a zwyczajnych rasowych smoków, które nie były zdolne do zmiany swojej postaci.

Wtedy było tu całkiem bezpiecznie. Pamiętałam, że niekiedy całe dni mogłyśmy bez żadnych zmartwień spędzać na zabawie, bo nawet nasza Obserwatorka nie miała wobec nas tak wysokich oczekiwań. Poza tym wtedy jeszcze mieszkałyśmy w ośrodku, dopiero kilka lat później z nieznanego mi powodu musiałyśmy przeprowadzić się do domu, do miasta. Ta przeprowadzka była prawdopodobnie najdziwniejszym wydarzeniem w moim życiu, czy iężko było przystosować się do nowych warunków. Do tej pory nie udało mi się polubić tej zmiany, wciąż tęskniłam za mieszkaniem wśród lasów i polan, gdzie spotykanie innych Wynaturzonych stanowiło codzienność.

Wiele zmieniło się od tamtego czasu. Nie tylko my opuściłyśmy to miejsce. Sporo naszych znajomych również musiało się przenieść, przez co nigdy więcej nie dane było mi ich spotkać. Oczywiście wiedziałam, gdzie ich szukać, ale dawno przestalam czuć potrzebę utrzymywania tamtych kontaktów. Po części dlatego, że zdążyło minąć zbyt wiele czasu i każdy zdążył zapomnieć o swoim starym życiu, zajmując się własnymi sprawami, a po części dlatego, że tak naprawdę wcale już nie tęskniłam.

Po minięciu bagien dotarłyśmy na rozległe polany otoczone z każdej strony lasem. Rosły na nich pojedyncze drzewa, poza nimi nie znajdowało się tu zbyt wiele roślin. Głównie dość rzadka trawa o niewyrazistym kolorze, nieco poszarzała, która przez swoją wysokość z łatwością ulegała podmuchom wiatru. Same polany zdawały się nie mieć końca, gdyż z naszej perspektywy, las widoczny był jedynie z tyłu oraz po bokach, za to obszar przed nami dla niewtajemniczonych pozostawał tajemnicą.

Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, po czym niemalże w tym samym czasie przybrałyśmy smocze formy. Iris, znana tutaj jako Feniks lub po prostu Ognista, jak nie ciężko się domyślić, była smokiem ognia. Jej skóra miała odcień szkarłatu, ale nie przesadnie krzykliwego, dzięki czemu nie rzucała się w oczy. Wzdłuż grzbietu malowało się kilka czarnych pręg, a łuski na szyi odstawały lekko, wyróżniając się spośród innych. Skrzydła miała mniej rozłożyste od moich, za to łapy – wyposażone w cienkie, lecz długie, niebywale ostre pazury – potężniejsze, co pozwalało na szybsze przemieszczanie się po ziemi.

Jakim cudem dwa tak różne smoki mogły mieć tych samych rodziców? Tego nie wiedziałam, bo nawet ich nie znałam. Na pewno wiedziałam jedynie tyle, że byłyśmy mieszańcami niewpasowującymi się w żadną smoczą rasę. Na szczęście w tłumie nie wyróżniłyśmy się zbyt bardzo.

Nasza kooperacja do pewnego czasu polegała głównie na tym, że ja atakowałam ofiary z zaskoczenia, wywołując u nich powszechną panikę wraz z momentem ujawnienia się (dobrze, może nie zawsze panikowali), za to ona odpowiedzialna była za ogólny chaos oraz destrukcję otoczenia. Zaprzestałyśmy tej praktyki po pewnym incydencie, kiedy to moja siostra przez przypadek podpaliła budynek, w którym przetrzymywane były stworzenia zwane Koszmarami. Nazwa ta nie wzięła się znikąd, gdyż te niewielkie acz zabójczo niebezpieczne kreatury przypominające średniej wielkości psy o chudych, obrzydliwie powykręcanych ciałach oraz o nienaturalnie wielkich paszczach wyposażonych w nienaturalnie wielkie kły, rzeczywiście śmiało mogły śnić się w najgorszych koszmarach. Sytuacja była o tyle śmieszna, że rozbiegły się wszystkie i do dzisiaj nie mamy pewności, czy zostały wyłapane. Ten szczegół jednak do dziś pozostaje sekretem między nami a doktorkami, którzy akurat pełnili wtedy dyżur. Gdyby rada się dowiedziała, pewnie nie byłoby tak miło. W każdym razie, od tamtego czasu bardziej uważałyśmy na nasze działania. Tak na wszelki wypadek.

Leciałyśmy ze sporą prędkością. Szum wiatru zagłuszał wszystkie inne odgłosy, których prawdopodobnie i tak wiele nie było. Dzisiejsza noc srawiała wrażenie nadzwyczaj pustej. Przerażająco pustej i obcej.

Na szczęście nie musiałam zbyt długo się nad tym zastanawiać, ponieważ po niecałych dwóch minutach dostrzegłam zarys budynku. Ciemna prostokątna bryła bez okien (które w rzeczywistości istniały, lecz umyślnie zamaskowane) mogła łatwo odstraszyć przypadkowych wędrowców.

Ostatnie dwa razy uderzyłam skrzydłami, po czym gwałtownie zanurkowałam. Ponownie rozłożyłam je dopiero tuż nad ziemią. Szybowałam jeszcze przez moment i wylądowałam gładko dwa metry przed nieco podstarzałą betonową ścianą, tak grubą, że przebicie się przez nią byłoby nie lada wyzwaniem. Choć wątpiłam, by ktokolwiek w ogóle miał zamiar spróbować. Cały gmach sprawiał wrażenie opuszczonego oraz zapomnianego przez świat.

Od razu po ponownej zmianie postaci ruszyłyśmy w stronę wejścia. Spodziewałam się, że to główne będzie zamknięte, jak podczas każdej kryzysowej sytuacji, stanęłyśmy więc przed tylnymi drzwiami. Potężnymi metalowymi, z odchodzącą już farbą oraz pokrytymi rdzą. Żeby je dostrzec, trzeba było najpierw odgarnąć gęste zarośla, po tym naszym oczom ukazywała się, również zardzewiała, żółto-czarna tabliczka informująca o zagrożeniu porażenia prądem. Tuż obok napisu znajdował się piorun oraz czaszka, tak dla zobrazowania powagi ostrzeżenia.

Przez chwilę szarpałam się z klamką, a i tak nie obyło się bez kopnięcia w metalową powierzchnię i przy okazji narobienia sporego hałasu, który aż poniósł się echem po okolicy. Wejście smoka tak zwane. W tym wypadku dosłownie.

Już za pomocą tradycyjnej latarki oświetlałyśmy sobie drogę przez wąski mroczny korytarz, po którego ścianach ciągnęła się plątanina rur. W powietrzu unosił się kurz, wszystko było brudne i zaniedbane.

Nigdy nie przepadałam za tą częścią ośrodka, teraz jednak bardziej obawiałam się tego, co miało nas spotkać, gdy już z niej wyjdziemy. Szykowało się coś złego. Atmosfera panująca wśród zgromadzonych w budynku osób była niezwykle napięta. Wyczuwałam ją nawet stamtąd. To nie mogło wróżyć niczego dobrego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top