Rozdział XI

-Wszyscy wynocha! No, już dosyć tej zabawy! - Lucyfer wymachując rękami zaczął przepędzać podających się za "łowców duchów" nastolatków, którzy dotychczas panoszyli się po jego lokalu. Z tego co przekazał mu Amenadiel jasno wynikało, że nie miał dużo czasu. Tylko Ojciec wie, gdzie teraz pałęta się ta niszczycielska zgraja - Czterech Jeźdźców Apokalipsy, i jak wielkich zniszczeń zdążyli dokonać. 

Tymczasem Chloe zdezorientowana spoglądało to na Lucyfera, to na śmiesznie ubranych osobników, którzy z wyraźną niechęcią kierowali się do wyjścia. Nie to było w tym wszystkim najdziwniejsze. Kobieta nie miała pojęcia w jaki sposób Lucyfer znalazł się po drugiej stronie sali, chodź jeszcze przed sekundą rozmawiali twarzą w twarz. Postanowiła przemilczeć cisnące się na usta pytania. 

-Dziękuję baaardzo, że pofatygowaliście się tutaj, ale nasza umowa już nie obowiązuje. Mam nadzieję, że znaleźliście swoje d u c h y czy czegokolwiek tam szukaliście. - Lucyfer wypchnął ich na zewnątrz.

-Ale my zapłaciliśmy za cały dzień! - odezwały się oburzone głosy, zatrzymując zamykające się drzwi.

Właściciel klubu westchnął i wygrzebał z kieszeni pokaźną sumę pieniędzy.

-O to wam chodzi? - zapytał, rzucając w ich stronę zwitek banknotów. - Proszę bardzo. A teraz pa, pa.

Z hukiem zatrzasnął za nimi drzwi i zatarł ręce z zadowolenia. Pozostawała jeszcze kwestia pani detektyw, która stała z boku i najpewniej oczekiwała od niego wyjaśnień. Lucyfer wahał się czy ma jej powiedzieć o tym wszystkim, czego dowiedział się od kochanego braciszka - że Jeźdźcy Apokalipsy gdzieś grasują i prawdopodobnie uwolnili przy okazji parę demonów. Aha... i że niedługo nastąpi Koniec Świata! Jedno spojrzenie na Maze wystarczyło, by porzucił ten pomysł.  Nie był pewien jaka będzie jej reakcja. Sam przeżył głęboki szok, a co dopiero zwykły śmiertelnik? Jednak nie mógł czekać aż pojawią się kolejne przypadki samobójstw czy tajemniczych zniknięć. Musiał szybko znaleźć Jeźdźców i wytłumaczyć jak wielka zaszła pomyłka.

-Mogę jeszcze raz popatrzeć ten samochód?

Chloe wzruszyła ramionami i podała mu spięte agrafką zdjęcia. 

-Coś ci się jednak przypomniało?

Lucyfer machnięciem ręki zbył jej niemiły ton i zaczął przypatrywać się w skupieniu fotografii. Widać było na niej stojący na poboczu drogi stanowej złom jakich mało w LA. Musiał skutecznie odstraszać złodziei, bo raczej nikt nie pokusiłby się o kradzież bryki z widocznymi płatami rdzy i bokami powyginanymi na kształt fal. Nie wyglądał też na samochód, którym zwykły poruszać się nastolatki. Lucyfer śmiał wątpić, by ten rzęch w ogóle potrafił jeździć.

-Gdzie to jest? - zapytał Chloe.

-Parę kilometr...

-Nie, chodziło mi bardziej o to... gdzie DOKŁADNIE to jest. Czy ruszano ten wóz?

-Trwa dochodzenie - odparła rzeczowym tonem pani detektyw. - Dopiero teraz nasz wydział ma się tam udać, aby zbadać ślady. Zdjęcia zostały wykonane przez mężczyznę, który przejeżdżając tą drogą, natrafił na opuszczone auto.

-Wyśmienicie - zachwycił się Lucyfer, poprawiając mankiety koszuli. - Wobec tego na co czekamy? 

-Chwila - Chloe podniosła ręce, powstrzymując Lucyfera przed wyjściem. - Jeszcze przed sekundą byłeś negatywnie nastawiony do tego - Pomachała mu zdjęciami przed nosem. - A teraz nagle chcesz tam jechać?

-Chyba każdy ma prawo do błędów? Przemyślałem to i zdecydowałem się pomóc. Czy zrobiłem znowu coś nie tak?

Kobieta spojrzała na jego zdeterminowaną twarz, wyrażającą skupienie i chęć do działania. Czemu zawsze on - największy dzieciak jakiego widziała, miał tyle racji? Ona również często się myliła, a w szczególności co do niego. Jak mogła oskarżyć go o zabójstwo z zimną krwią na oczach całego klubu? 

-Przepraszam - wyrzuciła, patrząc Lucyferowi głęboko w oczy.

-Za co, pani detektyw? Nie przypominam sobie, by...

-Za to, że w ciebie zwątpiłam. Powinnam od razu wiedzieć, że nie byłbyś do tego zdolny, a ja jak jakaś fanatyczka ufałam dowodom, zamiast... partnerowi. Przyznaję czasami jestem wredna i... 

Lucyfer podszedł do niej i wziął w ramiona, mocno przytulając.

-Lucyferze, co ty robisz? - bąknęła w jego ramię. Pachniał drogimi perfumami i whisky.

-Rozładowuję negatywne emocje, które między nami powstały. Nie tak robią ludzie?

-W porządku. - Poklepała go po plecach. - Możesz mnie już puścić?

-Naturalnie, jak pani woli. - Posłał jej rozbrajający uśmiech. - Wobec tego, w drogę!

Kiedy skierowali się do wyjścia, dał znak Maze. Był na tyle subtelny, aby pani detektyw niczego nie zauważyła. Na chodniku przed klubem stało jego auto lśniące i gotowe do drogi.

-Panie przodem - otworzył drzwi po stronie kierownicy.

-Ja mam prowadzić? To przecież twój wóz.

-Prowadzenie samochodu pod wpływem byłoby nierozważne, nie uważa pani? Tym bardziej przy przedstawicielce władzy.

Chloe zaśmiała się bezgłośnie.

-Jeśli chcesz bym prowadziła, to lepiej będzie jeśli pójdę po swój samochód. Zostawiłam go po drugiej stronie ulicy.

-Nie mamy na to czasu Chloe, poza tym mój jest szybszy.

Kobieta wzruszyła ramionami na znak rezygnacji i po chwili ruszyli. Za nimi na motorze podążyła Maze.

Amenadiel spoglądał na nich, siedząc na pobliskim wieżowcu. W tym samym momencie niebo pociemniało, zwiastując nadejście kolejnego Jeźdźca. Nieświadomi niczego ludzie przystanęli, spoglądając pytająco na niebo.

-Luci, pospiesz się.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top