Rozdział V
-Detektyw Decker? – Chloe usłyszała głos strażnika w słuchawce.
-Tak. Czy coś się stało?
-Mamy mały problem w areszcie. Chodzi o tego nowego... Lucyfera Morningstara. - Wypowiedział jego nazwisko wolno, jakby bał się, że popełni błąd w wymowie.
------------------------------------------------------------
-Ej, ej! Wolego gościu, porozmawiajmy! – krzyknął głośniej niż zamierzał współwięzień Lucyfera.
-Gdybym nie chciał rozmawiać, już dawno siedziałbyś z mordą w kuble. No więc, jak będzie?
Lucyfer zaczął powolnym krokiem zbliżać się do przerażonego tirowca, a tamten z kolei, zaczął wycofywać się do przeciwległej ściany. Drżał na całym ciele, szeleszcząc wytartą dżinsową kurtką i spodniami.
-Dobrze, już dobrze, możesz wziąć sobie tamta pryczę. – Niemal pisnął, stojąc przyparty do zimnej, betonowej ściany. Mężczyzna chcąc opanować drżenie rąk, złączył je ze sobą jak do modlitwy. Na jego czole pojawiły się pierwsze kropelki potu, chociaż w celi było chłodno i nieprzyjemnie.
-Tamtą? - Lucyfer spojrzał niechętnie na poszarpane prześcieradło i zardzewiałe sprężyny, które wystawały z śmierdzącego materacu.
-Nie, nie... Moją też weź. Weź je obie! Błagam, powiedz tylko słowo, a ...
-... a będzie uzdrowiona dusza twoja. – Dokończył za niego Władca Piekieł. – Cóż, dla mnie pewnie jest już za późno – westchnął melancholijnie, skupiając wzrok gdzieś ponad skulonym więźniem. - Nie kłopocz się, zajmę tą tutaj. – Mówiąc to, podszedł do lepiej wyglądającej pryczy i z zadowoleniem wymalowanym na twarzy, wyciągnął się, kładąc ręce pod głową.
-Co tu się dzieje?
Lucyfer momentalnie podskoczył, zwracając wzrok na źródło tego nagłego hałasu. Widok pani Detektyw, jednak zamiast zmobilizować go do prędkich wyjaśnień, podziałał zupełnie odwrotnie. Uśmiechając się do siebie, zamknął z powrotem oczy, udając, że śpi.
-Lucyferze! – Chloe ponownie warknęła w jego stronę.
-Och, nie możesz mi dać nawet na chwili spokoju? – Lucyfer gwałtownie podniósł się do pozycji siedzącej. - Siedzę w pace, tak jak chciałaś. Cokolwiek bym nie robił, ty zawsze na mnie krzyczysz i bezpodstawnie oskarżasz. Chciałaś wolną rękę, więc proszę bardzo, pracuj sobie dalej... ale beze mnie.
-Dostałam powiadomienie o tym, że stwarzasz problemy.
-Tutaj? To musiała być, jakaś straszna pomyłka, prawda? - Skierował spojrzenie na wciąż stojącego pod ścianą więźnia. Ten momentalnie zaczął wykonywać głową potakujące ruchy. Może zbyt gwałtownie, bo miało się wrażenie, że dostał jakiegoś ataku.
-Właśnie widzę – odparła bez przekonania Decker, przyglądając się uważnie współwięźniowi Lucyfera.
Nim pani detektyw zdążyła cokolwiek dodać, na korytarzu pojawił się strażnik.
-Chloe, Amanda Jones z którą przed chwilą rozmawiałaś, zniknęła.
-Co? – Deker spojrzała na niego z zaskoczeniem. – Jak to zniknęła? Nikt jej nie pilnował?!
Mężczyzna wyraźnie się zmieszał.
-Przed komisariatem SĄ kamery – powiedział ostrożnie Morningstar, zwracając tym samym uwagę na swoją skromną osobę.
-Sprawdźcie nagrania z kamer przed komisariatem i najbliższej stacji benzynowej – zwróciła się do strażnika Chloe, odwracając spojrzenie od Lucyfera.
Strażnik potaknął, obrócił się napięcie i ruszył korytarzem w celu wykonania powierzonego mu zadania. Chloe po chwili, również wyszła z celi, kierując się do Bloku Głównego komisariatu.
-Pani detektyw! – krzyknął za nią Lucyfer. – Czy ty to widziałeś, ona mnie dosłownie olała! –oburzył się.
Nie słysząc aprobaty od współwięźnia, odwrócił się do niego przodem, ale ten niezmiennie stał przyklejony do ściany, niczym bezbronna mucha w sieci pająka.
-„Ludzie" – prychnął pod nosem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top