Rozdział II

Chloe Decker nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy. Nieustannie przenosiła zdezorientowane spojrzenie od trzymającego broń Lucyfera, do leżącego na podłodze, martwego ciała. W drodze do nocnego klubu LUX, nie spodziewała się TAKIEGO widoku. Nie chodziło rzecz jasna o ciało. Nie pierwszy i zapewne nie po raz ostatni zobaczy człowieka z przestrzeloną czaszką. Na tym polegała jej praca. Tutaj chodziło bardziej o niego... Lucyfera. To prawda: był arogancki, a jego ego przewyższało wszystkie wieżowce w Los Angeles, gdyby je poustawiać jeden na drugim, ale czy byłby zdolny kogoś zabić? Wiele mogła o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest mordercą.  

Ta myśl była do tego stopnia niedorzeczna, że Chloe odgoniła ją od siebie, gwałtownym ruchem głowy. Gdyby ktoś jej powiedział co tutaj zastanie, zapewne wyśmiałaby go i pochwaliła za bujną wyobraźnię. Lucyfer nie mógł być sprawcą!

-Ooo, pani detektyw! - wykrzyknął mężczyzna z przesadnym entuzjazmem, posyłając swój specyficzny uśmiech.
-Lucyferze, rzuć tą broń - powiedziała chłodno i wymierzyła do niego z broni. Zdziwiona spojrzała na to, co przed chwilą zrobiła: „Co ja do cholery wyrabiam? Czy ja właśnie do niego celuję?!" Jakkolwiek na to patrzeć, instynkt dobrze jej podpowiedział: Lucyfer nadal był w posiadaniu naładowanej broni. Jeśli pomyliła się co do niego, to równie dobrze mógłby teraz ich zastrzelić i najzwyczajniej w świecie opuścić miejsce zbrodni.

-Aaa, o to ci chodzi? To takie... - Mężczyzna obrzucił trzymaną broń pobłażliwym spojrzeniem zupełnie tak, jakby miał za chwilę powiedzieć, że w rzeczywistości jest to zabawkowy miotacz baniek mydlanych.
-Powiedziałam rzuć tą broń! - powtórzyła, tym razem pewniej postępując w jego kierunku.
-Ok, ok. 
Lucyfer posłusznie odłożył broń na bok, wznosząc ręce w akcie poddania. Zrobił to nie przestając wbijać mrocznego spojrzenia w panią detektyw. Wyglądała przecudownie z tą determinacją w spojrzeniu i pewnością siebie. Dodatkowego uroku dawały złociste włosy, upięte z tyłu i opadające na lewe ramię.

Policjanci, którzy dotychczas stali za panią detektyw, momentalnie doskoczyli do niego i skuli. Nie silili się na delikatność. Bez żadnych skrupułów skrępowali mu nadgarstki żelaznymi obręczami.
-Uuuu - zawył z uciechy Lucyfer. - Podoba mi się. Może pani detektyw zechce się przyłączyć?
-Chyba podziękuję - odparła, chowając broń do przypiętej do pasa kabury*
-Oj, daj spokój! Wiem, że tego pragniesz. - Poruszył sugestywnie brwiami, nie przestając się uśmiechać.
Decker jednak nic nie odpowiedziała, co do głębi zszokowało Lucyfera. Zazwyczaj wprost nie mogła się powstrzymać od uszczypliwych komentarzy, a tu proszę... cisza. Obrzuciła go jedynie spojrzeniem pełnym zawodu.

-No co? Chyba nie myślisz, że to ja?! - wykrzyknął Lucyfer. Nie było mu już do śmiechu.
Chloe złapała go za ramię, kierując ku drzwiom wyjściowym. Jak zwykle robił spore zamieszanie wokół siebie.

Podczas gdy, pani detektyw zajęła się domniemanym sprawcą; reszta jej ekipy pozostała na miejscu. Mieli zabezpieczyć miejsce, ciało oraz zebrać świadków. Przesłuchiwaniem miała sama się zająć, jak tylko odstawi Lucyfera do aresztu.

Zanim wyprowadziła go na zewnątrz, ten spojrzał porozumiewawczo na Maze. Ona tylko lekko potaknęła głową, na znak, że zrozumiała. Wiedziała, że to ona ma od teraz sprawować pieczę nad lokalem. Zresztą, tak był co dziennie, odkąd Książę Piekieł zaczął znikać z tym... człowiekiem. Chodziło rzecz jasna o Chloe Decker, bo kogóż by innego? Nie chodziło o to, że nie chciała wykonywać rozkazów Lucyfera. Po prostu martwiła się o niego. Dzisiaj niewiele brakowało, by go straciła. Każdy mógł przyuważyć, że mimo strzałów, właściciel klubu bez problemu chodzi i rozmawia. A tak, wyszło na to, że uniknął kul.

Spojrzała na swoją podziurawioną koszulkę i rany, które nie wiadomo dlaczego, nie chciały się zagoić. 

Od samego początku była przeciwna tym „wakacjom", ale chcieli coś zobaczyć poza bramami piekła, ponabijać się z ludzi, zagrać na nosie Ojczulkowi Lucyfera. Kto by się spodziewał, że mu się tutaj tak spodoba? 

-Hej ty! - Zza jej pleców doszedł nieprzyjemny chrapliwy głos.
Miała ochotę grzmotnąć z całej siły, tego kto to powiedział. Powoli okręciła się wokół własnej osi i podeszła do barku.
-Coś podać? - zapytała, uśmiechając się. Już zaczęła wyobrażać sobie, jakie tortury zadałby mu, gdyby tylko byli w piekle. To były słodkie myśli, które z niechęcią odgoniła, skupiając się na karłowatym policjancie.
-Nie.
-Na pewno? - Wydęła usta w jego stronę.
-Nie... Nazwisko. Byłaś świadkiem zdarzenia, dlatego muszę cię odnotować.
-Mazikeen Smith.
Jego długopis zawisł w powietrzu nad kartką.
-Coś nie tak? - rzekła rozbawiona.
-Emm... jak to się pisze?
-Zaskocz mnie.

Odwróciła się napięcie i zniknęła za zapleczem uśmiechając się w duchu, gdy zobaczyła jego zdezorientowaną minę.


----------------------

* kabura - rodzaj pokrowca przeznaczonego do noszenia broni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top