Rozdział X
Tymczasem na głównej ulicy Los Angeles...
Grupa trzech mężczyzn szła środkiem chodnika. Ubrani byli zwyczajnie, niczym nie wyróżniali się na tle tłumu ludzi spieszących do pracy, do domu po nocnym wyskoku, czy po prostu dlatego, że takie było tempo tego miasta. Każdy z mężczyzn miał proste, niewytarte jeansy i koszule zapięte na każdy z guzików, od pasa aż po samą szyję. Można by było przypuszczać, że są rodzeństwem: mieli ten sam sposób chodzenia, podobne ubranie i beztroska z jaką jeden zwracał się do drugiego. Jednak wygląd i emocje malujące się na trzech przystojnych twarzach były zupełnie różne.
Pierwszy miał blond włosy, które kaskadami opadały mu na ramiona, natomiast twarz nie zdradzała wielu emocji. Była obojętna. Tylko od czasu do czasu ozdabiał ją unoszący się kącik ust, kiedy mówił któryś z pozostałych mężczyzn.
Drugi z nastroszonymi do góry włosami, w odcieniach kasztanu i pasemkami złota, co chwila łypał groźnie na przechodniów, ale kiedy zwracał się do braci miał tylko wyraz kompletnego zażenowania.
Trzeci miał ciemne, przydługie włosy i raczej wyglądał na osobę, którą ciężko było zdenerwować. Uśmiechał się i zaśmiewał w głos. Tylko od czasu do czasu przebiegał po jego twarzy grymas bólu.
Tak, byli różni. Skoro nie rodzeństwem, to może byli dobrymi przyjaciółmi? Możliwe. Ale w jaki sposób, tak różne osobowości mogły się nawzajem tak dobrze dogadywać? Jak spędza się wspólnie wieczność, to nic dziwnego, że w końcu zaczyna się odczuwać wzajemną sympatię. Chociaż na początku nie było wcale tak łatwo. Przesiadywali w oddzielnych kątach i nie odzywali się do siebie. Mogli tak robić całą wieczność, nie byli w końcu ludźmi i nie mieli potrzeby rozmowy. Ale jak długo można przesiadywać pogrążonym we własnym umyśle. I to może w końcu znużyć do tego stopnia, że zacznie się szukać rozrywki. Krótkie słowa bąkane z różnych końców pokoju, zamieniły się w całe zdania, a zdania w pogawędki. Nie wiadomo kiedy opuścili swoje kąty i zaczęli żywo ze sobą rozmawiać i wymieniać się przemyśleniami zdobytymi podczas tysiącleci samotności. Kim byli? Wprawne oko mogło dostrzec dreptające za nimi krok w krok, obłoczki z kopytami i pyskami otwieranymi co chwila w niemym rżeniu. Jednak ludzie nie umieją patrzeć, więc jak mogli dostrzec trzy olbrzymie konie, które za nimi podążały?
Pierwszy mężczyzna miał ciemne włosy, a za nim podążał czarny, jak pióra wrony koń i to on pierwszy niespodziewanie westchnął:
-Konam z głodu! Może moglibyśmy się zatrzymać w jednej z pobliskich knajpek? Powinniśmy korzystać, póki ma je kto prowadzić, potrawy nie zaszły pleśnią i nie ogarnęło je zepsucie.
To był Głód.
Towarzyszący mu dwaj mężczyźni wywrócili oczami, spoglądając niechętnie na oblepione tłuszczem steki i usmarowane keczupem i musztardą hot dogi. Po chwili odezwał się mężczyzna z nastroszonymi włosami i groźnym wyrazem twarzy. Podążał za nim rydzy koń.
-Nie możesz odczuwać głodu - syknął. -Przecież...
W tym samym momencie grupka dzieci wyskoczyła zza rogu i pognała pędem chodnikiem, przechodząc przez trzech mężczyzn.
-Ja tego dłużej nie wytrzymam! - wybuchnął. -Ile czasu mamy być jeszcze ignorowani w ten sposób? Jak długo mamy czekać na naszego czwartego brata? Mam dosyć błąkania się po tym ludzkim siedlisku. Miała się dokonać czystka, jak powiedział nam Pan, a tymczasem oczekujemy na spóźnialskiego. - Machnął energicznie ręką, przez co jego koń położył uszy i niespokojnie wierzgnął.
To był Wojna.
-Mi coś tutaj nie gra - odparł spokojnie, wysokim, niemal dziewczęcym głosem trzeci mężczyzna, ten z jasnymi i długimi włosami. Za nim posłusznie kroczył biały koń, którego sierść kompletnie nie pasowała do skąpanego w słońcu, ulicznego krajobrazu. -Nie tak wyobrażałem sobie nadejście sądnego dnia, poza tym ludzkość najwyraźniej jeszcze nie dotknęła dna.
To był Zaraza.
-Mówisz o nich? - Wojna wskazał na uciekające i śmiejące się dzieci.
-Nie tylko - powiedział ostrożnie Zaraza. -Apokalipsa miała być, jak wcześniej wspomniałeś: "oczyszczeniem". Nie wiem, czy ludzie już na to zasłużyli.
Tym razem to Głód zaśmiał się.
-Och, Zarazo! Czyżbyś miał wyrzuty sumienia?
Wojna podchwycił żarcik i również ryknął śmiechem.
-Jesteście głupi - mruknął obrażony Zaraza. - Nie widzicie, że wszystko przebiega nie tak. Miała nastąpić ciemność. Zło miało się panoszyć, a my mieliśmy ich wybawić. A tutaj śmiejące się dzieci i słońce, które świeci jeszcze jaśniej niż wczoraj. Bóg nie chciałby, żebyśmy...
-Pan nas tutaj zesłał w konkretnym celu. Nie utrudniaj nam pracy - spoważniał Wojna.
Zaraza cmoknął z niesmakiem, widząc, że nie jest traktowany na tyle poważnie jakby chciał.
-Zobaczycie, że Śmierć mnie poprze. Za wcześnie nasze pieczęcie się otwarły. Zaszła jakaś pomyłka.
-Pomyłka? Oby nie - zaśmiał się Głód. -Bo moja pieczęć otwarła parę cel z demonami.
-Czemu ich wypuściłeś?! - Teraz i Wojnie nie było do śmiechu. -Mieliśmy walczyć z grzechami, a nie stwarzać nowe.
-No, co? Stwierdziłem, że skoro to jest koniec świata, to i tak bez znaczenia.
W tym momencie usłyszeli donośne rżenie i odgłos tarcia metalu o kamień. Dźwięk z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy. Niebo wyraźnie pociemniało, choć nie było ani jednej chmurki. Atmosfera była jak przy zaćmieniu księżyca, a na dworze wyraźnie się ochłodziło. Głód z zadowoleniem obserwował jak ludzie kolejno przystają spoglądając z trwogą w stronę nieba. Tylko Zaraza obojętnie patrzył na zbliżającego się jeźdźca z kosą, jadącego na płowym koniu.
-No nareszcie! - wykrzyknął uradowany Wojna. -Długo dałeś nam na siebie czekać bracie!
Jeździec zwolnił i zatrzymał się na wprost trzech mężczyzn. Kiedy jego obite w metal buciory dotknęły betonowego podłoża jego strój stał się taki jak pozostałych, a koń zdematerializował się. Słońce znowu zaczęło świecić pełnym blaskiem, a ludzie jakby otrząśnięci z zamroczenia, znowu wrócili do swoich zajęć.
-Was też miło widzieć, chodź nasza rozłąka nie była zbyt długa - zagrzmiał głębokim głosem przybysz, a na koniec uśmiechnął się, a przy oczach pojawiły się kurze łapki. Jego głowę okalała doskonała łysina, a oczy były pociemniałe, zdradzając mimo pogodnego wyrazu, prawdziwe oblicze ostatniego z Jeźdźców Apokalipsy.
To był Śmierć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top