7. lubię płakać w parkach
— Mamy skłonność do kochania i zarazem nienawidzenia tego, co dawało nam wytchnienie w dzieciństwie, tak myślę.
Nawijam na palec róg kołdry. Poszwa jest sztywna i szorstka, bo obleczono nią pierzynę dopiero dzisiaj rano, przez co czuję się w niej nieswojo i źle. Chociaż z drugiej strony moja matka, odkąd pamiętam, mówiła, że nic tak nie sprawia, że człowiek czuje się zdrowy i zorganizowany, jak czystość oraz ład. I faktycznie siedzę teraz wyprostowany w świeżej piżamie, oparty o ścianę, umyty, z dosychającymi włosami. Trochę jak android albo urzędnik czekający na skargi obywateli, jednak wciąż nie trafia do mnie ta teoria poprawiania samopoczucia porządkiem. Symetrycznie ułożone poduszki nie wyprostują splątanych myśli. Brudów życia nie odejmie mi mydło.
Za oknem maluje się szary świat. Sine chmury zachłannie opatuliły słońce w smętną pierzynę, dzięki czemu całe niebo zdaje się być zaspane, pogrążone w chorobie razem ze mną. Gdy się tak na nie patrzy, bezwiednie zaczyna się ziewać, a nogi, jeżeli tylko mogą, samodzielnie prowadzą w kierunku posłania, by złożyć za ciężką głowę na poduszce i pozwolić myślom wirować wśród szarych altostratusów. Ja na szczęście nie potrzebuję nigdzie wędrować; i tak całe dnie spędzam w łóżku, więc nie muszę nawet odpychać od siebie obezwładniającej senności. Mógłbym spać do końca świata.
— Na przykład? — pytam, jednocześnie ziewając. Osuwam się po ścianie w odmęty puchatej pierzyny. Mam wrażenie, że nie leżę po tej stronie obłoków co reszta, bliżej mi do słońca niż innym, a pode mną wiszą zawieszone przez Boga na niewidzialnych nitkach chmury.
— Na przykład szum potoku, który kojarzy ci się z dzieciństwem i wakacjami. Niby miłe wspomnienia, ale wciąż niosą za sobą jakiś taki smutek za czymś, co już przeminęło. Ten szum przypomina o wszystkim złym, co się stało, odkąd ostatnim razem się go słyszało. I jak bardzo beztroskim i nieświadomym się wtedy było.
Przymykam oczy. Chciałbym powiedzieć, że jest mi błogo i żyję tylko dla tej chwili, ale jakoś nie mogę. Zwyczajnie chce mi się spać. Jej słowa dobiegają do mnie, jak gdyby zza mgły i choć słyszę je wyraźnie, ich sens wydaje mi się przytłumiony.
— To się nazywa nostalgia.
Gdy pierwszy raz przepisano mi leki, nie wytrzymałem z nimi długo. Jakoś przerażał mnie fakt, że moje odczucia w stosunku do świata mogłyby być skrzywione przez jakąś tam chemię, chociaż zapewniali mnie, że to przecież nie działa w ten sposób. Do wizyt zmusiłem się wtedy pięciokrotnie, jeżeli dobrze pamiętam, a później dyplomatycznie wytłumczyłem, że to chyba nie dla mnie. Nikt się szczególnie nie przejął. O to, co dokładnie miałem na myśli, również nikt mnie nie wypytywał, nie rzucał propozycjami zmiany lekarza. Chyba nawet sprawiłem im jakąś namiastkę ulgi; w końcu nikt nie chciał mieć pod dachem syna-wariata. W każdym razie z leków zrezygnowałem po niecałym miesiącu, to jest, bardzo szybko. W zasadzie zbyt szybko, by móc być w ogóle świadomym sposobu ich działania. Zbyt bardzo przerażała mnie ta wizja zmian zachodzących w moim mózgu, tego, jak za moją własną zgodą mieszają w mojej własnej głowie. Miałem wrażenie, że te pigułki szczęścia, chociaż nie były w odcieniu szkarłatnej czerwieni, miały na celu wepchnięcie mnie głębiej w szpony Matrixu. A ja bardzo pragnąłem się obudzić, na dobre porzucić mrzonkę tego życia.
Większość z nich dotrwała do terminu ważności w odmętach szuflady.
Później brałem tylko trochę leków nasennych. Wiadomo, jak jest; ludźmi w przerażająco ogromnym stopniu kierują instynkty. I bezsenność wyzwala w udręczonym taką chorą obojętność na wszystko inne, odbiera wagę wszystkim sprawom. Byle tylko zasnąć. Byle tylko zdołać. Był taki czas, kiedy za odrobinę snu chciałem płacić wszystkim, co miałem, a prawdę mówiąc, nie miałem zbyt wiele. Przemęczenie wpychało mnie na skraj rzeczywistości i snu. Chociaż czymże jest rzeczywistość? Czy to aby na pewno nie ten Matrix, którego w ciągu mojego nieszczególnie długiego życia zdążyłem znienawidzić jak chyba nikt inny?
Tym razem nikt mnie nie pytał o zdanie, o to, czy wyrażam zgodę na przyjmowanie tego typu "substancji wspomagających", po prostu mi je przepisano. Nawet nie jestem stuprocentowo pewny, które z piguł, jakie łykam, to te na szczęście.
— Szkoda, że te hortensje przekwitły. Było mniej szaro. I ładnie pachniały, o.
— Nostalgią.
Przekręcam się na drugi bok. Sen coraz bardziej przyćmiewa mój umysł. Za moment zasnę, a gdy się obudzę, czyli raczej niezbyt prędko, nie będę pamiętał nic z tego, o czym śniłem, jedynie ciepłą, słodką czerń przywodzącą na myśl ciepły koc i trzaskający wesołym ogniem w mroźną, zimową noc kominek. Ach, jak długo marzyłem o takim śnie. Mógłbym spać do końca świata. Gdy wpadam szpony tych ogłupiaczy i bujam na krawędzi utopii i jawy, naprawdę marzę, by tak się stało. Żebym już nigdy nie musiał czuć tego cierpienia związanego z byciem przytomnym.
—...pachnie jabłoń. Dziwnie to teraz wspominać. Jabłonie. Jabłonka. Ścieli ją parę lat temu. Ile to już? Pięć? Siedem? Siedem lat temu — dobiega mnie koniec jej myśli. Pierwszą połowę przebujałem wśród obłoków. — Ach, zresztą nieważne. Lepiej mi powiedz, gdzie chodzą dzieci, które nie mają ogrodów. Gdzie się chowałeś jako dzieciak?
Gdzie się chowałem jako dzieciak?
— W parkach.
Przed oczyma staje mi obraz wszystkich parków, jakie pamiętam i do jakich zwykłem chadzać, gdy nie wytrzymywałem w domu. Trochę ich było. W miastach jest trudniej być smutnym, tak myślę. Nie można pobiec donikąd, wbiec między drzewa, krzyczeć, kopać kamieni i płakać. Znaczy się, rzecz jasna, w teorii można. W praktyce w ciągu dnia praktycznie wszędzie są inni ludzie, którzy nic tylko czyhają na akty słabości, by oceniać i szydzić. Jakoś tak wyszło, że w wielu trudnych chwilach nogi same niosły mnie do parków.
Pogapić się na życie kaczek. Pozastanawiać się, czy to na policzkach to wciąż krople deszczu, czy może smutku.
Nie słyszę, o czym teraz mówi. Może nie mówi już wcale? Przed oczyma majaczy mi granatowo-różowa od umierającego słońca tafla stawu i drzewo nad rosnąć nad nim. To chyba topola. Obok niej rosną inne, mniejsze, zbijające się w grupkę, niby małe kaczątka płynące w szeregu za kaczą mamą. Odbijają się o lustrzaną taflę, tworząc perfekcyjne odwzorowanie rzeczywistości odwróconej o sto osiemdziesiąt stopni. W końcu lądujący na wodzie ptak burzy perfekcyjne kłamstwo, a wszystko się rozmywa.
Czy to jeszcze deszcz, czy już łzy?
pierwszy raz faktycznie napisane w parku, bardzo lubię tę <chyba> topolę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top