2. liście zżółknęły na wiosnę

Wskazówki zegara zdają się coraz to prędzej pędzić w kierunku ozdobnej dwunastki. Minęła już dwudziesta trzecia, niebezpiecznie szybko zbliża się północ, ale ani ja, ani ona, ani nikt z zewnątrz nie wydaje się tym faktem zainteresowany. Z jednej strony jest to pocieszne – chyba nigdy wcześniej nie mieliśmy niemego przyzwolenia na beztroskę w tej kwestii, a co za tym idzie, nie mogliśmy pozwolić sobie na takie przepuszczanie czasu niby piasku między palcami, lecz z drugiej napawa mnie to swego rodzaju smutkiem i złością. Nienawidzę, gdy ktoś mi ubliża. Ścierpię mowę nienawiści, ścierpię obelgi, przemoc, znęcanie. Nie mogę się jednak w żadnym wypadku pogodzić się z litością. Brzydzę się własną bezradnością, brzydzi mnie oferowana mi w ostatnim czasie bez ustanku pomoc. Przepełnia mnie z tegoż to tytułu coraz głębsza pogarda do ludzkiej fizycznością, którą przecież jeszcze jakiś czas temu próbowałem pokochać. Ludzie są ślepi na to, czego nie widzą oczyma. Głusi na to, czego nie słyszą uszyma. Głupi i niedomyślni na to, co nie spłynęło z wyedukowanych ust. To dla mnie zarazem zabawne, bo cóż to za prymitywny mur, którego ludzkość nie zdołała przełamać na przestrzeni tysięcy lat!, a z drugiej okropne. W końcu jestem taki sam. Mimo wszystko jestem człowiekiem i choć wiele osób nazwie to powodem do dumy i zarazem wstydu, ja przyjmuję to jako najzwyklejszy fakt. Nie dokonałem niczego, czego mogłem dokonać jako człowiek, ponieważ inni dokonali, ale jednocześnie nie popełniłem wielu zbrodni, jakimi obarczone są cudze barki. Jestem człowiekiem ze wszystkimi moimi wadami oraz możliwościami. I jestem w moim człowieczeństwie niezwykle komiczny.

Irytuje mnie bierność na moje "grzechy" ze strony niemalże wszystkich. Nagle wolno mi naginać wyznaczone bariery bez większych konsekwencji. Niespodziewanie dostaję przyzwolenie na słabość, na którą nigdy mi nie pozwalano. Dopiero widoczne dla oczu cierpienie, którego nie da się ukryć, zamaskować, zwalczyć siłą woli, sprawiło, że inni zaczęli swoimi gestami deklarować czułość i wsparcie. Czuję się przez to jeszcze bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Fosa oddzielająca mnie od ludzi została przełamana, lecz jedynie na poziomie fizyczności. Duchowo stałem się jeszcze bardziej opuszczony. Jestem kolejne milion lat świetlnych od nagich dusz, jakich zawsze pragnąłem.

Nie odzywamy się do siebie od kilkunastu minut. Ona skrobie ołówkiem po moich dosyć ubogich w treść, a bogatych w szlaczki na marginesach notatkach z matematyki. Ja przyglądam się smudze światła odbijającej się od białej, lśniącej framugi okna, nie mając pomysłu i chęci na cokolwiek innego.

— Dlaczego matematyka? — pytam w końcu.

Dlaczego matematyka? Mogła robić w życiu, co tylko by zapragnęła, w końcu nie brakowało jej talentu, jednak z tego huraganu możliwości zawsze sięgała w kierunku królowej nauk, tak jak wierny sięga po opłatek, a śmierć po życie. Jedną z podstawowych różnic między mną a nią była wiara. Odkąd pamiętam, bawił ją obraz Boga, jawiąc się wymysłem i bujdą. Nigdy nie prosiła o fakty, zawsze sama chciała je zdobywać, dlatego, w mojej opinii, chociaż może i nieświadomie, próbowała samodzielnie odnaleźć bóstwo, któremu umiałaby podlegać. Och, jak ona nienawidziła tego określenia – poszukująca! Jednak czy mógłbym nazwać ją inaczej? Czy ludzi jej sortu, tych, którzy z taką werwą brną przez padół ziemskiego nieszczęścia, można nazwać inaczej?

Przyglądając się, z jakim skupieniem traktuje zapisane na papierze równania, byłbym w stanie uwierzyć, że już wie, gdzie znajduje się jej definicja boskości – wśród cyfr.

— Matematyka jest podstawą świata. Teorie o ciele człowieka się obala, fizyka okazuje błędna, poezja jest wytworem człowieka, a matematyka po prostu jest i nic tego nie zmieni. Coś całkiem podstawowego, co można znaleźć w dosłownie wszystkim. I jest niezmienna, działa tak samo od początku świata, a człowiek zawsze miał możliwość obliczenia jej bez względu na rozwój technologiczny. Wystarczy zrozumieć.

— Na twoim miejscu naprawdę zastanowiłbym się, czy AGH to dobry pomysł. Kierunek filozofia stoi otworem — odpowiadam odrobinę prześmiewczo, chociaż jakoś mi nie do śmiechu.

Kolejnym mentalnym Murem Berlińskim między nami jest podejście do obowiązków. Osobiście nigdy nie potrafiłem traktować zarówno siebie, jak i własnych celów poważnie. Mimo, jak mniemam, podobnych podstaw, czytaj: bliskości śmierci w naszych egzystencjach, podchodzimy całkiem inaczej do tego, co z jej względu powinniśmy robić. Mówi się, że prawem młodości jest nieśmiertelność. Nieśmiertelność, może nie wiara, lecz naiwne poczucie własnej wieczności. W końcu skąd wciąż zielone liście mają mieć pojęcie o żółknięciu? W tej teorii z pewnością jest ziarno najszczersze prawdy, lecz nie potrafię się z nią zgodzić. Życie nie jest ideałem. Życie nie jest matematyką, nie rządzą nim mechanizmy logiki. Niestety bądź stety, nie spisano jeszcze prawdziwego, sprawdzającego się schematu życia, dlatego ani ja, ani ona, ani duża grupa (pewnie nieogromna, lecz duża, w końcu na globie istnieje wiele nam podobnych wybryków natury) nie wierzy w przeznaczony czas. Ja z tego powodu jestem bierny, oddaję się fatalistycznej myśli, że to, co ma być, jest mi i tak przeznaczone, że tego nie zmienię, że najprawdopodobniej i tak nie dożyję konieczności podejmowania decyzji. Skądinąd jest to, jak mi się zdaje, jeden z powodów, przez który jestem darzony niechęcią. Nie widzę sensu w stwarzaniu sobie wrogów, sianiu smutku, zadawaniu bólu prawdą czy też przywiązaniem. Wolę nie naprostowywać, nie tłumaczyć swoich działań albo, mówiąc wprost, po prostu nie przyznawać się do własnych błędów i kłamstw, bo i po co, skoro najprawdopodobniej niedługo umrę. Nie chcę zmuszać ludzkich serc do głębokich emocji związanych z moją osobą, to wszystko.

Ona jest inna. Myślę, że najprostszym wytłumaczeniem naszych działań dla kogoś postronnego będzie stwierdzenie, że boimy się bycia smutnym wspomnieniem. Jej marzy się dobiec jak najdalej w krótkim czasie, by nie miało znaczenia, jak odejdzie. Pędzi sama, byle szybciej, byle dalej, by opuścić życie, mogąc jednocześnie powiedzieć "wystarczy, to wystarczy". A ja nie mogę biegać.

Pierwszy raz spróbowałem odejść, mając piętnaście lat. Brzmi śmiesznie i takie zapewne było, szczególnie że teraz widzę, jak bardzo kłóciło się to z moją ideą niestawania się smutnym wspomnieniem. W końcu jak inaczej można nazwać śmierć młodego chłopca, która przyszła na jego zawołanie wprost do jego posłania? Jak można nazwać dziecko w oczach matki, która znajduje je martwe w wypranej przez jej własne, matczyne dłonie pościeli? Czy byłbym w jej oczach czymś więcej niż porażką, wyrzutem sumienia, smutnym wspomnieniem, skoro przed moim niedoszłym uwolnieniem nie łączyło mnie z nią praktycznie nic? Nie lubię tego przywoływać, niezbyt wiele zresztą pamiętam. We wspomnieniach utkwiła mi tylko ta uwłaczająca fala, która targnęła moim ciałem. Wyplułem wolność za framugę łóżka, a w ustach pozostawiał mi tylko smak wymiotów i żalu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top